28 sierpnia 2014

nasza wakacyjna nauka domowa :-)

Przed wakacjami obiecałam sobie i dziewczynom, że przez wakacje będziemy ćwiczyć niderlandzki. Nie powiem, żeby spotkało się to z wielkim zachwytem... "wszystkie dzieci mają normalne wakacje, tylko my się musimy uczyć jakiegoś durnego języka..." Jednak wredna matka takie marudzenie jednym uchem wpuszczała, drugim wypuszczała, a godzinę dziennie i tak zamęczała tym głupim niderlandzkim swoje biedne dzieci. Najmłodsze oczywiście z całych swoich dwuipółletnich sił starało się temu przeszkodzić. Nie dałam się, choć czasem udało mu się mnie wściec i się nadarłam (nie)przyzwoicie, co jak wiadomo nie przynosi więkrzych skutków poza osobistym odwścieczeniem. No ale dobre i to. Zdarzało się też czasem, że to najmłodsze dziecię jako jedyne udzieliło prawidłowej odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie, co wywoływało powszechne opadnięcie kopar. Czasem się zapomina, że taki maluch ma bardzo podzielną uwagę i wie więcej niż się starym wydaje. I tak któregoś dnia - jak codzień -  zaczynam tradycyjnie od prostych pytań przypominających. Proszę, żeby Młode przypomniały wszelakie znane im zwroty używane na przywitanie i pożegnanie. Dziewczyny myślami nadal mocno zakorzenione w Moviestarplanet czy podobnych okolicach patrzą na mnie mętnym wzrokiem, próbując zrozumieć, o co w ogóle mi chodzi... żal przerywać grę... no i - po minach poznaję - jedna czeka, aż druga odpowie... Doro w tym czasie przegrzebuje w skupieniu swoje zabawki. Powtarzam pytanie w sposób najbardziej zrozumiały, dając czas na pogodzenie się z brutalnym faktem pt "matka przylazła, czas na godzinę nauki". W tym momencie młody podskakuje, macha łapką i woła "Dag! Daaag!!!" (cześć!) śmiejąc się od ucha do ucha... Zaskoczenie,  to łagodne określenie, którym można opisać to co malowało się na mordkach sióstr, a i pewnie i mojej. Uśmialiśmy się wszyscy do łez. Mały skubaniec.

Przez pierwsze 2 tygodnie głównie sprawdzałam, co wiedzą dziewczyny... Czytając ten tekst, niejeden pomyśli pewnie "uczył Marcin Marcina, a sam głupi jak świnia...". Hm, może moje umiejętności językowe w kwestii niderlandzkiego można określić co najwyżej skromnymi, jednak bez wątpienia swoje dzieci mogę już wiele nauczyć, mogę im pomóc lepiej zrozumieć, to co po części już wiedzą. Z nauką poprzez kontakt z innymi często jest wszakże tak, że z jakiejś sytuacji wnioskujemy i domyślamy się znaczenia pewnych zwrotów i rozumiemy, o co chodzi, ale często nie wiemy, co znaczą poszczególne wyrazy. Teraz często, gdy poznajemy z dziewczynami znaczenie poszczególnych wyrazów, one co jakiś czas wykrzykują np "a to o to im chodziło, gdy wołały..." - i tu słowo, które znały a nie wiedziały, co znaczy. Taki przykład z ostatniej czytanki. "Prikken" - dziewczyny mówią, że tak wrzeszczą dzieci jak się wrąbią w pokrzywy na szkolnym podwórku: "Prikken!Prikken!"... ale z tej sytuacji trudno wywnioskować, czy "prikken" oznacza pokrzywę, ból, swędzenie, czy też wołanie o pomoc, prawda? Z ostatniej naszej czytanki dowiedziały się, że to znaczy "kłuje". Zresztą ja mam to samo - słuchając tubylców, wielu rzeczy domyślam się z kontekstu, czy z gestów, a czasem dopiero za jakiś czas przypadkiem znajduję to czy tamto określenie w tłumaczeniu. Oprócz bajek próbuję też z coraz lepszymi efektami czytać gazetki lokalne, jakieś ulotki i temu podobne duperele. Taką metodą wszak nauczyłam się sama podstaw angielskiego, która to wiedza bardzo mi tu pomogła na starcie. Zakładam, że dobrze jest choć jeden, czy dwa wyrazy zapamiętać z każdego  choćby najgłupszego tekstu, choćby jeden sens zdania nagle pojąć. Ziarnko do ziarnka i zbierze się miarka.

I dlatego właśnie postanowiłam uczyć się z dziećmi. Bo tak to właśnie jest, uczymy się razem - ja uczę je tego, co sama już wiem, a sama jednocześnie uczę się przy tym czegoś nowego wertując słowniki, gramatykę, bajki i inne teksty.
zbieramy po trochu różne belgijskie książeczki dla dzieci

Jak organizuję nasze zajęcia?
 Tutaj w be czytanie jest o wiele popularniejsze niż w pl. Zaglądam tu  do księgarni i zawsze spotykam wielu ludzi w wieku różnym i co najważniejsze dla mnie, jest tu bardzo duży wybór książek do nauki czytania podzielonych na grupy ze względu na zaawansowanie. Co prawda książki to nie są tanie rzeczy, ale uważam, że warto kupić coś od czasu do czasu. Oczywiście mogę też iść do biblioteki i wypożyczyć za darmo. Jednak na swoich mogę sobie bazgrolić tłumaczenia na marginesach itp, no i mam malucha, który zapewne z tych książek kiedyś skorzysta, a kiedyś może następne pokolenie, tak jak było u mnie w domu. W każdym bądź razie najpierw kupiłam kilka książeczek dla dzieci dopiero uczących się czytać. Jednak doszłam do wniosku, że dla obcokrajowca te akurat nie są dobre, bo - może to wyda się komuś śmieszne -  są tak proste, że bardzo trudne do tłumaczenia. Te teksty dla maluchów nie mają kropek ani przecinków, ani też dużych liter. To jest pięć wyrazów na krzyż, ale często nie mogę zrozumieć co znaczą. Właśnie najprawdopodobniej z braku dalszego kontekstu, tak potrzebnego do ogarnięcia całego sensu zdania przy braku znajomości wielu podstawowych słów czy zwrotów, które bez wątpienia są znane belgijskiemu cztero- czy pięciolatkowi.
Najbardziej przydatna do naszych potrzeb okazała się seria książeczek "oefenschrift begrijpend lezen", czyli ćwiczeń w czytaniu ze zrozumieniem. Teraz akurat przerabiamy książkę z grupy AVI4, czyli dla tutejszych drugoklasistów zdaje się. Zawiera ona krótkie, proste i zabawne opowiadanka oraz pytania do tekstu. Ja najpierw sobie zapisuję tłumaczenie całego tekstu zdanie po zdaniu, od czasu do czasu posiłkując się gugletłumaczem, a następnie czytam dziewczynom po jednym zdaniu, zaś one mają spróbować przetłumaczyć same. I powiem, że często nieźle sobie radzą. O ile akurat nie jest któraś sfochowana i mają ochotę, wszak różnie z tym bywa. Przeważnie nagroda czekająca np na koniec tygodnia uczciwej pracy jest skutecznym motywatorem o ile naturalnie nie jest ona mniejsza niż foch... Tak, ja uważam, że warto dawać dzieciom nagrody. U nas są to najzwyklejsze rzeczy, typu lody, chipsy, popularne ostatnio gumeczki do robienia ozdób, pojechanie do parku, pieczenie ciastek, czy inne pierdołki odpowiednie do zainteresowań i okoliczności.
Oprócz czytanek od czasu do czasu korzystam z ćwiczeń czy łamigłówek, których też w księgarniach nie brakuje. Wybieram zadania różne i kolorowanki, i matematykę, i krzyżówki, i inne. W każdym jest ważne samodzielne przeczytanie i zrozumienie polecenia po nl.
Korzystając ze swoich pomysłów i doświadczeń pedagogiczno-organizacyjnych oraz ćwiczeń podpatrzonych na kursie nl czy w książkach, wymyślam też własne zadania dla swoich pociech. 
Może cudów nie osiągnęłyśmy przez wakacje, w końcu to tylko 8 tygodni, minus 3 tygodnie luzu kompletnego związanego z wyjazdem do pl i parę innych dni wyjątku od nauki. Jednak wydaje mi się, że coś nam szystkim z tego we łbach zostało, choćby te 10 nowych wyrazów, 5 zwrotów, czy 2 zdania. A może po prostu dzięki temu nie zapomnieliśmy tego wszystkiego, co już umiemy.
Oczywiście koniec wakacji nie oznacza końca wspólnych ćwiczeń. Przynajmniej taką mam nadzieję. Mam zamiar nadal wspólnie tłumaczyć bajki. Może uda się M też wciągnąć do zabawy. W końcu i on wreszcie odważył się na zapisanie się na kurs nl, choć baaatdzo mu się nie chce. Oł je, w drugim tygodniu września obydwoje zaczynamy kurs. Ja drugi etap, M_jak_Mąż  pierwszy. Ja już nie mogę się doczekać. No co? po prostu się cieszę jak głupia, że wreszcie mam możliwość nauki języków, której to zachcianki nie mogłam zrealizować w pl. Tylko nie mówcie, że jak się chce, to można, bo to g...o prawda. Można - jak się chce i MA PIENIĄDZE i to częstokroć duże. Kiedyś mój nauczyciel sztuk walki będący jednocześnie wykładowcą uniwersyteckim planował zorganizowanie kursu języka japońskiego w Rzeszowiku, na który z wielką chęcią ja i kilku innych znajomych pisało by się, gdyby nie powalająca kwota jaką by ta przyjemność kosztowała, czyli jakaś połowa mojej ówczesnej wypłaty na miesiąc plus dojazdy do Rzeszowa. Z innymi bardziej popularnymi językami sprawa wcale lepiej się nie przedstawiała. W końcu zadupie to zadupie, nawet jak ktoś gdzieś próbował nauczać jakiegoś angielskiego czy francuskiego prywatnie, to po pierwsze dużo sobie za to krzykał, a do tego - jak mówili znajomi, którzy pochodzili na takie prywatne kursy językowe, a potem wyjechali zagranicę przetestować - całe gie można się było nauczyć. Dziś być może jest trochę lepiej pod względem dostępności i cen nawet na zadupiach, ale chyba dalej to jest nie lada wyzwanie, gdy mieszka się daleko od większego miasta. A szkoda.
Dlatego tak się cieszę i dziwuję zarazem, że tu na wsi można się za niewielkie w sumie pieniądze uczyć przeróżnych języków. Szkoda tylko, że mam już swoje lata i pewnie nie zdążę zbyt wielu się nauczyć. Na razie zastanawiam się, czy by od Nowego Roku nie spróbować też zacząć jednocześnie kursu francuskiego. Mam wątpliwości tylko czy chodząc na normalny kurs dla tubylców a nie dla obcokrajowców, bo chyba taki tu jest we Flandrii, dam radę. No i nie wiem w jakie dni będzie, czy nie będzie kolidował z moim lub męża nl. Bo od stycznia raczej są kursy 2 razy w tygodniu, żeby można było - jak mniemam - dogonić tych, co zaczęli te same kursy we wrześniu. Jednak okropnie mnie irytuje, gdy koledzy z kursu gadają ze sobą po francusku, a ja ani połowy nie rozumiem (ciut tam jarzę). Teraz właśnie jedna z koleżanek zaprosiła nas wszystkich do siebie na wieczór portugalski i obawiam się, że znowu będą mieć ze mną kłopot, przez nieznajomość francuskiego hehe. Jestem jedyną w grupie, która tym językiem nie mówi. Oczywiście dogadać się można, bo wszyscy już przecie trochę ogarnęliśmy nl, trochę pomagamy sobie angielskim, który prawie każdy trochę zna, trochę ja rozumiem po francusku, a reszta na migi i jakoś leci. Wszyscy na szcęście mamy równie głupie poczucie humoru i fantazję.
Jednak znajomość francuskiego na pewno by mi się przydała nie tylko ze względów towarzyskich, ale poszukiwania pracy i własnej satysfakcji oraz swobodnych wycieczek do Francji, gdyby mię taka ochota kiedyś naszła hehe. Stąd do Paryża rzut beretem przecie.
O moich postępach będę informować co jakiś czas. Nie wiem, czy kogoś w ogóle to obchodzi, ale uważam, że warto to opisywać, choćby po to, by samemu za jakiś czas przeczytać i powspominać.

22 sierpnia 2014

Zębowa wróżka - łatwe pożegnanie ze smoczkiem

Tuż przed wakacjami moja osobista siostra odkryła bezbolesny sposób na pożegnanie ze smoczkiem. Przed wyjazdem nie chciałam Młodego stresować pożegnaniem smocza, zresztą na drogę takie cuś do uspokajania się przydaje. Teraz jednak właśnie sposób ten wypróbowałam z powodzeniem, więc napiszę, gdyby ktoś potrzebował inspiracji w tej materii :-)
 Moim nader skromnym zdaniem sposób lepszy niż wszystkie inne polecane na różnych portalach i  w czasopismach dzieciowo-mamowych.

Jest to sposób na zębową wróżkę.

Ktoś zaraz się pewnie przyczepi, że co ma zębowa wróżka do smoczka i tak dalej. Więc na zaś powiem, że do tego zadania można wykorzystać Mikołaja, Królika Wielkanocnego, Domowego Skrzata, czy co tam fantazja podpowie, ważne by być przekonującym :-) Siostra skorzystała z pomocy Zębowej Wróżki, bo akurat starsze rodzeństwo zainteresowanego wcześniej wkładało pod poduszkę mleczaki, a wróżka wymieniała je w nocy na monety... Więc czemu by miała nie wymienić  smoczka na zabawkę?

U nas nie było wzoru odpowiedniego, bo siostry za stare na wróżkę, ale pomysł mi się spodobał. Zwłaszcza, że wiedziałam, iż "gubienie" smoczka kończyło się rykiem na cały dom, a potem nieprzespaną nocą, bo dziecię me wrażliwe. Zaś fantazji nam nie brakuje wszystkim i to nam życie znacznie ułatwia.

Parę dni oswajaliśmy Młodego z tematem, wyjaśniałam, że  wróżka zabierze smoczek włożony pod poduszkę, a przyniesie w prezencie jakąś fajną zabawkę, ale to on sam musi chcieć. W końcu nadszedł TEN DZIEŃ. Od dziewczyn wypożyczyliśmy specjalny woreczek na smoczek. Całą rodziną poszliśmy się położyć już o godzinie 19tej bo Młody już nie mógł się doczekać tej ważnej chwili :-) Wyczytaliśmy wszystkie książki, wybawiliśmy się Dżirafami i Tingłinami... Doro 3 razy żegnał się uroczyście ze smoczkiem, dawał mu "cuska", robił "pa-pa", pakował do woreczka i chował pod poduszkę w swoim łóżku, by po 10 minutach bardzo go potrzebować. Ledwie włożył do ust, zaraz mi oddawał. Ledwie oddał - zabierał z powrotem... Ech te rozstania... takie są trudne. Ostatecznie umówiliśmy się, że ostatni raz zaśnie ze smoczkiem, a mama potem schowa ten smoczek pod poduszkę...
Przyznam szczerze, obawiałam się, że na drugi dzień nie obędzie się bez płaczu, ale się obeszło.
Rano Doro szeroko się uśmiechnął na widok nowego autka stojącego na krześle koło łóżka, potem się "zawstydził" i udając że niczego ale to niczego nie zauważa i przyszedł do mnie na łóżko i tradycyjnie poprosił o smoczek. Gdy mu przypomniałam, co się stało ze smoczkiem, kazał przynieść kakao... Potem już tylko chwalił się wszystkim, że wróżka mu przyniosła auto i że on dał jej swój smoczek. Kilka razy w ciągu dnia padło jeszcze pytanie "gdzie mój smocz?", ale potem przypominał sam sobie transakcję z wróżką i nie było żadnych fochów, płaczów, krzyków, a dodam, że moje dziecko, podobnie jak jego tata, bardzo emocjonalnie podchodzi do życia, co daje się zauważyć na każdym kroku. Wieczorem - czego najbardziej się obawiałam - padło tylko jedno pytanie: "smocz?", ja odpowiedziałam "przecież wiesz...". Uśmiechnął się, przytulił i zasnął.

16 sierpnia 2014

O wakacjach

Z be wyjechaliśmy w piątek po południu... M wrócił z roboty, wszamaliśmy obiad, po czym pomyśleliśmy, że może sąsiedzi zaopiekowali by się naszym chomikiem i nie musielibyśmy go męczyć podróżą... Jakoś udało się dogadać po niderlandzku i chomik został odtransportowany do sąsiadów, gdzie został ulokowany obok klatek z kanarkami, a my wrzuciliśmy torby do auta i wyruszyliśmy w stronę pl. Planowaliśmy wyjechać około 21ej, ale skoro wszystko było gotowe, to przecie nie będziemy siedzieć i czekać niewiadomonaco... Więc o wpół do czwartej już byliśmy w drodze. Dziś powiem po raz kolejny: 1500 km to wciuldaleko... Młody trzy razy się wyspał i obudził a my dalej jechaliśmy i jechaliśmy... Po północy, gdy nadszedł ten najcięższy czas (kto ma za sobą noce czuwania, wie, że 3 godziny przed samym świtem są najgorsze, potem już jest ok),  postanowiliśmy się choć chwilę sami zdrzemnąć. Jednak, gdy tylko się zatrzymaliśmy, Młody otwierał oczyska i rozpoczynał zadawanie pytań "ciemu stoimy", "gdzie tata poszedł?", "dzieczyny śpiom?", "DZIECZYNY ŚPIOM!?" ...No oczywiście w tym momencie spanie dziewczyn się kończyło, a o naszym wypoczynku można było zapomnieć :-) Tak więc tylko rodzinne odwiedzanie toalet, gimnastyka na parkingu, kawa, energy drink i dalej w drogę... Ja nie jestem kierowcą, więc całą odpowiedzialność za dotransportowanie nas na miejsce spadła na męża. Ten co prawda uwielbia jeździć, ale też od 25lat  pracuje ciężko fizycznie i ma przesilone ręce i nogi, do tego nie dawne złamanie... Bez środków przeciwbólowych ani rusz... Ech, podczas jazdy okropnie cierpły mu nogi i bolały łokcie... Ale jakimś cudem dał radę. Najgorsze jednak było ostatnie 100 km po wiejskich drogach Lubelszczyzny, czasami dziurawych jak ser edamrycki, do tego wąskich i bez poboczy, a tu jak nie jakiś "Stasiek"  z reklamówką w zaciasnych butach, to bizon z rozłożonym hederem, to znowu sarny z myślami samobójczymi... Kurde człowiek przez ponad tysiąc kilosów pomyka autostradą do 150 na godzinę, a tu nagle trzeba się "wlec" i jeszcze uważać na te wszystkie niespodzianki... i kolegów z suszarką w krzakach... Po nieprzespanej nocy w szumiącym, bujającym aucie to  nie lada wyzwanie.





W kwestii drogi do pl muszę napisać jeszcze o jednym szoku drogowym, który związany jest z przekroczeniem granicy niemiecko-polskiej. Odnieśliśmy wrażenie, że w niektórych  kierowców nagle diabeł wstępuje, gdy tę magiczną linię przekroczą. Jakby nagle kodeks ruchu drogowago i zwykła kultura przestawały obowiązywać po wjechaniu do pl. Sie pytam dlaczego? Dlaczego na polskiej autostradzie nie trzeba używać kierunkowskazu przy zmianie pasa?  Dlaczego na polskich drogach ludzie głupio bawią się światłami awaryjnymi, które jak sama nazwa wskazuje, nie zabawie służyć mają? Dlaczego kierowcy, którzy przez Holandię i Niemcy jechali normalnie zgodnie z przepisami nagle w pl zaczynają zachowywać się jak banda bezmózgich  idiotów, którzy stanowią zagrożenie dla siebie i dla wszystkich innych uczestników ruchu? Za małe kary? Za duże przyzwolenie społeczne? Czy tego i tego po trochu? No dobra, olać idiotów. Ważne, że dotarliśmy na Lubelszczyznę cało i zdrowo...

No z tym "zdrowo" to trochę się zapędziłam. Po przespaniu nocy na polskiej ziemi, rano na mordkach i innych częściach dwójki młodszych dało się zauważyć znajome kropki, no i trzeba było z radością oznajmić rodzinie, że mają niepowtarzalną okazję zarazić się belgijską ospą... Na pewno się ucieszyli, choć informację ową - trzeba im przyznać - przyjęli z kamienną twarzą...
"nasze wakacyjne górki"

Następny etap podróży, czyli moje i dzieci miejsce wakacyjnego pobytu osiągnęliśmy  za dwa dni.


160 km w porównaniu z 1500km to śmieszna odległość, ale i tak dzieci mało jaja nie zniosły w samochodzie w oczekiwaniu na spotkanie z Bibką i Basterem, czyli swoimi ulubionymi kuzynami :-) Po roku mieszkania na równinach nasze stare podkarpackie górki jakieś większe się wydają. Ale górzysko, na którym mieszka ciotka nic a nic się nie zmieniło... Kto to widział mieć prawie pionowy dojazd do domu? Hehe. Chociaż z drugiej strony widoki stamtąd są niepowtarzalne. Szkoda tylko, że nie da się stamtąd zjechać rowerem... no w każdym bądź razie grozi to co najmniej inwalidztwem, a i wyjechać ciężko, dobrze, że auto daje radę, przynajmniej latem :-)

Wakacje uważam za udane. Dzieci wybawiły się codzień do upadłego, bo pogoda dopisała, więc i dupsko w basenie wymoczone za wszystkie czasy, i nogi wyskakane na trampolinie. Młody ledwie oczy otworzył rankiem, już szedł robić zium na zjeżdżalni, a za nim oczywiście Baster - kuzyn równolatek. I tak obaj przez dnie całe zium i zium wkoło.  Nawet ospa nie powstrzymała żadnego z moich diabląt przed dzikimi harcami na ciotkowych górkach.
Rezerwat Prządki - miejsce moich ulubionych rowerowych wypadów w dawnych czasach

W drugim tygodniu wakacji wujek zabrał wszystkie trzy dziopy do Rymanowa Zdroju w celu odebrania dziadka z sanatorium. O, jaka cisza była przez cały dzień, gdy tylko maluchy zostały... A wujek wraz z dziadkiem i dziewczynami pozwiedzali najpierw Rymanów, potem pojechali poganiać po wielkich kamurach w rezerwacie Porządki. W planach były jeszcze ruiny zamku, ale burza owe plany udaremniła. Jednak i tak dziewczyny wróciły podekscytowane, roześmiane, zmęczone i w przemoczonych butach, bo przecież oglądanie wody z brzegu to  żadna radocha...

Park dinozaurów w Głobikowej k/Dębicy
Innego dnia wybraliśmy się całą gromadą do Głobikowej, by pokazać naszym chłopakom "prawdziwe dinozaury". Co prawda nie jest to jakiś bardzo rozbudowany i bogato wyposażony park jak chociażby w Bałtowie czy Inwałdzie, ale miejsce bez wątpienia warte zobaczenia, zwłaszcza, że od naszego miejsca wypoczynku praktycznie rzut beretem. Wszyscy też z zachwytem popatrzyliśmy przez lunetę z wieży widokowej na podkarpackie przepiękne górecki. Niestety jak zwykle było zamglone i Tatr nie udało się dojrzeć. Tam na miejscu wyczytaliśmy też,  że stosunkowo nie daleko w Stobiernej można zobaczyć owady gigantusy, ale jako że pora na małe co nieco nadeszła, odpuściliśmy sobie dalszą wycieczkę i wróciliśmy do domu. Dzieci i tak wyglądały na zadowolone.







Poza tym oczywiście tradycyjnie - tak to w rodzinach świrusów bywa - jazda na kombajnie została zaliczona. To nic że potem wszystko swędzi i w nosie drapie, ważne, że jest co opowiadać :-)








Jechałam do pl z planami odwiedzenia wszystkich bliższych znajomych, gdyż nie wiem, kiedy następnym razem będę w pl i kiedy będzie okazja się widzieć z tymi czy tamtymi. No ale cóż, moje plany nie uwzględniły ospy. Ostatecznie nasze odwiedziny ograniczyły się do najbliższej rodziny...
Choć okazało się też, iż niektóre zupełnie przypadkowe spotkania  z dawnymi znajomymi były dla tych znajomych  wyraźnie niepożądane... Przeto może i korzystna dla niektórych okazała się nasza ospa, dzięki której oszczędzone im zostało oglądanie mojej facjaty....

Cóż mam pełną swiadomość, że ten i ów mógł poczuć się urażony moimi niefrasobliwymi tekstami niniejszego bloga itp. Niektórzy zaś - jak wnioskuje znajoma na podstawie swoich dawnych znajomych -  nie mogą zdzierżyć, że takie buroki niewykształcone pojechały do Wielkiej Europy i nic nie robiąc żyją sobie w beztrosce i dostatku wielkim zbierając po prostu kasę leżącą grubą warstwą na zagranicznych chodnikach , a oni tam biedni za marne grosze muszą tyrać i nikt nie kce ich zabrać za granicę, buu... Kiedyś denerwowałabym się tym faktem niezmiernie, ale teraz to mi to wszystko zwisa i powiewa.  Mam za sobą ten rozdział, te czasy, gdy trzeba było uważać na każde słowo i czyn, a wszelakie złe spojrzenia i niemiłe oraz krzywdzące słowa z pokorą przyjmować nawet pomimo pewności swoich racji, bo człowiek nie miał  wpływowych znajomych, możliwości zmiany pracy i miejsca zamieszkania, bo był zależny od czyjegoś widzimisię... Jak dobrze, że to już mnie nie dotyczy i nie muszę się martwić, że czyjś foch utrudni mi przeżycie dnia. Teraz mogę po prostu powiedzieć "mam to gdzieś" i mieć to gdzieś i to jest fajne :-)

Co jeszcze mogę powiedzieć o naszych wakacjach? Np to że mimo iż były fajne, były też męczące. Teraz już wiem, że dwa tygodnie u rodziny to nie jest najlepsze rozwiązanie. Pozytyw taki, że można się nagadać z rodziną, dzieci mogą się wybawić razem. Nasi 2latkowie super się ze sobą bawili, prowadzili swoje pierwsze rozmowy, pierwsze bójki, dostarczając mnie i siostrze wielu powodów do uśmiechu i wzruszeń. Najlepszy był moment, gdy nie mogli dogadać się w kwestii mamy. Mój pokazując kuzynowi świeżo wyrwaną przeze mnie cebulę mówi: "patrz, moja mama dała mi cebulę". Na to stwierdzenie Baster patrząc na mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami protestuje: "to jest ciocia, tam jest mama" - i tu pokazuje na moją siostrę a swoją mamę. Młody na to: "nie! To jest mama, tam jest ciocia"...Podobny problem był z tatą - "dlaczego on mówi tata, przecież to wujek, tata jest w pracy...". Dobrze, że inne wujki, dziadkowie i babcie są tymi samymi ludźmi, bo kuzyni mogli by się znielubić.
Dwa tygodnie to jednak zbyt długo, by siedzieć komuś na głowie, żeby nie wiem jak miło było, bo ma się tę swiadomość, że komuś dezorganizujesz dzień i noc. Mam jednak nadzieję, że następnym razem to my będziemy gospodarzami i będzie okazja się odwdzięczyć :-) Teraz jednak dziękuję serdecznie wszystkim, dzięki którym nasze wakacje były udane. Ciotce i wujkowi za gościnę i cierpliwość (zwłaszcza w oczekiwaniu na łazienkę). "Babce" za pirogi i placki bidoki (oraz samoznikające gołąbki). Wujkowi i dziadkowi za zabranie hołoty na wycieczkę. Rodzinie męża za gościnę. Sorry za ospę i inne zło związane z naszym pobytem w pl.
I jeszcze jedna rzecz warta wspomnienia. Jakiś czas temu doszliśmy z M do wniosku, że związkowi dobrze robi odpoczynek od siebie, oczywiście sensownej długości. I tak oto urlop spędziliśmy prawie osobno. Prawie, bo w połowie urlopu się spotkaliśmy, by załatwić parę spraw. I teraz mogę potwierdzić, że warto pobyć trochę oddzielnie, by odpocząć od siebie, by zatęsknić, by uzmysłowić sobie, że jednak dobrze nam razem choć nie zawsze łatwo. Wracając do swojego domu jeszcze bardziej doceniamy swoją bliskość.
widok z wieży widokowej w Głobikowej k/Dębicy

A powrót do domu dłużył się jeszcze bardziej, niż droga do pl. Choć trzeba przyznać Matka Natura sie postarała dostarczając interesujących wrażeń. Najsampierw podczas przemierzania Mazowieckiego doświadczyliśmy bliskiego spotkania trzeciego stopnia z nawałnicą. W pewnym momencie widoczność była zerowa. Cokolwiek zobaczyć można było tylko przez sekundę po przejechaniu wycieraczek, potem tylko strugi wody. Autostrada, nie ma gdzie zjechać, nie ma się jak zatrzymać, nic nie widać poza wodą i złotymi łańcuchami od czasu do czasu na nieboskłonie. Po prostu masakra. Co oczywiście niektórym porąbańcom nie przeszkadzało wyprzedzać busami... to co że nic nie widać, że auta wleką się, a kierowcy wypatrują świateł jadących przed nimi starając się nie wyjeżdżać poza swój pas i na nikogo nie wpaść, jak komuś się śpieszy do piekła.... Brak wyobraźni czy totalne zgłupienie?
jakaś burza na nas wali
Na szczęście burze mają to do siebie, że wcześniej czy później się kończą. Dobrnąwszy do jakiejś jadłodajni się zatrzymaliśmy i poszliśmy tradycyjnie rodzinnie do WujkaCesia, potem wypiliśmy najdroższą jak dotąd w pl kawę, bagatela 10 zeta za filiżanunię.... a tak podejrzane mi się wydawało, że na ścianach wiszą w rameczkach focie różnych celebrytów cyknięte w tym zajeździe.... Potem się okazało, że dwa kroki dalej był MacDonald w mordę jeża... No ale co tam - raz się żyje :-D Przez resztę dnia na niebie przed nami mogliśmy za to obserwować najpiękniejsze zjawiska: fikuśne chmury, fantastyczny zachód słońca, księżyc w pełni. Przez szybę pędzącego samochodu trudno robi się zdjęcia, ale niektóre całkiem się udały, by można sobie było kiedyś powspominać tę podróż.
Te dwa tygodnie raczej trudno nazwać wypoczynkiem, raz z powodu wspomnianego już siedzenia komuś na karku i dyskomfortu z tego wynikającego, dwa: z powodu spraw do załatwienia, trzy: różne wyjazdy, przejazdy, zakupy - rzeczy wyjątkowo wyczerpujące.
Tak więc po powrocie tym razem wspólnie orzekliśmy NIGDY WIECEJ w ten sposób nie spędzamy wakacji. Jeśli kiedyś jeszcze zechce nam się odwiedzania polandii całą rodziną, to albo samolot (gdy otworzą loty do rzeszowiku) albo jazda z przyczepą campingową, żeby kierowca mógł w miarę wygodnie odpocząć w trasie. Ewentualnie jazda z noclegiem koło granicy, bo to jest dla nas połowa drogi. Te wszystkie bajery jednak związane są z większymi kosztami. Do tego trzeba dodać wynajęcie jakichś pokoi, żeby nikomu życia nie komplikować, a i samemu odpocząć i pomieszkać swobodnie. Jak mniemam - w związku z powyższym finansowo o wiele taniej wyjdą wakacje w Belgii , Francji czy Holandii, a już na pewno droga krótsza, co dla mnie osobiście ma duuuuże znaczenie.