30 listopada 2014

szkolny belgijski Dzień Babci i inne takie

W Belgii dziadkowie świętują później niż w pl, bo dopiero w jesieni. Jednak poza tym wszystko wygląda mniej więcej jak w pl. Widzę, że wszyscy tutejsi nauczyciele do swojej pracy podchodzą z sercem, że lubią to, co robią i cieszy ich praca z dziećmi. W pl poznałam też trochę takich, którzy też kochali szkołę, którym zależało na swoich podopiecznych i wszystko robili z pełnym zaangażowaniem, mieli masę pomysłów na pokolorowanie świata dzieci, rodzicieli, swojego i wszystkich wokół. Jednak w znanych mi polskich szkołach wielu traktowało szkołę i dzieci oraz rodziców jako zło konieczne, a na tych porządnych nauczycieli patrzało z wrogością. Patrzyli by odwalić robotę i lecieć do domu, wszelakie zajęcia dodatkowe były dla nich kłopotliwe, wykonywali je z musu. Tak samo w przypadku dzieci z problemami przeróżnymi, najlepiej było przymknąć oko i udawać, że nic złego się nie dzieje. To chyba typowo polska cecha. Udawanie, że jest dobrze, byle tylko się osobiście nie zaangażować, nie wychylać, niczego od siebie nie dać... co najwyżej ponarzekać... A jak ktoś coś, to mu dokopać, wyśmiać... no ale szczegół.


W be, przynajmniej jakoś tak mi się wydaje, rzadziej spotyka się nauczycieli nielubiących swojej pracy. Większość to chyba pedagodzy z powołania (przynajmniej w naszej szkole). Wyjaśnienie tego stanu rzeczy jest moim zdaniem proste. W pl każdy łapie robotę, jaka się napatoczy i trzyma się jej rękoma i nogoma. Nawet jeśli nienawidzi swojej pracy, to stara się w niej utrzymać, bo nie ma za bardzo innych opcji. Gdy na jedno miejsce czeka 10 osób, a tych miejsc pracy mało, żaden normalny człowiek, zwłaszcza mający rodzinę na utrzymaniu, nie zaryzykuje przecie zmiany pracy, bo w nowej może nie popracować długo, do starej nie ma najmniejszych szans wrócić, a znalezienie jeszcze innej to już praktycznie graniczy z cudem. Dlatego w pl częstokroć pracuje się nie tam, gdzie się chce i do czego ma się predyspozycje, tylko tam, gdzie jest miejsce. Jeszcze jeden kombinuje by wygryźć drugiego, by ktoś a nie ja. No i dlatego też wielu nauczycieli zostaje nauczycielami zupełnie przypadkowo... Tak, tak trzeba mieć wykształcenie odpowiednie itd... polecam tu lekturę bloga okiembelfra, którego link znajdziecie na moim blogu... Na studia wiele młodych idzie, by pójść, by mu napisali mgr przed nazwiskiem, a nie po to by się czegoś nauczyć, by realizować swoje marzenia. Zawodówka to w pl obciach toteż największy nawet cymbał pcha się do matury, mimo że ma w dupie naukę i całą szkołę. Potem trzeba zaniżyć poziom matury, bo cymbały se nie poradzą i będzie za duża niezdawalność o co obwini się nauczycieli, choć normalni uczniowie zdadzą bez problemów. Tych cymbałów przyjmie się na uczelnie, bo nie ma możliwości odsiania śmieci na egzaminach. No i cymbał po studiach pedagogicznych nagle zostaje nauczycielem... Fajnie nie? Dzieci będą szczęśliwe...

Polski system edukacji po idiotycznych, nieprzemyślanych jak zwykle reformach najzwyczajniej w świecie jest do dupy, wszystko postawione na głowie, brak pieniędzy, szkoły polikwidowane, podręczniki wydają przypadkowi ludzie,  niekończące się wojny o każdy element systemu szkolnego prowadzące do skłócenia rodziców z nauczycielami, a wszystkich z rządzącymi i z klerem, który w pl czasem jest ważniejszy niż prawo i zdrowy rozsądek. Żeby było normalnie wszyscy muszą ze sobą współpracować, a tymczasem wzajemnie się zwalczają, a dzieci na tym cierpią. No ale szczegół. Miało być o dniu babci i dziadka w naszej szkole...

W naszej czyli flamandzkiej...

W zeszłym roku święto babć i dziadziów organizowały starszaki. W tym roku odpowiedzialność spadła na maluszki, czyli wszystkie grupy przedszkola. Panie przedszkolanki  przygotowały przedstawienie pt "Statek miłości". Przygotowania trwały prawie od początku roku szkolnego. Co jakiś czas my rodzice dostawaliśmy list z prośbą o pomoc w jakimś elemencie. I tak np któregoś dnia dzieci  z najmłodszej grupy miały przynieś biały T-shirt (potrzebny do zrobienia nadruku facjaty własnej). Dla mnie zagwozdka - gdzie kupić czystą białą koszulkę w rozmiarze 92?! - nie znam tutejszych sklepów dziecięcych, bo ciuchy w większości dostaję używane i czasem kupuję okazyjnie w jakichś lidlach, aldikach itp. Na szczęście w pierwszym, do którego trafiłam były białe koszulki, co prawda po 10 euro za sztukę, ale ważne, że nie musiałam po jakichś miastach się tłuc. Potem była prośba o czerwone lub niebieskie spodenki. Tym razem mieliśmy na stanie czerwone gatki po dziewuchach, więc obeszło się bez latania po sklepach. Kolejna rzecz, w której rodzice mieli pomóc to dekoracje. Tu niestety nie udzieliłam się w ogóle, bo w domu nie miałam nic pasujacego do zadanego tematu, czyli miłość i morze. Myślałam, by coś zrobić, ale nie było z czego,  młode wykorzystały już nasze zapasy artykułów plastyczno-artystycznych, a brakuje kasy na ich wystarczające uzupełnianie - wszystko, co się kupi, idzie na bierząco (w końcu mam 2 artystki z niekończącymi się pomysłami). Poza tym nadal nie znalazłam dobrego sklepu z takimi bajerami w okolicy. Może następnym razem bardziej pomogę w tej kwestii. Upiekłam za to wielkie ciasto orzechowo-kokosowe mimo, że nasze babcie i dziadkowie nie uczestniczyli w imprezie, bo siedzą w pl.
Uroczystość miała 2 etapy. Przed południem było przyjęcie dla dziadków z poczęstunkiem i przedstawieniem. Wieczorem zaś dla wszystkich innych, czyli rodziców, rodzeństwa, kuzynów, znajomych. Z tym, że to drugie było płatne 3 euro od osoby. Naturalnie uczniowie tej szkoły wchodzili za darmo.  Uważam to za świetny pomysł na zarobienie paru centów dla szkoły. W sali parafialnej przy szkole na moje oko zabrało się co najmniej ze 200 ludzia. Do tego podczas przerwy można było kupić coś do picia, jak mniemam raczej nie po cenie hurtowej. Tu ciekawostka - w tutejszych szkołach nauczyciele na szkolnych imprezach sprzedają piwo. Nikt się nie modli przy tym o ich i rodziców nawrócenie. Ale może to dlatego, że ludzie potrafią pić kulturalnie i z umiarem...? Mieszkam w be półtora roku, widzę, że ludzie kupują tu alkohol w baaardzo dużych ilościach, ale kurcze ani razu nie widziałam tu pijanego człowieka na ulicy ani pod sklepem, ani tym bardziej leżącego na rowie, co w mojej rodzinnej wsi było widokiem codziennym. Zaś w szkole polskiej nawet na imprezach dla rodziców alkohol jest niedozwolony (oficjalnie w każdym bądź razie). Toteż nie mogę się przyzwyczaić do widoku piwa czy wina na szkolnych imprezach. Dla mnie to ciągle zaskakujące. Nie to, że mi się nie podoba, że to krytykuję - bynajmniej, żeby ktoś opacznie znowu nie zrozumiał - po prostu pacze i oczom nie wierzę, że to jest normalne, że można tak po prostu... Sama raczej nie pijam alkoholu, ale nie mam nic przeciwko. W tym momencie co niektórzy powiedzą "o też, wielkie mi co!". Jednak ja mam swoje powody,  by do tematyki alkoholu podchodzić ze szczególną uwagą i zainteresowaniem oraz ciągłym pytaniem: dlaczego?  Toteż nie raz pewnie zahaczę o ten temat na swoim blogu.
A wracając do imprezy, trwało wszystko ponad 2 godziny od czasu przyprowadzenia dzieci do szkoły na 18.15. Dla Dora było to trochę dziwne,  nie mógł biedak zrozumieć, dlaczego chcemy, żeby w nocy szedł do szkoły i to drugi raz tego samego dnia. Wiele dzieciaczków chyba też miało podobne odczucia, bo płakały zostawiane w swojej sali, nie chciały puścić rodziców. Dzieci lubią uporządkowane życie, bez takich niespodzianek. Jednak nasz Młody wracał po przedstawieniu zadowolony. Choć w nocy przeżywał, gadał, budził się itd. Impreza była superowa i bez wątpienia warta tych 6euro.
Podziwiam nauczycieli przedszkolaków, bo przygotowanie dużej imprezy z dzieciaczkami w wieku 2,5 do 5 lat to naprawdę nielada wyzwanie. Ileż potrzeba czasu, cierpliwości i energii by wszystko ogarnąć, by takie jeszcze dzidziusie zrobiły to, co mają zrobić wedle zamysłu autora scenariusza? Szkraby takie nie pomogą też przy dekoracji, poczęstunku, ba, nawet same się nie przebiorą, nie wyjdą w odpowiednim czasie... Wszystkiego musi przypilnować pani. Prawie jak w przedstawieniu kukiełkowym... Prawie! Prawie robi różnicę,  bo kukiełki na scenie nie siadają, gdy mają stać, nie stają tyłem do publiczności, nie ziewają, nie dłubią w nosie, nie gapią się na migające na suficie lampy zapominając, że miały tańczyć. Ech, przedstawienia w wykonaniu tej grupy wiekowej są najlepsiejsze ze wszystkich! Na głowę biją teatrzyk kukiełkowy, występy starszaków, czy nawet profesjonalnych artystów z prawdziwego teatru. Maluszki są naturalne, sympatyczne i fantastyczne. One jeszcze nie zastanawiają się, czy dobrze wypadną, nie martwią się, że zapomną roli, one po prostu się bawią ze swoją panią. Choć czasem pewnie nie bardzo rozumieją, o co chodzi i dlaczego mają robić te czy inne rzeczy. Wychowawczyni grupy mojego Dora też, jak widziałam, miała niezły ubaw z tego występu, bawiła się po prostu ze swoimi podopiecznymi i całą resztą braci szkolnej. I to rozumiem, zupełnie jak ja kiedyś w innym miejscu w innym czasie... A pamiętam, jak wielu dziwiło się wtedy "no, że też ci się tak chce, przecież nic z tego nie masz..." , bo w pl przyjemność czerpana z pracy, zwłaszcza na rzecz innych, zwłaszcza charytatywna, dobrowolna spotyka się z gestem pukania w głowę.... Cóż.... Teraz mi to już równo w paski.
Fantastycznie ogląda się występy dzieci, zwłaszcza jeśli swoje własne widzi się na scenie. Oczywiście nie wszystkim taki rodzaj rozrywki odpowiada, dla niektórych to totalna nuda. Widziałam, że facet obok mnie cały czas grał na smartfonie ku uciesze moich dziewczyn. Grę zatrzymał tylko na oklaskiwanie swojego dziecka, choć wątpię, czy interesował go jego występ hehe. To jednakże wyjątki. Nie dało się nie zauważyć, że zdecydowana większość doskonale się bawiła przez cały czas. Klaskali w rytm prawie każdej melodii, śmiali się z kabaretowych scenek i słodkich wpadek małych aktorów. Czuło się wielką jedność tej grupy społecznej. Mimo, że pośród obecnych na sali byli przybysze z różnych stron świata i różnych kolorach skóry i przeróżnym wieku oraz koligacjach z występującymi, to traktują się tu wszyscy jak wielka rodzina. Zanim się tu przeprowadziliśmy, usłyszeliśmy wiele dobrego o społeczności tej miejscowości i teraz ta opinia potwierdza się na każdym kroku. To się naprawdę daje wyczuć, ludzie bardzo się tu wzajemnie lubią i szanują, lubią razem spędzać czas na  różnych imprezach, festynach, w kafejkach, organizują urodziny dla dzieci itp. Do tego chyba bardzo lubią jeść. Kurczaczek, tu co miesiąc jest praktycznie jakaś impreza związana z jedzeniem. Jak nie festyn frytek, to święto sera, to święto piwa, to wieczór wina, to spaghetti, to ryb, swoje święta mają rzeźnicy, piekarze, browarnicy itd. i co chwilę jest jakaś tematyczna impreza. No i proste, jak społeczeństwo spotyka się co tydzień na festynie, koncercie, jarmarku, w knajpie to nie ma się co dziwować, że są wszyscy tak ze sobą zżyci. Powiem po raz niewiadomoktóry - super się tu żyje. Kocham tę wieś. To jest moje miejsce, to jest mój dom.
A dziewczyny właśnie wróciły z trzeciego tej jesieni przyjęcia urodzinowego. Człowieki tu mają pomysły na urodziny. Takie np 'home cinema party' - urodziny zrobione tanim kosztem - pop corn, chipsy, cola, parę poduszek na podłodze i płyta DVD. Impreza trwała od 19.30 do dwudziestejdrugiej. W podobnych godzinach urządzają tu piżama party, wtedy obowiązkowym strojem oczywiście są pizamy. Kolejny pomysł to wysłanie solenizanta z gośćmi na zajęcia plastyczne, gdzie wszyscy pod okiem instruktora robią sobie  zabawkę. Młoda na takich urodzinach  zrobiła tańczącą ośmiornicę na baterie. Czad po prostu taka zabawa. Dzisiejsze urodziny odbyły się na kręgielni, były też lody do wyboru. Jednak nie małą atrakcją okazało się oglądanie cielaczków i krów na farmie należącej do rodziny solenizantki. Na co i Młody się załapał, bo akurat przyjechaliśmy po nasze panny. Łał, tyle cielaczków na raz to moje dziecka pierwszy raz widziały. To było duże gospodarstwo z dziesiątkami krówek.

23 listopada 2014

Diksmuide - miejsce warte zobaczenia

W tym roku mija 100 lat od wybuchu I Wojny Światowej. Nie orientuję się jak w Polsce, ale w Belgii, zwłaszcza w szkołach organizowanych było wiele uroczystości, spotkań, prelekcji, wystaw poświęconych tematowi wojny. W szkole naszych dzieci także różne ciekawe rzeczy się działy. Przez cały tydzień zajęcia ukierunkowane były na temat I wojny Światowej. Nawet moje dziewczyny ciągle słabo posługujące się tutejszym językiem z dużym zainteresowaniem uczestniczyły w tych różnorodnych zajęciach, co wnioskuję po entuzjastycznych relacjach zdawanych na bieżąco po powrocie ze szkoły. Do najciekawszych wydarzeń należała organizacja dużej wystawy poświęconej wojnie połączona z prelekcją oraz wycieczka do Diksmuide.
Wystawa była dla dziewczyn super m.in. z powodu wystawy prac dzieci, bo ludzie zwracali uwagę na ich rysunki przedstawiające podobno (sama nie widziałam, wiem z opowiadań znajomych, którzy uczestniczyli w uroczystościach) bardzo realistycznie obrazki wojenne, "jak prawdziwe" tak określił jeden starszy pan rysunek jednej z moich córek. Chwalę się córkami, bo ich talent artystyczny zasługuje na pochwały i często się z takimi spotyka, a dla mnie jako matki jest to bardzo ważne i niewątpliwe miłe. Dobrze jest bowiem wiedzieć, że dzieci wyróżniają się z tłumu czymś więcej niż tylko nieznajomością języka, czymś pozytywnym na dodatek.

Diksmuide natomiast jest miejscem wg mnie zasługującym na szczególną uwagę i być może kogoś również zainteresuje i sam postanowi to miejsce odwiedzić będąc w pobliżu.

9 listopada 2014

Ruiny w Villers de Ville

Minął niedawno rok odkąd przeprowadziliśmy się do Brabancji Flamandzkiej. Przyjechaliśmy tu w czasie ferii jesiennych - herfst vakantie - w zeszłym roku.Przez ten rok odkrywaliśmy najbliższą okolicę, wypuszczając się na rowerach i czasem autem w coraz to inne rejony. Gdzie się dało zajechać rowerem z dzieckiem na bagażniku (foteliku), tam byliśmy. W naszej okolicy znaleźliśmy wiele fajnych miejsc, miłych spokojnych parków, lasów,  stawów, pięknych kapliczek i kościołów, zabytkowych młynów wiatrowych i wodnych, a także interesujących, a czasem wręcz powalających swoim wyglądem domów, zarówno nowych jak i starych. Pokazywałam je czasem na tym blogu. Miło się tu spędza wolny czas. Można spacerować, bezpiecznie jeździć na rowerach całą rodziną, czy posiedzieć na ławce gapiąc się na czaple, bażanty, wrony, mewy czy inne tam pierzaste krzyczące łobuzy.

 Jednak świat jest wielki i trzeba jak najwięcej w życiu zobaczyć i zwiedzić, by było co wspominać na starość, gdy będzie się albumy oglądać. Staram się wykorzystywać każdą okazję, by gdzieś pojechać i czegoś nowego o świecie się dowiedzieć, póki mam na to siły i choć chwile czasu oraz pieniążków.  Pamiętam bowiem, że moja babcia, która też lubiła się wycieczkować, często mówiła, że jeszcze to i tamto by chciała zobaczyć, tu i tam pojechać, ale odkładała to na starość, gdy będzie mieć więcej czasu, bo albo praca, albo wykopki, albo żniwa, albo to, albo tamto... Teraz moja babcia ma ponad 80 lat, sporo czasu, pieniążki tez by pewnie jakieś uzbierała, choć do zamożnych nie należy, ale nie czuje się na siłach, by pojechać gdziekolwiek. Dziś podróż 30, 50 km w wygodnym samochodzie jest dla niej zbyt męcząca...

Tak więc od jakiegoś czasu tworzymy sobie listę miejsc wartych zobaczenia zarówno w bliższej jak i dalszej okolicy i mamy zamiar po kolei je odwiedzać dopóki starczy sił, pieniędzy i czasu. Na dalszą perspektywę mamy takie miejsca jak Egipt, Australia, Rosja itp, może choć jedno uda się w życiu ujrzeć na własne oczy, ale na dzień dzisiejszy w promieniu 300km, czyli do objechania w jeden dzień, czyli jak najbardziej realnie, jest tyle do zobaczenia, że głowa mała. Wczoraj np wybraliśmy się do ruin...

Zobaczyłam nie dawno interesujące fotki u jednego ze znajomych na fb, wystukałam adres w google maps i się okazało, że to całkiem blisko, autostradą z godzinkę jazdy. Jako że zbliżał się długi weekend postanowiliśmy sie tam wybrać całą rodziną, o ile pogoda dopisze. Nie było zbyt ciepło, bo zaledwie 13 stopni, ale za to słonecznie. Gdzie byliśmy? W Villers de Ville, zwiedzaliśmy ruiny XIIIwiecznego opactwa.
Na miejscu zostaliśmy mile zaskoczeni polskojęzycznym folderem z mapą, więc nie trzeba było się głowić nad tłumaczeniem. Oczywiście trzeba było wykupić bilety wstępu, ale za 2 dorosłych i 2 dzieci (do 3 lat za darmo) zapłaciliśmy jakieś 17 euro. Dla miłośników starych kamieni jest to drobna kwota, bo naprawdę jest co oglądać. Każdy może łazić gdzie chce, oglądać, fotografować i spędzić tam dowolną ilość czasu, dopóki nie zamkną drzwi.

Napiszę tu kilka słów o tym miejscu, korzystając naturalnie ze zdobytego w ruinach polskiego folderu i zachęcam wszystkich odwiedzających Belgię do zwiedzenia. Ville de Villers znajduje się stosunkowo niedaleko Charleoi. Poniżej zamieszczam link do strony, gdzie można obejrzeć filmik z drona i zdobyć wszelakie potrzebne informacje na temat zwiedzania.


Po kupieniu biletów przechodzimy przez nowoczesne plastikowe drzwi. Po ich przekroczeniu znaleźliśmy się jakby w innym świecie. Jak się ma fantazję, można sobie bardzo szybko wyobrazić, jak wyglądało tutaj codzienne życie mnichów, jak siedzieli nad księgami, pracowali w swojej winnicy, zbierali zioła, modlili się...
Nie możemy usłyszeć ich rozmów, bo nic nie mówią, porozumiewają się tylko umówionymi gestami. W ciszy więc pracują w ogrodzie, w ciszy pielęgnują swoje zwierzęta, w ciszy rozmyślają nad tajemnicami tego świata...