29 kwietnia 2015

KERMIS zaliczony

Gdy mówiliśmy znajomym czy rodzinie, że idziemy na kermis, każdy chciał wiedzieć, co to takiego? Motałam się w zeznaniach, kluczyłam nie znając właściwej definicji. Dziś już wiem, co powinnam była im wszystkim odpowiadać.

Kermis to taka kolorowa i hałaśliwa czarna dziura, która bardzo szybko pochłania twoje ciężko zarobione pieniądze. Straty są wprost proporcjonalne do ilości posiadanych dzieci i czasu bycia w kontakcie z tym szalonym, świecącym, kręcącym i grającym tworem. Jest to miejsce w czasoprzestrzeni, z którego bardzo ciężko się wyrwać, gdyż każda próba skierowania swych kroków w stronę swojego normalnego miejsca zamieszkania zwanego domem wywołuje na twarzach twoich dzieci niebezpiecznie żałosne i smutne miny, które łamią twoje serce i powodują automatyczne nieopanowane sięganie co raz do portfela. A gdy ten pusty się robi, czujesz nieodpartą chęć pójścia do mądrej ściany i poproszenia ją o kolejną porcję papierków pachnących bankiem.
 Dziewczyny wraz z koleżankami z wielką niecierpliwością czekały na otwieranie się poszczególnych atrakcji. Jako pierwszą oczywiście zaliczyły X-plosion.

Obok obiecane zdjęcie Młodej po zejściu z powyższego szalonego kręciadła. Kolorystyka twarzy typowa dla zaawansowanego stadium choroby morskiej. To jednak tylko pozory. Był to pierwszy raz, ale bynajmniej nie ostatni tego jarmarku. Sama bym się pokręciła, gdyby było z kim młodego zostawić. Mój facet niestety nie należy do tych, którzy interesowali by się karuzelami i tym podobnymi wytworami i został w domu ze swoim autem i laptopem. Faceci, pff!


Nie wiem ile tu ludzie wydają podczas takiej imprezy, ale chyba sporo. Bilet  czy żeton na każdą karuzelę, samochodzik, czy temu podobne rozpusty kosztuje ok 5 euro, oczywiście im więcej na raz tym taniej. Do tego jakieś przekąski zimne czy gorące, jakieś napoje, jakieś śniadanie, obiad, kolacja - zależy o której kto przyszedł i z kim. Można sobie powiedzieć, a tam raz w roku to można poszaleć. Taa, ale tutaj to nie jedyna impreza. Za chwilę będą jarmarki w kolejnych miejscowościach, a ludzie maja tam rodziny więc jeden tu, drugi tam. Do tego te wszystkie imprezy jedzeniowe, bbq, jak festyn spagetti, frytek, naleśników, pizzy, ziemniaka, chleba, wina etc, etc, których tutaj jak mrówków...
sam początek... jeszcze prawie psutki
Niemniej jednak uważam, że to fajne, każdy może znaleźć coś dla siebie i swojej rodziny. Ja osobiście czekam na festyn z okazji siedemdziesiątlecia szczudlarzy merchtemskich, o szczegółach i legendach opowiem po fakcie, o ile oczywiście planów nic nie pogrąży (np taka śmieszna przypadłośc jak zła pogoda). Impreza jest przewidywana w okolicach moich urodzin, czyli koniec maja, więc muszę trochę poczekać. Może się ociepli na świecie do tego czasu. Albowiem ostatnie dni to zimno okropne, mimo, że słonecznie, to kurtki zimowe trzeba rano zakładać, a i w południe się nie przewala.
Druga rzecz na która czekam, to festyn małży, o ile do tego czasu nie skosztuję w innych okolicznościach, na co jednak liczę. Może długi weekend nadchodzący?? Kto wie, co nam do łba strzeli i gdzie poniesie tym razem. Propozycje są różne... 
parada gęsi
parada gęsi/ganzenparade

parada gęsi

parada gęsi

parada gęsi


wystawa zwierząt hodowlanych - kogut gigant ;-)

wystawa zwierząt hodowlanych

wystawa zwierząt hodowlanych





Na dzieci oprócz tradycyjnego wesołego miasteczka czekały też inne ciekawe zajęcia. Dzieci - zresztą nie tylko dzieci - mogły spróbować, czy nadają się na hodowcę krów mlecznych...
Komu udało się udoić niby mleka, (czyli wody) od sztucznej krowy, dostawał kartonik z melkiem smakowym oraz balonik. Młody, gdy nic mu nie chciało mleko lecieć, pobiegł sprawdzić z drugiej strony krowy, czy aby tam na pewno cos jeszcze jest. Wielkie było jego zdziwienie i frustracja, gdy się okazało, że i owszem... Próbował i próbował niestrudzenie, podobnie zreszta Tesa, która kiedyś uczyła się sztuki dojenia na prawdziwej krowie u babci i po wielu próbach w końcu coś zaczęło lecieć z wymion ;-)


wystawa zabytkowych narzędzi rolniczych i sprzętu domowego

wystawa zabytków i reklama lokalnego muzeum zarazem



stragany

24 kwietnia 2015

żeby mi to było ostatni raz ;-)

Młody wczoraj po powrocie ze szkoły w pewnym momencie zaczął się żalić - A dziś mnie Jandel zucił - Przez głowę przemknęły mi dziwne myśli, ale dzielnie wytrwałam w poważnej minie na pysku. Po czym próbowałam wyjaśnić, o co chodzi - Jak to cię rzucił...? Może rzucił czymś w ciebie?
- Nie we mnie, tylko mnie zucił! - znerwiło sie moje dziecię - zucił mnie na ziemię i nózka mnie bajdzo bolała - tu zrobił bardzo zbolałą minkę, zagnieździł wielkie łzy w oczach - o tu kojanko, jesce mnie boli...
- Przewrócił cię jakiś łobuz, tak? - Upewniam się przytulając nieszczęśnika.
-Tak, bo Jandel jest głupi!!!
- Na pewno niegrzeczny łobuz z niego, ale nie możesz mówić o nikim, że jest głupi, bo nie ładnie... Pani pewnie na niego nakrzyczała....?
- Tak, ale nozka mnie jesce boli... Głupi Jandel, zucił mnie na ziemię... Ale to było ostatni raz, o-sta-tni-raz!
To ostanie zdanie zostało wypowiedziane w takiej intonacji, ze od razu sobie wyobraziłam jak Młody spuszcza komuś ostry łomot. W rzeczywistości ten 'Jandel', czy jak mu tam, jest starszym przedszkolakiem, który z racji tego, że jest dużym chłopakiem próbuje podnosić wszystkich mniejszych, nie wiem czy w dobrej czy złej wierze, ale w każdym bądź razie co jakiś czas kogoś "rzuci" na podwórzu i jest draka. Tak przynajmniej wyjaśniają sytuację dziewczyny.
Dobrze jest mieć starszaków w szkole, którzy są na bieżąco ze szkolnymi zdarzeniami, można od razu wiele niejasności wyjaśnić bez stresu. A zdanie - żeby mi to było ostatni raz - Młody dość często słyszy od taty, gdy któreś z trójcy nieświętej coś uwinie niefajnego. Jednak w jego usteczkach zabrzmiało o wiele groźniej niż taty :-)

A brać szkolna w ostatnich dniach żyła  Kermis'em, czyli lokalnym świętem, jarmarkiem. Kermis zaczął się dziś i trwa około tygodnia. Jednak już od kilku dni pod szkołę - centrum wsi - zjeżdżały karuzele, stragany i wszelakie inne atrakcje. Dzieci już przyniosły programy, formularze zgłoszeń do biegów i tp. Doro we wtorek z wielką radochą wyjął kartkę z teczki korespondencyjnej (wszystkie przedszkolaki mają specjalne teczki na korespondencję pomiędzy rodzicami a szkołą, zaś starszaki kalendarze szkolne) i wymachując nią wołał "Będziemy jeść frytki! Będziemy jeść frytki!" Czytam - no faktycznie w piątek przedszkolaki idą na karuzelę i frytki. Gdy mu powiedziałam o karuzeli, to emocje jeszcze bardziej wzrosły. Co dnia zasypiał ze słowem "karuzela" na ustach i budził się z tą samą myślą. Nie bardzo jeszcze wie, ile trzeba czekać na "pojutrze" ani tym bardziej "za kilka dni". Jak dotąd tylko "jutro" udaje mu się umiejscowić w czasie. W końcu się doczekał tego wesołego dnia. Wrócił ze szkoły bardzo zmęczony wrażeniami i rozdrażniony, jak zwykle po dniach pełnych atrakcji i nowości. Jednak, gdy zasiedliśmy do obiadu zaczęło się opowiadanie, jak to Dorcio kręcił sie na karuzeli i Elisa, i Stief, i Amin, i Fadi, i wszystkie dzieci. I juf Jolien się kręcił (u Dora zgodnie z polskimi zwyczajami są dwie opcje - albo ta juf Joliena albo ten juf Jolien, jednak to jest ta juf Jolien). Dorcio siedział na motorze a juf Jolien w autku, iłu-iłu nie było na karuzeli niestety. Tata pytał, czy jedli frytki? - Nie, jedliśmy "frietjes" - odparło nasze dzieciątko.

Starsze też przeżywały jak stonka wykopki, bo skąd wziąśc kasę na te wszystkie atrakcje? Bo w poniedziałek, gdy maja wolne, MUSZĄ Z TYM MAŁYM BĄBLEM SIEDZIEĆ, a WSZYSCY PRZECIEŻ PÓJDĄ NA KERMIS! Się olabidziły, onarzekały ale udało się im w miarę wytłumaczyć, że przed południem to nie wiele się będzie w poniedziałek działo i jak pójdą wpół do drugiej to jeszcze i tak się wybawią, zresztą jest sobota, jest niedziela... Podejrzewam, że już w niedzielę nie będą mieć ani centa z obiecanych 20 euro na łebka. Tyle im tata obiecał w nagrodę za opiekę nad Młodym przez całe ferie i ten nieszczęsny poniedziałek. Skakały jak porąbane, gdy ich zapytał, czy starczy na ten kermis... Poniżej stara fotka z Kermisu, ale następnym razem pokażę jak wyglądały dziewczyny po zejściu z tej szalonej maszyny, bo głównie o Xplosion była zdaje się mowa, kto wsiądzie?, kto będzie się bardziej darł?...
X plosion, pierwsze na liście atrakcji obowiązkowych :-)

A wczoraj jakie wróciły ze szkoły rozemocjonowane... Najsampierw w środę był problem językowy, bo napisali w agendzie, że trzeba przynieść w czwartek "laarzen" w reklamówce. No i dla młodych zagwozdka, czy to gumiaki, czy kozaki? Się uchachałam. Zaczęły prowadzić dochodzenie... Jedna mówi, że Nina mówiła, że nie ma "larzenów". Na co druga odpowiada -No tak, ale przecież ona całą zimę chodziła w trampkach, to skąd wiesz, czy myślała o gumiakach, czy butach zimowych.
W końcu się im kazałam zastanowić,  po co by im kazali buty zimowe przynosić we worku zamiast na nogach? I przypomniałam, że o jakiejś wycieczce było pisane parę dni wcześniej...
No więc rano tylko się kłóciły, kto będzie niósł reklamówę z dwoma parami gumiarów.

Byli nie daleko w lesie. Jednak ciekawe, czy ktoś by wpadł na to co tam robili? Ano łapali w ręce kijanki i maleńkie salamanderki i gdzieś przenosili, oglądali i wrzucali do wody... A Terce wskoczyła na czapkę jedna i się kręciła jak szalona, a temu jedna uciekła, a tamten znalazł taką śliczną, a pan opowiadał o tym , a pan pokazywał takie fajne miejsca, mówił o takich ciekawych rzeczach... Jedna przez drugą opowiadały, co dane im było odkryć w lesie. Nawet wielki foch przeszedł jak ręką odjął. A foch powstał wcześniej w wyniku stracenia przeze mnie cierpliwości... Przez ferie się tak państwo rozbisurmaniło, że prośby i nakazy przestało przyjmować do wiadomości i egzekwować. Chodziło oczywiście o minecrafta, a jakże. Zasada była taka, że gramy w weekendy (znaczy one grają) i ferie. To samo dotyczyło filmów ze wskazówkami do gry na You Tube. No ale po feriach coś się z zasadami porobiło i zaczęto je olewać totalnie. Nawet upomnienie kilkukrotne nie pomogło. Wiedziałam, że ferie to nic dobrego... Przeto płyta z jedyną kopią gry została zarekwirowana, a YT zablokowane całkowicie na komputerze dziewczyn. Moje wkurzenie było tak wielkie, że nawet nie sprawdzałam, czy da się to równie szybko odwrócić, jak dało się zrobić. I czy to ma jakieś skutki uboczne, bo to jakaś drobna modyfikacja pliku systemowego oczywiście wyguglownana na szybkiego. Dlatego powstał foch na matkę i na współlokatorkę, co doprowadziło do wojny słownej między tymi dwoma i delikatnej modyfikacji przestrzeni mieszkalnej. Hm, pościel i pluszaki jednej wraz z zawartością kosza na śmieci utworzyły wielką górę pode drzwiami do pokoju. Zaś majty i skarpety oraz mniej lub bardziej niezidentyfikowane obiekty drugiej uczyły się latać. To był na prawdę duży foch. Ważne, że wspomnienia z wycieczki sprawę ułagodziły i doprowadziły do rozejmu. Ach te dzieci.

Wczoraj miałam kolejne spotkanie z CLB. Miało się ono odbyć już dawno, ale 2 razy było przekładane, z powodu niedyspozycji któregoś z planowanych uczestników. Ostatnio korzystaliśmy z tłumacza przez telefon, gdyż moja znajoma nie mogła przyjść, a teraz CLB zaprosiło tłumacza do szkoły. Co bardzo im się chwali. Nawet się dziwiłam, że Pani pisząc do mnie smsy nie mówi nic o przyprowadzeniu kogoś do tłumaczenia, a to dlatego, że oni postanowili zafundować to ze swojej strony. Wczoraj rozmowa dotyczyła sytuacji obydwu moich córek. Na spotkaniu oprócz mnie, tłumacza i pani z CLB była też dyrektorka oraz trzech nauczycieli, którzy najlepiej znają dziewczyny. Tradycyjnie najpierw sytuację omówili oni w swoim gronie, potem opowiedzieli, co wydumali. W kwestii Zu tym razem było mniej, bo ona już zapisana do nowej szkoły, której przekazano podstawowe problemy Młodej (stamtąd zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami dzwoniono do aktualnej szkoły po info). Pani z poradni przedstawiła w skrócie, jakie informacje przekazała psychologowi, na spotkanie z którym ciągle jeszcze czekamy. Niby powinien zadzwonić niedługo z propozycja terminu pierwszej wizyty. To czekanie jest bez sensu, już prawie zapomniałam, po co mamy iść do tego psychologa w ogóle. Wcześniej bowiem sobie wszystko poukładałam we łbie, tak na świeżo po wysłuchaniu opinii nauczycieli, pani z poradni i poskładaniu tego ze swoją wiedzą na temat dziecka, byłam gotowa na spotkanie z psychologiem, miałam pytania, miałam informacje, własne teorie. Po 2 miesiącach wszystko się jakby rozmazało, wyblakło, straciło na znaczeniu albo nabrało nowych kształtów. Nic to pożyjemy zobaczymy.
Jedną ta szkoła ma prawie z głowy, więc teraz bardziej skupią się na drugiej. Teraz po prawie drugim  roku nauki i obserwacji stwierdzają, że z nl Tesa jest mniej więcej na poziomie końca 3 klasy, z matmy ma do zrobienia materiał z klas 5 i 6, bo teraz chodzi do czwartej na matmę. W związku z powyższym proponują nam do wyboru trzy wyjścia. Pierwsza opcja to cofnięcie Młodej o rok. Druga powtórzenie klasy piątej i trzecia - pójście do szóstej. Nauczyciele stwierdzają, że żadna z tych opcji nie jest idealna, ale wg nich najgorszy wybór to posłanie jej do szóstej klasy. Hm, mamy czas do czerwca, wtedy mamy przedstawić naszą decyzję, co robimy z Młodą. Dla mnie jako matki znającej dosyć dobrze swoje potomstwo (nie mylić ze zrozumieniem i prawidłowym wychowywaniem) jednak to pierwsza opcja jest najgorszą z możliwych. 2 lata różnicy jeśli idzie o wiek, w przypadku tej córki to akurat duża różnica. Druga sprawa to ambicja i duma oraz poczucie własnej wartości. Ona jest istota bardzo wrażliwą i bardzo się stara dobrze zachowywać i dobrze uczyć. Więc co by poczuła, gdyby w nagrodę wysłano ją do 4 klasy z piątej? Dziwię się, że samopoczucia dziecka nie wzięto tym razem pod uwagę, a tylko efektywność nauki podczas przedstawiania zalet i wad takiego czy innego wyboru a tylko jej szanse na dobrą pracę w przyszłości. Choć z drugiej strony, danie nam wyboru to właśnie pewnie przejaw troski o dobro psychiczne dziecka, bo to w sumie rodzic zna dziecko bardziej od tej właśnie strony. Druga kwestia przemawiająca przeciw 4 klasie to 2 polskie koleżanki, w aktualnej trzeciej (za rok czwartej), które raczej szkoły nie zmienią, a z którymi na pewno trzymała by się Młoda co ze względów językowych dla żadnej z nich trzech korzystne by nie było. Rozważamy więc dwie opcje. Po rozmowie z Tesą i jej reakcji, zaczynam skłaniać się ku pozostawieniu jej z ulubionymi koleżankami, czyli jednak mimo wszystko posłanie do szóstej klasy ryzykując nieotrzymanie dyplomu z powodu nieogarnięcia materiału z nl i matmy. Jeszcze mamy czas, będę rozmawiać z Młodą i rozważać wszelakie za i przeciw. Młoda ma też rozmawiać ze swoją panią od nl, bo z wychowawcą nie chce, bo to facet przecie :-) Ja też zresztą będę chciała jakoś pogadać z tą panią na spokojnie, bo to bardzo fajna kobieta jest i chciałabym jej przedstawić mój punkt widzenia i zarazem poznać jej zdanie. Ona już bardzo dobrze zna dziewczyny i ma z nimi świetny kontakt. Właśnie to od niej spróbuję się dowiedzieć, a może też od wychowawcy, czy Młoda ma jakiekolwiek szanse na zdanie egzaminu końcowego, gdyby solidniej niż dotąd zabrała się do nauki.To ostatnie oczywiście zależy od głównej bohaterki tej historii, ale chyba możliwość pozostania ze swoją kochaną grupą mogłoby wpłynąć bardzo, ale to bardzo motywująco na jej chęć do samodzielnej nauki. Bo to raczej ambitna istota. Tak sobie myślę, że może gdyby w okolicy był ktoś polskojęzyczny chętny je pouczyć nl np przez wakacje to było wielce pomocne, ale jak takiego szukać, to już nie mam bladego pojęcia. Z matmą bowiem to chyba same sobie możemy dać radę przy wskazówkach nauczyciela. To na razie ciągle tylko swobodne rozważania i szukanie pomysłu na wybrnięcie z kolejnego problemu. Po wakacjach siostrzyczki zostaną rozdzielone i liczę, że to pozytywny wpływ będzie miało na obie. Jednak znalezienie się w pojedynkę w niderlandzkojęzycznej gromadzie - moim zdaniem - zdecydowanie sprzyja opanowywaniu języka.
Tak czy owak nie lubię - jak chyba każdy - podejmowania decyzji mogących zaważyć o przyszłości moich dzieci. Zwłaszcza w takiej niejednoznacznej i bardzo niepewnej sytuacji jak w tym momencie. Bo żaden wybór nie gwarantuje sukcesu, a każdy może okazać się fatalny w skutkach za kilka lat.
Jako się rzekło - mamy czas. Sama też muszę dla siebie coś wybrać jeśli idzie o naukę własną. Nie będę ukrywać, że nauka niderlandzkiego raz w tygodniu, do tego w tak licznej grupie w jakiej jestem to dla mnie trochę marnowanie czasu. Jakby nie patrzeć, mam swoje lata i chciałabym jeszcze postarać się o inny zawód niż pomoc domowa, bo szczyt moich marzeń to to nie jest. Zwłaszcza, że sprzątanie to nie jest to, co tygrysy lubią robić w ogóle (już o najbardziej to nie ma mowy). Jednak potrzebuję się naumieć niderlandzkiego bdb i choć trochę francuskiego. Metodą raz w tygodniu to do usranej śmierci mi zejdzie. Szukam więc alternatywy. Pierwszym pomysłem było rozpoczęcie przynajmniej kursu francuskiego i kontynuowanie nl w tej samej szkole. Jednak zaczęłam szukać i pytać i trafiłam m.in na Mechelen (20 min pociągiem), gdzie są zajęcia 2 i 4 razy w tygodniu. Cztery razy to marzenie raczej, bo zajęcia od 13-16 i nawet jakbym godziny pracy przełożyła (raczej bez problemu), to Młody musiał by po 9 godzin siedzieć w szkole. Nie będę realizować osobistych fantazji kosztem dobrego samopoczucia dziecka. Bo wiadomo, że po powrocie musiałabym jeszcze ogarnąć chałupę i dla dzieci czasu zabrakło by zupełnie, a w moim wieku to też zmęczenie i stres. Więc bardzo poważnie myślę o wieczorach 2 razy w tygodniu plus 1 w tygodniu francuski tutaj o ile dni kursu, by się nie pokrywały. Internauci podpowiedzieli mi jeszcze m.in. podejście do 'Huis van het Nederlands".
 Gdzieś tam we wstępnych poszukiwaniach czegoś na temat nauki języka rzucił mi się na oczy ten 'dom niderlandzkiego', ale wówczas moja znajomość tego języka nie pozwoliła mi zrozumieć z czym się to je. Potem sąsiadka poleciła mi moją aktualna szkołą i się więcej nie interesowałam, bo i po co. Aż do teraz. Po podpowiedziach rodaków wyguglowałam jak zwykle, poczytałam na spokojnie i się dowiedziałam, że są takie jakby domy kultury dla obcokrajowców, gdzie można uzyskać pomoc w kwestii szukania np kursu, szkoły etc. O ile dobrze, to wszystko rozumiem. W Antwerpii jest jakiś Atlas i tam pewnie zajrzę, bo to blisko Dworca. Może tam mi powiedzą, gdzie mam jeszcze szkoły językowe i jakie są tam godziny, bo takie szukanie po poszczególnych prowincjach, miastach, gminach, gdy nie ma się obcykanej mapy BE, to jak szukanie igły w stogu siana.

Póki co to jednak ciągle tylko moje ambitne plany na przyszły rok szkolny, które mogą pójść w rozsypkę po byle pierdnięciu losu. Jednak marzenia są za darmo, a które z moich się uda zrealizować, to czas pokaże.

19 kwietnia 2015

kolejny kawałek Antwerpii obejrzany

Kilkanaście dni temu mieliśmy sprawę do załatwienia za Antwerpią. Trasa nasza wiodła przez okolice portu. Młody co raz wykrzykiwał, co widzi za oknem - Patrz woda!... Patrz zamek!... Mama, tata! tram! tram! tram!.... Ma-ta! patrzcie wielki dźwig i iłu-iłu (czytaj: straż, pogotowie albo policja). - Cały czas coś było wartego patrzenia i podziwiania, ale w pewnym momencie wjechaliśmy na most... Wtedy dał się słyszeć wrzask: "Zatrzymaj auto! Zatrzymaj auto! Statki! Wysiadam! Chcę wysiadać!... ZATRZYMAAAAJ AAAUTOOO!" Młody się wnerwił na grandę, bo ta droga niestety nie z tych, na których można się zatrzymywać i wysiadać kiedy się zachce. Na szczęście dało się go przekonać, że dziewczyny były by bardzo smutne, gdyby nie mogły obejrzeć z Niuniem statków i że przyjedziemy następnym razem z dziewczynami. Dziś obietnica została spełniona.

Obejrzeliśmy sobie więc wodę, parę statków i trochę rynku. W tamtej okolicy Antwerpii ze 3 dni by było co oglądać i fotografować, ale co niektórzy mieli dość po kilku godzinkach zaledwie - cieniasy. Ja tam mogłabym do nocy zostać z aparatem, łazić, zaglądać w każdy kąt i zbierać fotograficzne pamiątki.

Bez zbędnej pisaniny pokażę Wam po prostu, co widzieliśmy dziś. Pogoda dopisała, więc zdjęcia w miarę ładne, choć dalekie od profesjonalizmu, przeważnie robione szybko, bo reszta rodziny należy do wyznających zasadę "byle naprzód...".

.

15 kwietnia 2015

trochę wspomnień, trochę jedzenia i takie tam tentegesy

Gdy w 2010 roku przeprowadziłam się do mojego nowego faceta wraz z dziewczynami nie mogłam się nacieszyć jego, a od wtedy naszym, WŁASNYM mieszkaniem, w którym można robić, co się chce i kiedy się chce, nikt nie zagląda, nie komentuje, nie trzeba czekać w długiej kolejce na kibel, nie trzeba pchać się do koryta, żeby choć gryza chapnąć itd itp (kto dzieli dom z wieloma osobami, ten pewnie wie o czym mowa). Było nam tam bardzo fajnie przez te 3 lata, które tam mieszkaliśmy. Dziś jednak z perspektywy czasu i okoliczności już trochę inaczej to widzę. Nadal tamtą przeprowadzkę i decyzje uważam za słuszną, jednak odkąd poznałam, co to znaczy DUŻE, PRZESTRONNE mieszkanie, z tamtego zachwytu się zaczynam śmiać. Ale dzięki tamtym i innym doświadczeniom, tym małym krokom ku lepszemu mogę jeszcze bardziej docenić każdą chwilę naszego życia i tego, co mamy teraz.
Najsampierw miałam swój pokój, potem dzieliłam go z moimi dziewczynkami, całe nasze 16 metrów kwadratowych - czad. Potem mieliśmy 35 metrów na 5 osób. A potem przywiało nas do stolicy UE, gdzie wynajmowaliśmy 100 metrowy apartament z wielkim ogrodem. 3 pokoje, salon, kuchnia i piwnica, po 3 latach w kawalerce to po prostu ogromna przestrzeń. Ktoś może się zastanawia, po cholerę nam było takie giga mieszkanie, gdy nie mieliśmy zbyt wiele kasy i skoro na 35 metrach się mieściliśmy wcześniej? Cóż Belgia to nie Polska. Tutaj chcąc mieszkać legalnie z rodziną, trzeba tej rodzinie stworzyć odpowiednie warunki. Nie zameldujesz się, jeśli nie masz pracy lub nie udowodnisz, że masz tu za co żyć. Nie zameldujesz dzieci, jeśli policja nie potwierdzi, że każde z nich ma tu swój własny kąt, czyli przy trójce dzieci nie ma mowy o zamieszkaniu w dwupokojowym mieszkaniu. No i bardzo dobrze.

Teraz mamy do dyspozycji cały piętrowy domek z małym ogródkiem i małym budynkiem gospodarczym zwanym szopą. I to jest super, że człowieka na to stać... W naszej kuchni w pl mieściła się spokojnie jedna osoba. Jak kogoś drugiego nagle przydarło w celu zrobienia sobie np kawy, nijak nie szło się pomieścić. Do tego część rzadko używanych rzeczy, ziemniaki, dżemy itp trzymaliśmy w piwnicy 4 piętra niżej. W okresie letnim w naszym mieszkanku 35metrowym na 4 piętrze było bardzo gorąco. Już po zagotowaniu wody na herbatę zaczynała się tam robić sauna. A gotowanie to było dopiero zabawne ani garnka gdzie postawić ani się obrócić... Ale co tam i tak gotowałam, nawet chleb sobie czasem piekłam, jak mnie naszło. Ba, w tej giga kuchni upiekłam tort, ciastka i parę ciast na przyjęcie z okazji naszego ślubu. Jednak dziś nawet w myślach nie mam ochoty wracać do tamtego mieszkania. 5 osób na 35 metrach kwadratowych to jest męczarnia, nie życie. Jak to mawiają - gdy się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. Pomieściliśmy się nawet z łóżeczkiem dla niemowlaka, wózek już niestety musiał siedzieć na klatce schodowej, sąsiedzi pewnie nie byli tym zachwyceni, ale i im też się zdarzało dziwne rzeczy trzymać przed wejściem. Gdy napisałam słowo "wózek' przypomniało mi się jak ten wózek (ciężki jak szlag) nosiłam na 4 piętro (niby 3cie, ale plus tzw 'wysoki parter'- określenie którym urzędnicy bronią sie przed przymusem instalowania windy w bloku) i znosiłam na dół częstokroć razem z Młodym we środku, a często też razem z zakupami. Uff, już zanoszenie do domu brzuszyska w ósmym, dziewiątym miesiącu ciąży wraz z dwoma torbami zakupów było cholercia męczące. Dla mnie - wysportowanej, ale już 35-letniej wtedy ciężarówy, było to czasem nie lada wyzwaniem. Zadanie na pewno dużo cięższe niż dajmy na to dzisiejsze dojazdy na rowerze do pracy z pracą włącznie. Zdarzało mi się wisieć na poręczy w połowie drogi w celu złapania tchu, a czasem i kilka przystanków trzeba było zrobić. Było, minęło, ale czasem się wspomina. Hm, swego czasu odwiedziłam portugalską koleżankę, która mieszka na drugim i zarazem OSTATNIM piętrze i byłam wtedy bardzo, ale to bardzo zdziwiona, że oni tam mają windę... DWA PIĘTRA i WINDA - normalnie szok w trampkach.

 Jeszcze zanim wyemigrowaliśmy, małżonek zachęcając mnie do pozytywnego rozpatrzenia propozycji przyjazdu do be zachwalał mi wielkość kuchni, w której będę mogła realizować swoje fantazje kulinarne. No duża to ona była, ale beznadziejnie rozplanowana. Tego jednak facet nie mógł ocenić, bo mimo, że umie gotować, jeśli chce, to stosunkowo rzadko z tej umiejętności korzysta. W kuchni było troje drzwi, z czego jedne usadzone pomiędzy kuchenka i zlewem - to geniusz musiał wymyśleć. Musiałam zamykać wiecznie te drzwi na klucz, żeby mi ktoś nie otworzył, gdy będę wrzątek niosła z kuchenki... Ale to wszystko pikuś. Przestrzeń szybko ogarnęłam i rozmieściłam swoje kuchenne gadżety w sensowny sposób. Problemem stało się w be gotowanie z zupełnie odmiennego powodu, a mianowicie z braku materiału do gotowania. Na początku mieliśmy jakieśtam zapasy zabrane z pl, jakiejś padliny zwanej mięsem i ziemniaków się dokupiło, no i z głodu człowiek nie zdechł. Jednak w końcu zapasy się wyczerpały i trzeba było zacząć szukać ich po sklepie. Tutaj warto nadmienić (dla tych, którzy nie czytali początkowych wpisów), że mieszkając w bxl nie mieliśmy Internetu, zaś słownik jaki zakupiliśmy przed wyjazdem nadaje się co najwyżej na podtarcie tyłka i to nie bardzo. W nagłych potrzebach korzystaliśmy z Internetu w kafejkach albo próbowali złapać darmowy przez wifi z telefonu. Z tym, że każdy kto ma ruchliwe 2-letnie dziecko, wie, że z takim ziółkiem korzystanie z kafejki jest niemalże niemożliwe do wykonania, zaś darmowe wifi łapało tylko w jednym miejscu koło carrefour'a i to przy odpowiedniej pogodzie. W każdym bądź razie byliśmy zdani tylko i wyłącznie na siebie i swojego nosa. Tak więc na początku nie mogłam w sklepach znaleźć wielu produktów - o czym już pisałam kiedyś. Przekonałam się też wówczas, że Belgowie trochę inne rzeczy i inaczej jadają niż my. Widziałam bowiem na półkach wiele produktów, co do zastosowania czy użycia których nie miałam zielonego pojęcia, zaś tych których poszukiwałam nie mogłam znaleźć w ogóle. Do tego bardzo krucho było z kasiorką i trzeba było bardzo, ale to bardzo oszczędnie ją wydawać. Kupowaliśmy tylko najpotrzebniejsze rzeczy i najtańsze, jakie udało się znaleźć. Dziś też staramy się kupować najtańsze produkty, ale wiemy, które nie odbiegają jakością czy tam smakiem od droższych. Czasem po prostu tańsze wcale się nie opłaca, bo albo nie da się tego zeżreć albo trzeba użyć dużo więcej i wychodzi cenowo tak samo, albo jest np nie zdrowe. Tak czy siak faktem jest, że dziś wydajemy na żarcie i tzw środki czystości jakieś 100 lub 200 euro (zależy od miesiąca) więcej niż w pierwszych miesiącach. Od początku zapisujemy nasze poszczególne wydatki, dlatego wiem, że przez pierwsze miesiące na w/w rzeczy dla naszej piątki wystarczało nam 300 euro. To mniej więcej tyle co w pl 300 złotych dla pięcioosobowej rodziny na jedzenie, czyli żadnych słodyczy, owoców, chipsów, napojów, lodów, tylko najtańszy chlebek, margarynka i wędlino- oraz seropodobne produkty, poza jednym płynem "do wszystkiego", jednym szamponem w rodzinnym opakowaniu i najtańszym dezodorancie NIC więcej.

 Powolutku z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc wszystko zaczęło się stabilizować. Ważne by dotrzeć do momentu, w którym płaci się wszystkie rachunki na bieżąco, w którym przede wszystkim wie się, co i za jaki czas oraz do kiedy się płaci. A pomyślcie ile tego wszystkiego jest? Czynsz, prąd, gaz, woda, Internet, telefon, telewizja, śmieci, podatek, ubezpieczenie domu, ubezpieczenie samochodu, ubezpieczenie ludzia, faktury za szkołę i pewnie jeszcze parę stałych opłat, których akurat nie pamiętam, a z których każda płacona jest w innym czasie i systemie. Jedno płacimy co miesiąc, jedno za pół roku, jedno na kwartał, jeszcze inne na rok itd, do tego jeszcze jakieś roczne wyrównania, niestandardowe opłaty. W nowym kraju z tym harmonogramem trzeba się zapoznać i rozplanować sensownie w stosunku do wypłaty, a to wcale nie jest takie proste. Przeto na początku nie raz i nie dwa dostawaliśmy nagle jakąś niespodziewaną fakturę, którą nawet czasem - nie znając języka - nie wiedzieliśmy do czego ona jest albo znowu jakieś upomnienie (które kosztuje jakieś 15 euro dodatkowo), kiedy na tą niespodziewana fakturę już zabrakło pieniążków. No i do tego wszelakie inne nieplanowane wydatki typu tłumacz przysięgły, opłaty urzędowe, fotograf, lekarz, bilety (bo trzeba było gdzieś pojechać, by cos załatwić) etc, etc., no i jakieś odzienie czy buty od czasu do czasu. Oj, jest tego wszystkiego wszędzie do zapłacenia i tu i w pl i w każdym innym kraju.

 A wracając do jedzenia. Po blisko 2 latach w BE, wiem już, co mogę ugotować na obiad każdego dnia. Znaczy się teoretycznie... bo w praktyce to jest tak, że czasem przez cały tydzień zasypiam wieczorami z niedokończoną myślą "co do jasnej cholery jutro na obiad..?!" i rano z tą samą myślą się budzę, a i w nocy czasem po przebudzeniu chwilę nad tym rozmyślam. Bywa, że mnie olśni w odpowiednim momencie, ale bywa też tak, że wracam o 13.30 z roboty i nadal nie znam odpowiedzi na to arcytrudne pytanie. Niekiedy w takiej sytuacji frytki+jajco sadzone+surówka wydaje się jedynym sensownym rozwiązaniem. Czasem w pewnym momencie nachodzi mnie smak na to czy owo, ale albo nie mam potrzebnych składników 'na magazynie' albo czas przygotowania tegoż jest za długi w stosunku do czasu posiadanego. Obiad robię na godzinę 16.30 (plus minus), a o 15:15 wyruszam po dziecko do szkoły i z gotowaniem muszę się uporać albo przed albo po. No, czasem zdarza mi się zostawić ziemniaki lub zupę na włączonej kuchence, ale to zawsze ryzyko jednak jest, że albo się przyfajczą albo co gorsza z kuchenką coś się porobi - jak to mówią - diabeł nie śpi ;-) A co do tego 'teoretycznie', chodziło mi o to, że wiem już z grubsza co się tu z czym je i które z tych czymsiów łaskawie zjedzą moi domownicy bez większego marudzenia. Bo mniejsze marudzenie to jest zawsze przy pięcioosobowej familiji. Ten jest dziś nie głodny wcale, tamten nie ma ochoty na to, a kolejny woli płatki z mlekiem... Chcą to jedzą, nie chcą - nie jedzą, u nas w domu tak zawsze było i ja też nikogo nie zamierzam zmuszac do jedzenia tego, co akurat mi się danego dnia uwidziało upitrasić. Ja tam też nie zawsze mam na wszystko ochotę. Choć - przyznam - o wiele jest mi przyjemniej, gdy obiad zostanie zjedzony, a nie tylko przegrzebany w misce i wyrzucony do kosza, co się zdarza przy dzieciach bardzo często. W każdym bądź razie przy moich...

 Zastanawiacie się może, czy Polka w Belgii gotuje to samo co zwykła kuchcić w pl? To powiem Wam, że nie. Nie gotuje, bo się żywcem po prostu nie da. No, może są takie babki, które kupują wszystko w polskich sklepach i gotują po polsku, po swojemu także zagranicą. Ja jednak od początku stwierdziłam, że skoro mieszkamy w Belgii, to będziemy jeść to, co ten kraj nam oferuje. Nie jest jednak łatwo tak nagle się przestawić. Nawet chleb (a może zwłaszcza, wszak chleb to baza) belgijski ma zupełnie inny smak, niż polski. Próbowaliśmy chlebki z różnych piekarni i różnych sklepów. Jak dotąd chleb z Lidla najbardziej odpowiada naszym oczekiwaniom. Jednak co dziś mogę powiedzieć? Ano, że dziś, po 2 prawie latach nie smakuje mi już polski chleb! Zauważyłam to już na wakacjach będąc u siostry w pl. Kurcze musiałam się na powrót przyzwyczajać do smaku chleba, a dodam, że ona kupowała mój ulubiony wcześniej chleb. Teraz z okazji świąt wielkanocnych wybraliśmy się do polskiego sklepu w Antwerpii i tam męża naszło na chleb polski. Jedyne co mnie w tym chlebie zadowala, to przyzwoita grubość kromek. Przez belgijskie chleby zasadniczo widać Warszawę :-) Smak mi już nie leży. Przy pierwszej rozpoznawczej wizycie w tym sklepie (akurat byłam na kursie z interimu) zakupiłam tam polskie drożdżówki ze serem, uwielbiane kiedyś przez dziewczyny. Radość wielka, mało się nie pobiły która czyja, zjadły ze smakiem, ale za drugim razem już jakoś specjalnie nie chciały drożdżówek. Czyli co? Okazuje się, że to nie chodzi o to, że ichni chleb jest gorszy, tylko po prostu inny i wystarczy się przyzwyczaić do tego a nie innego smaku. Podobnie z innymi produktami i daniami. Choć cóż, wiem, że są tacy, którzy mimo wielu lat tutaj ciągle starają się kupować wszystko w polskich sklepach, co dla mnie jest - szczerze mówiąc - lekko dziwne. O ile nie dziwi mnie to w kwestii produktów w be nieznanych lub niedostępnych, czy np wędlin, które w pl ciągle są lepsze (mniej chemii) niż tu albo cenowo korzystniejszych. To takie rzeczy jak mąka, cukier, sól jakoś za bardzo chyba się nie różnią tu i tam. Przynajmniej ja tak uważam. Tak więc ja gotuję zaopatrując się w składniki wyłącznie w belgijskich sklepach. Na początku - jako się rzekło - miałam nie lada zagwozdkę ze skonstruowaniem czegokolwiek, co by się dało zjeść. Poszedł człowiek do sklepu, popatrzył po półkach, po pudełkach, torebkach, flaszkach, kartonach i próbował zgadnąć, co też kryje się pod tymi dziwacznymi obcymi nazwami? Do dziś po wielu miesiącach w be zdarza mi się pytać google tłumacza, jak to czy tamto się nazywa po niderlandzku, zanim zacznę poszukiwania w sklepach. Na szczęście zdarza się to coraz rzadziej. Zresztą, jak się ma Internet, to wystarczy rzucić pytanie na jakąś polonijną stronę i zaraz ktoś podpowie. Staram się jednak samemu znaleźć odpowiedź, bo prędzej wtedy słówko w głowie zostaje. Żeby smacznie gotować w be, oprócz poznania tutejszych nazw poszczególnych produktów, trzeba się moim zdaniem zapoznać z tutejszymi przepisami, co w przypadku posiadania niezastąpionego netu nie jest wielką filozofią. No i jeszcze bez wątpienia trzeba być otwartym na nowości i chociaż trochę poeksperymentować. Na obczyźnie bowiem próba sztywnego trzymania się znanych z pl przepisów kulinarnych mogła by spowodować nabawienie się nerwicy, rozstroju żołądka i zdecydowanego pogorszenia samooceny. Wiele produktów ma tutaj inne właściwości, co powoduje albo inny smak potrawy albo niewłaściwą jej konsystencję, wiele rzeczy jest całkiem innych, wielu zupełnie brak. Jednakowoż - moim nader skromnym zdaniem - większość problemów idzie przeskoczyć albo ominąć. Niestety potrzeba na to czasu i wielu prób, testów, eksperymentów. Przez pierwsze miesiące skłaniałam się ku teorii, że tutaj nie da się nic wiele ugotować, teraz wiem, że większość znanych polskich potraw jest wykonalna tylko nie koniecznie według starych babcinych przepisów. Np w be nie ma w sklepach białego sera w kostkach (tam może w wielkich sklepach w bxl by znalazł taki w puszkach, ale nie tu). Kazałam więc braci naszej zapomnieć o kochanych ruskich pierogach. Przez kilka miesięcy nie gotowałam więc. Potem byliśmy w polskim sklepie i se kupiliśmy 2 kostki, a potem postanowiłam spróbować zrobić ruskie z fety. Dało się zjeść, ale, krótka nać, jak to troliło kozą podczas gotowania, a fu! Odkryłam jednak, że jest 'grecki ser', na którego opakowaniu w składzie jest krówskie mleko a nie baranio-kozie i ten okazał się świetnym zamiennikiem polskiego sera, tylko że on jest słony, więc trzeba ostrożnie z przyprawianiem nadzienia pierogowego. A placki serowe z niego są lepsze niż z sera od krowy mojej mamy. Te placki robię zazwyczaj do zupy pomidorowej zamiast chleba albo do zupy z trybuli. Ta ostatnia to wynik moich zupełnie odjechanych eksperymentów pt "spróbuję - a nuż się uda". Jeszcze mi się chyba nie zdarzyło, żebym wyrzuciła jakiś wynik takiego eksperymentu - nie zawsze nadaje się do powtórzenia i zachwytu, ale zazwyczaj da się zjeść.

 Na koniec dorzucę krótkie przepisy na nasze placki i ową zupę, która powstała w wyniku połączenia naszego rosołu (w be nie jedzą raczej) i ichniej zupki z trybuli. A nuż komuś się przyda, tylko w pl nie wiem, gdzie znajdziecie trybulę...?

 Obrazkowy przepis na serowe placki:
 3 szklanki mąki, 2 jaja, kostka sera greckiego lub zwykłego polskiego, 4-5 ugotowanych i startych ziemniaków (mogą być z 'wczorajszego obiadu',  1 pokrojona i podsmażona cebula, pieprz, sól.

Wszystko wrzucamy do jednej michy, mieszamy do powstania ciasta. Raz wychodzi rzadsze, raz twardsze - wszystko prawidłowo.

Urywamy małe kawałki, formujemy placuszki.

Smażymy je na tłuszczu i gotowe.




Można pochłaniać same np z ketchupem, albo jakimś innym sosem.

Najlepsze jednak są - jako się rzekło - w zestawie z zupą pomidorową, barszczem czerwonym albo opisaną poniżej zupą z trybuli.


placki serowe wyglądają tak :-)


zupa z trybulą smakuje o niebo lepiej niż wygląda
trybula, kervel - bardzo podobna do pietruszki ale inaczej pachnie i smakuje :-)
Jak zrobić zupę z trybulą? Łatwizna.
Ugotować rosół - nie musi być przejrzysty, klarowny i w ogóle jakiś tam super. Ot, zwykła woda z kury i warzyw, mądrzejsi powiedzą pewnie - bulion.. W celu otrzymania rosołu wrzucamy do gara (u mnie gar duży) kawałek kury (może to być kilka udek), ze dwie marchewki, pokrojonego pora albo cebulę, jakieś suszone zielsko typu liść laurowy, pieprz, ziele angielskie, kurkumę, lubczyk, pietruszkę - czy co tam państwo sobie chcecie - no i sól, można kostkę rosołową, jak ktoś nie gardzi chemią. Gotujemy, aż marchew i kura wymiękną. Nie zdejmując z ognia wyjmujemy kurę. Nie zaszkodzi też wyłowić większe zielsko jak liść laurowy. Po czym wsypujemy całą wiązkę pokrojonej trybuli i miksujemy. Można dać niekrojoną roślinę, ale się owija wokół blendera - próbowałam. Po osiągnięciu w miarę jednolitej cieczy, dodajemy śmietanę z 2 łyżkami mąki kukurydzianej lub 1 zwykłej, po chwili zdejmujemy z ognia i na koniec wrzucamy obrane mięso albo całe udka - jak kto woli. W oryginalnym belgijskim przepisie mięso też było miksowane, ale po wypróbowaniu nie spodobał mi sie efekt końcowy. Nie mamy w zwyczaju robic dwudaniowych obiadów więc zupa musi mieć jakąś konkretniejszą zawartość, a nie taka woda. Oprócz mięsa czasem dodaje też ugotowane wcześniej i pokrojone ziemniaki. Jak sie robi placki to jeden ziemniak w te czy w te do obrania nie robi różnicy :-)
Ta zupa ma specyficzny jakby lekko anyżkowy smak. Ważne, że nawet moje dzieci ją jedzą chętnie. Dla mnie fantastyczna.

Jak jeszcze odkryję coś wyjątkowo interesującego to Wam opowiem.

Aha jedno ciekawe, co wypróbowaliśmy kiedyś w knajpce, to gorący mus jabłkowy do kurczaka i frytek zamiast surówki. Młodej posmakowało nawet. W domu jeszcze nie próbowałam robić, bo nam się cycki z kury znudziły, ale przynajmniej wiem, po co Belgom ten mus jabłkowy w litrowych słoikach, który w każdym sklepie jest z jakich tylko firm.

A do wypróbowania przede mną jest typowo belgijski zestaw czyli smażone małże z frytkami. Odnoszę wrażenie, że to powinno być pyszniutkie, ale na razie nie znalazłam głupiego, który by się ze mną wybrał do pobliskiego "wiatraka" (w tej knajpce ponoć najlepsze w okolicy) spróbować tego jedzonka.


6 kwietnia 2015

Mechelen, zwiedzania Belgii ciąg dalszy

Dziś pogoda już nie taka ładna jak wczoraj niestety, niebo i słońce zasłaniają bure chmurzyska. Mimo to postanowiliśmy zaryzykować kolejną wycieczkę. Tym razem obraliśmy kierunek na prowincję Antwerpia. Małżonek ugotował przed południem pyszny rosół, więc dziś wyszliśmy z domu najedzeni... No co się tak dziwujecie? Faceci są ponoć lepsiejszymi kucharzami aniżeli kobitki.... Mój facet robi bardzo pyszne rosołki, jest wręcz mistrzem rosołowym... bo tylko to gotuje, jeśli nie liczyć parówek, kawy i herbaty. Od pozostałych dań i potraw oraz deserów jestem ja i czasem młodzież.
Najstarsza nasza pociecha nie należy do miłośników starych kamienic - co innego jakieś przyrodnicze obiekty oraz ruiny - została więc w domu, by w spokoju kontynuować kreowanie własnego świata w Minecraft (taka gra komputerowa dla ludzi z nieograniczoną fantazją - gdyby ktoś nie wiedział). Pojechał za to z nami hipopotam, któremu Młody robił za przewodnika relacjonując na bieżąco, co widać za oknem samochodu. Na szczęście hipcio został w aucie na parkingu.
A gdzie nas dziś poniosło? Ano do Mechelen. Dlaczego? Ostatnio podczas pociągowej podróży do Antwerpii zobaczyłam z  pociągu kilka budynków, które ładnie się z daleka prezentowały i postanowiłam się dowiedzieć, co one są? Internet pokazywał, że prawie wszystkie co ciekawsze obiekty w Mechelen znajdują się w centrum, no to pojechaliśmy.

5 kwietnia 2015

Gent, po naszemu 'Gandawa'


 Gent, stolica prowincji Flandria Wschodnia (Oost Vlanderen). Miasteczko to leży w północno-zachodniej części Belgii, tam gdzie rzeka Leie'a łączy się ze Skaldą. Tamte tereny - jak to zwykle w okolicach rzek bywało - zamieszkane były od bardzo dawna. 
Już za czasów Celtów życie tam się kręciło ładnie. Jak głoszą legendy, podobno pewien francuski mnich wskrzesił tam człowieka (jedni mówią, że babę, inni, że chłopa) i od tego momentu, ludzie zaczęli się nawracać na chrześcijaństwo... Ale to było dawno, teraz w zasadzie głównie puste, często rozpadające się, ale ciągle piękne kościoły, kapliczki oraz nazwy ulic, szkół, szpitali noszące w nazwie imiona świętych świadczą o tym, że w pewnym momencie Gent, jak i pozostała część Belgii było miejscem pełnym chrześcijan, katolików...


4 kwietnia 2015

życzenia

Wszystkim czytelnikom mojego bloga
 a także tym, 
którzy znaleźli się tu dziś zupełnie przypadkiem,
 wszystkim dobrym znajomym
i tym prawie lub zupełnie obcym
 życzę w dniu dzisiejszym 
zdrowych, spokojnych i słonecznych
 Świąt Wielkanocnych 
oraz
 udanych ferii świątecznych.

Fijne Paasvakantie!

Vrolijk Pasen!

Happy Easter!

Wesołych Świąt!