26 września 2015

Masz mało czasu? Znajdź sobie dodatkowe zajęcie!

Dopiero, co obudziłam się z myślą "O nie! Znowu poniedziałek", a tu już piątek minął. Za mną bardzo intensywnie przeżyty tydzień. Lubię żyć w ten sposób, ale nie będę udawać, że nie jestem zmęczona, bo jestem. Najgorzej jest rano zwlec swoje prawie czterdziestoletnie kości z wyrka. O, jak się nie chce. Potem już jest z górki. 

Na wakacjach się martwiłam swoimi dojazdami do Mechelen, bo od zakończenia zajęć do pociągu mam prawie godzinę. Zastanawiałam się, co jak też będę robić w tym czasie. Jednak ze szkoły na butach idzie się jakieś 20 minut. Jest kilka osób dojeżdżających, więc idziemy razem. Towarzystwo wesołe, toteż droga mija niepostrzeżenie. Potem każdy rozchodzi się na swój peron czy przystanek autobusowy. Wtedy jest czas dla mojego Tolino, czyli e-readera, który jest chyba najlepszym prezentem urodzinowym, jaki dostałam w życiu. A dzięki tym dojazdom wreszcie mam czas na czytanie, w którym nikt mi nie przeszkadza. W czytniku zaś mogę nosić ze sobą wszędzie całą bibliotekę i czytać to, na co w danym momencie mam ochotę. W tym cieniutkim i lekkim pudełeczku mieści się bowiem kilka tysięcy książek - na razie mam kilkadziesiąt, ale już znalazłam dosyć dobrze wyposażoną księgarnię internetową. Lubię bardzo te minuty na peronie, a jeszcze bardziej te w komfortowym IC. Tym pociągiem mogła bym jechać na koniec świata - to nie to, co te brudne i śmierdzące kupy złomu z Podkarpacia, którymi kiedyś jeździłam do szkoły. Czytnik w łapie, Beethoven ze smartfona w słuchawkach i wygodne fotele w pędzącym pociągu - dzięki tym technicznym gadżetom doświadczam chwili szczęścia.
dom miłośnika dyń wygląda tak

Dziś nie szłam do pracy, bo robię co drugi piątek zwykle. Dzięki temu mogłam wreszcie na spokojnie posprzątać konkretnie swój własny dom. Ostatnie tygodnie nie pomagałam dziewczynom sprzątać ich apartamentu ani nie nadzorowałam cosobotnich prac. Dziś pod ich nieobecność poszłam nadrobić zaległości. Ulalala, prawie 2 godziny mi zeszło ogarnąć wszystko ze szczegółami. Ten pokój ma ze 30m kwadratowych, na odkrytych regałach tyle drobiazgów naustawianych, że głowa mała: kolekcje glinianych aniołków, zwierzątek origami i innych prac plastycznych, zbiory muszelek, kamieni, książki po polsku i książki po niderlandzku, zdjęcia, koraliki w pudełkach, cekiny w słoiczkach, kolorowe gumeczki, piórka, szpilki, brokaty, pędzle, flamastry, kredki, farby, cuda niewidy. W celu dokładnego posprzątania każdy drobiazg trzeba zestawić z półki, zetrzeć półkę, odkurzyć każdy drobiazg i odstawić na półkę. Przetarcie ścierką od przodu slalomem to zdecydowanie za mało, zaryzykuję stwierdzenie, że już lepiej nie ruszać wcale. Wszak nie od dziś wiadomo, że kurz rozłożony równomiernie, nie rzuca się tak bardzo w oczy.

 Dobrze jest wynieść dywaniki i wytrzepać w ogródku, bo z takich bardzo włochatych zwykły odkurzacz kurzu, ani tym bardziej brokatu, nie wydrze przecież, a do bosych stóp ten brokat na stówę się przyczepi. Trzeba odsunąć łóżka i wybrać zza nich papierki po cukierkach i folijki po rureczkach od kartoników do picia i te wszystkie drobiazgi, o które nie dawno toczyła się wojna, jakoby jedna drugiej zabrała po chamsku. Tej gumy do żucia też nie zaszkodzi z parapetu odkleić. W szafie czasem trzeba na półce ułożyć spodnie albo koszulki, bo wpychanie ich nogą raczej nie pomoże na niedomykające się drzwi, jak uważają niektórzy. Czyszcząc monitor byłam pełna podziwu,  że one widziały przez ten centymetrowy kurz, w co grają. Wow.

Czy Wasze Młode też doszły do perfekcji w odkurzaniu pomiędzy rozrzuconymi po podłodze plecakami, butami, piżamami, pluszakami? Czy tylko jak mam takie zdolne dzieciątka...?

I gdzie należne 10 euro za godzinę?

 Następne generalne porządki w tamtym rejonie dopiero za jakiś czas, jak znowu mi się będzie nudziło. O ile dobrze pamiętam, chyba podobnie sprzątałam w tym wieku - rynek, a w kąty nikt przecież nie zagląda, zresztą komu by się chciało, "ale kiedyś się wezmę", jak śpiewały Elektryczne Gitary. Jeden z moich ulubionych utworów.


W tym tygodniu miałam okazję bliżej poznać wychowawczynię Najstarszej i zobaczyć facjaty rodziców klasowych kolegów.  "Rodzice w ławkach" (Ouders op de Schoolbanken) - tak nazywa się pierwsze spotkanie rodziców z wychowawcą w tej szkole.

Wychowawczyni zapoznała nas z zasadami panującymi w klasie i szkole,  z zawartością i funkcjami schoolagendy (dzienniczka), czyli jakie informacje wpisują tam nasze małolaty, jakie uwagi mogą otrzymać od nauczycieli i jakie są tego konsekwencje. U córki już tych uwag sporo, choć dopiero pierwszy miesiąc nauki mija. Czart jeden tradycyjnie zapomina przynieść do domu książki, w której ma zadanie  albo kartki z wykonanymi ćwiczeniami z domu do szkoły zabrać, a czasem też oczywiście zapomina, że w ogóle takie cuś w plecaku przyniosła. Najwięcej uwag zbiera od wychowawczyni, bo tak się złożyło, że ta pani uczy matematyki, a z tego przedmiotu chyba zwykle najwięcej wszędzie zadają. Najbardziej irytujące jest to, że Najstarsza  nie ma problemów ze zrozumieniem matmy i mogła by mieć bardzo dobre wyniki, gdyż w tej dziedzinie nie są wymagane jakieś wyjątkowe zdolności językowe. Wystarczy tylko (TYLKO! ha!) chcieć. Jestem niestety mało przekonywująca w swoich monologach wygłaszanych co jakiś czas do potomstwa. 


Na spotkanie w klasie wpadli też na chwilkę drużyna z CLB i przedstawicielstwo Rady Rodziców, by się przedstawić i opowiedzieć o swoich zadaniach i celach oraz zachęcić do współpracy nowych rodziców.

Jeden miły pan pokazał też krok po kroku obsługę internetowej platformy "smartschool" ułatwiającej komunikację pomiędzy szkołą a uczniami i ich rodzicami. Każdy z uczniów i każdy z rodziców otrzymał własny login i hasło. W smartschool mamy m.in. wgląd do elektronicznego dzienniczka, czyli możemy sprawdzić kiedy są testy, kiedy jakieś zadanie z poszczególnych przedmiotów (nawet jak nasza gapa nie zdąży lub zapomni zapisać). Można też śledzić na bieżąco punktację z poszczególnych przedmiotów i sezonowe raporty swojego dziecka. Zobaczymy też wszystkie spóźnienia i tym podobne sprawy. Rzecz bardzo praktyczna i funkcjonalna. Z tej samej platformy korzystamy na kursie niderlandzkiego (możemy sprawdzać, co było na zajęciach, mamy też linki do stron z ćwiczeniami etc).

Dowiedzieliśmy się też, w jaki sposób zapisywać się przez internet na wywiadówkę z poszczególnymi nauczycielami. To rozwiązanie też mi się spodobało. Wystarczy wejść na stronę, wybrać odpowiadającą mi godzinę u tego, czy innego nauczyciela, potwierdzić i gotowe. Działa to na podobnej, co internetowa rezerwacja biletów w kinie.
pora na pora

Znowu piszę jeden post dwa dni. Właśnie mija sobota, która zaczęła się bardzo interesująco i wesoło. Jakiś czas temu otrzymałam od innych mam propozycję zorganizowania wspólnych ostatnich urodzin naszych jedenastolatek. Pomysł więcej niż dobry, bowiem od jakiegoś czasu w mózgownicy zaczęła mi się zapalać lampka z napisem "urodziny", którą próbowałam uparcie ignorować. Nie chciało mi się nawet myśleć o przygotowywaniu przyjęcia, wymyślaniu tematu, menu. Chyba jestem zmęczona trochę. Dlatego ten pomysł jednej większej wspólnej imprezy jest wręcz idealny. Zwłaszcza, że inne mamy są tutejsze i one się orientują w obyczajach urodzinowych (jakże  odmiennych od naszych polskich), miejscach, w których można taką imprezę zorganizować. Po prostu są na swoim terenie. Ja mimo, że sporo już wiem, to ciągle tej wiedzy mam za mało, ciągle się uczę i poznaję, co trzeba, co wypada, co należy, a czego nie przystoi lub nie można.

Zaczęło się od wymiany mejli i ustalenia terminu, który pasowałby wszystkim rodzinom. Sprawę ułatwiła nam strona Doodle, o której istnieniu przy tej okazji się dowiedziałam. Dziś spotkałyśmy się w celu ustalenia szczegółów. Znaczy ja głównie słuchałam i usiłowałam jak najwięcej zrozumieć z tej szybkiej i entuzjastycznej wymiany zdań i pomysłów pomiędzy mamami i dziewczynami. Młoda jednak czasem się wtrącała do rozmowy - mniej lub bardziej sensownie, ale próbowała brać czynny udział - jak to ona. 
Dla mnie to nowe doświadczenie i pewnego rodzaju test językowy. Co innego bowiem spokojna rozmowa z jedną czy dwoma, trzema osobami, a co innego obrady w gronie kilkunastoosobowym i to z udziałem zwariowanych małolatów, gdzie często nawija po kilka osób na raz. Większość zrozumiałam na szczęście i już z tego jestem zadowolona, bo to świadczy, że mój niderlandzki jest z każdym dniem lepszy. O szczegółach jednak napiszę w dalszej przyszłości, czyli najprawdopodobniej już po fakcie. Myślę, że sama o wiele bardziej przysłużę się sprawie w ostatecznych przygotowaniach fizycznych, jak przygotowanie sali, czy sprzątanie po.





25 września 2015

Liebster Blog Award - takie pele-mele

"Nominacja do Liebster Blog Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za dobrze wykonaną robotę. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz je o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował!"

Dopiero, co odkryłam, że blogerzy bawią się w coś, co przypomina mi żywcem zabawę z moich czasów, która  nazywała się 'pele-mele' albo "złote myśli", a którą prowadziło się w zeszycie. A właśnie "zostałam nominowana". Dziękuję. Nie przepadam za tego typu łańcuszkami, ale niech Wam będzie :-) Na pytania odpowiem na szybciora, ale nie wskażę nikogo, bo nawet nie znam chyba 11 blogów... (to, iż wiem, że istnieją, nie znaczy, że je znam, skoro nie czytam).

1. Horror czy komedia?

Gdy moje życie zaczyna przypominać horror albo tragedię, wówczas oglądam tylko kabarety i komedie oraz czytam fantastykę i romanse. Kiedy jednak życie zaczyna się toczyć swoim normalnym torem i każdą czynność wykonuję rutynowo, zaczynam odczuwać braki mocniejszych wrażeń. Wówczas namiętnie czytam i oglądam horrory.

2. Mieć czy być?

I to i to. Pisałam nie dawno o roli pieniądza w moim życiu, więc niech ten post posłuży za odpowiedź.

3. Skąd pomysł na bloga?

O tym też już było, ale przypomnę - znalazłszy się na obcej ziemi bez rodziny, znajomych i umiejętności językowych musiałam założyć bloga, żeby: primo się wygadać, secundo nie musieć dziesiątki razy powtarzać wszystkim tego samego (raz napisałam - kto ciekawy, czytał), tertio chciałam, by moje kłopoty i wpadki były przestrogą dla innych, który wpadną na ten sam genialny pomysł i przeprowadza się do Belgii bez przygotowania.

4. Co najbardziej lubisz w blogowaniu?

Lubię gadać, lubię pisać, lubię chwalić się swoimi osiągnięciami i kłopotami - to wszystko mnie relaksuje.

5. Pierwsza rzecz, na którą zwracasz uwagę, kiedy poznajesz nową osobę, to..?

Poczucie humoru.
 
6. Rzecz, którą w sobie kochasz, to..?

WSZYSTKO PRZECIEŻ! To ja, narcyz się nazywam... Lubię siebie całą :-)
7. Co motywuje Cię do działania i sprawia, że chce Ci się żyć?

Głównie chęć poznawania świata i ludzi, a od 13 lat troska o przyszłość dzieci. Często też chęć udowodnienia innym, że jestem w czymś dobra.
 
8. Co sprawia, że uśmiechasz się do siebie?

Lustro ;-)
 
9. Masz nieograniczone możliwości przez 1 dzień. Co robisz?

Jakieś filozoficzne to pytanie... Jeśli coś jest nieograniczone, to nie może trwać jeden dzień. Jeśli chciałabym, dajmy na to, pojechać w podróż dookoła świata, to się nie wyrobię w jeden dzień a to już będzie ograniczenie. Słówko "finansowe" rozwiązało by ten dylemat. Gdybym miała nieograniczone możliwości finansowe przez jeden dzień cały dzień bym kupowała przez internet - wycieczki, ubrania, książki, płyty, bilety do kina, filharmonii, teatru, opery i wszystko inne, co mogła bym wykorzystać w późniejszym terminie.
 
10. Przed Tobą ważne zadanie. Jak zaczniesz dzień?

Za mną, i przede mną, cały czas masa ważnych zadań - dzień zaczynam zawsze tak samo: wstaję, robię herbatę i kawę, ubieram się, budzę młodzież i karmię, jem kanapki z serem, szynką i dżemem ananasowym popijając herbatą, najchętniej mandarynkową, wypijam prawie już zamarzniętą kawę, jak mam czas - sprawdzam pocztę i fb, i wychodzę z domu.

11. Najmilsze wspomnienie z dzieciństwa to..?

To było tak dawno, że nic nie pamiętam :-)

    
 

18 września 2015

Belgijska pora deszczowa?

Po wielu tygodniach ładnej pogody, słońca, ciepła i suszy nadeszła w końcu belgijska pora deszczowa. Już pisałam o tym swego czasu, ale jako że ciągle nie mogę się przyzwyczaić do nagłych zmian pogody, powtórzę raz jeszcze - w tym kraju pogoda jest okropnie humorzasta. Z domu do szkoły podstawowej mamy niewiele ponad kilometr - na rowerze 5 minut. 

I teraz weźmy taki np poniedziałek. Po południu wyszłam po dzieci. Było cieplutko, słonecznie, niebo błękitne, zero chmur. Dojeżdżając pod szkołę zauważyłam, że niebo zaczyna ciemnieć. Zanim otwarto bramę i wypuszczono dzieciarnię, zaczęło kropić i grzmieć. Gdy byliśmy w połowie drogi do domu, rozpętała się taka burza, że dalej jak metr nie było widać kompletnie nic. To już nie był nawet prysznic, raczej karcher albo przynajmniej wąż strażacki. Ciężko było pedałami ukręcić. Za fajne w każdym bądź razie to to nie było. Młody zaczął płakać, bo czegoś takiego jeszcze nie doświadczał i  się bał. No ale nic. Dotarliśmy do chałupy jakoś. Młoda stanęła przed lustrem w salonie i zaczęła rechotać na widok tej topielicy, którą zobaczyła. Woda płynęła z jej rozpuszczonych włosów, z twarzy, ubrań strugami i kapała na podłogę. Potem salon wyglądał, jakby bałwan stopniał. Wszędzie kałuże wody i te wszystkie nasze ubrania porozwieszane i porozkładane, gdzie się dało. Przecie mokre było wszystko z majtami włącznie. Włączyłam centralne na 34 stopnie i suszyliśmy się. A idźcie z taką pogodą...

droga do pracy - jedna z wielu
I tak, cholibka, co dnia daję się nabierać, niczym wróbel na plowy. 
Patrzę przez okno - słońce, więc wychodzę bez kurtki i portek przeciwdeszczowych, a tu za 5 minut dziki napad ulewy i dupsko mokre. 

Wtedy myślę: taka stara, a taka głupia... 

W środę wymoczyło mi zadek kilka razy...

W ogóle był to najbardziej porąbany dzień tego tygodnia, jeśli nie miesiąca...

Najstarsza pojechała pierwszy raz sama na rowerze do szkoły. Tak, ze względu na opisywane kiedyś problemy z powrotnymi autobusami, zdecydowaliśmy, że będzie w środy pomykać na bike'u. Rower daje niezależność i swobodę - można od razu wracać do domu albo połazić po sklepach. Gdyby tylko nie ten deszcz... Rano było pogodnie w miarę. No, nie padało w każdym razie. Trochę się martwiła, czy nie zabłądzi, ale droga jest raczej prosta, tylko trzeba na skrzyżowaniach uważać, bo jest ich po drodze sporo, a na dwóch zwykle jest sporo samochodów. Na szczęście tutaj ludzie raczej uważają na rowerzystów zwłaszcza młodocianych i przepuszczają przez ulicę.

Ja zaś po odprowadzeniu młodszych udałam się do roboty. Po robocie pojechałam prosto pod szkołę, zabrałam moje bachorstwo, zahaczyłam o dom, by zarejestrować telefonicznie przepracowane godziny i pozbyć się tornistrów, po czym razem pojechaliśmy po Najstarszą. Miała ona bowiem drobne obawy przed samodzielną drogą powrotną. 
Gdy wracaliśmy, oczywiście (jakże by inaczej) zaczęło padać. Jako że ja miałam jeszcze odholować Tesę na balet, obie mocniej przycisnęłyśmy pedały, bo czasu nie było zbyt wiele. Tym oto chytrym sposobem dotarłyśmy do domu przed falą kulminacyjną, która Najstarszą, wlokącą się powoli, dosięgła. Tym razem ona wyglądała jak zmokła kura. Tylko, że ona mogła się owinąć w cieplutki kocyk i zalec na kanapie przez telewizorem, natomiast ja z Młodą musiałyśmy ponownie wyjść w deszcz, bo Akademia Muzyczna czekała... 

Mechelen
Synio został z siostrzyczką, bo już miał dość wycieczkowania na jeden dzień, a ja zrobiłam dwie rundy do Akademii i z powrotem. 

 Ha, zawsze byłam wysportowana, tyle tylko, że do niedawna sport był moim hobby. Teraz natomiast jest zwykłą koniecznością. Powiem więcej - chwilami mam dość tego jeżdżenia wte i we wte.

Wieczorem jeszcze zaliczyłam Mechelen...  Tylko po to, by się dowiedzieć, że nauczycielka jest chora i zajęcia się nie odbędą.  Świetnie! Wysłała rano e-mail, tylko ja zwyczajnie nie miałam kiedy sprawdzić poczty... 

Do pociągu miałam sporo czasu, więc zapoznawałam się bliżej z okolicą wokół dworca. Zrobiłam nawet parę fotek swoim telefonem.

niebo było ładne tego wieczoru - fotki z telefonu niestety tego nie oddają

dworcowy parking dla rowerów -wieczorem już opustoszały

tym wiaduktem jeździ do nas pociąg :-)


graffiti pod wiaduktem :-)




Powyższy tekst spłodziłam wczoraj. Jeszcze nie wiedziałam, jaka heca dziś się wysmaży.

Wczoraj też Najstarsza rano poszła do szkoły zaopatrzona w tornister oraz wypchaną torbę podróżną. Znaczy nie poszła, tylko pojechała z tatą. Woleliśmy nie ryzykować autobusu, który czasami zapomina przyjechać rano. Przecież z takimi bagażami na rower dziecko nie wsiądzie w razie co.
Wczoraj bowiem klasa Najstarszej miała normalne lekcje, a po lekcjach wyruszali na szkolną wycieczkę z nocowaniem do ośrodka Bloso w Hofstade. Córa jakoś nie specjalnie była zadowolona z tego pomysłu. Nie miała ochoty jechać. Bała się pewnie trochę i denerwowała. Obawiała się, że zgubi telefon i powiedziała, że nie bierze. No ok. Okazało się, że na parkingu pod szkołą rozłożył się cyrk i mąż musiał wysadzić ją w innym miejscu. Tam też mieli się spotkać dziś wieczorem... 

Dziś właśnie kończyłam gotować obiad, gdy zadzwonił Mąż z informacją, że wszystkie dzieci już poszły, a Najstarszej nie ma tam, gdzie miała być... No szok w trampkach po prostu. Poszedł sprawdzić, czy nie czeka na przystanku, skąd zwykle ją odbiera, ale i tam jej nie było. Nauczyciele też prawie w szoku, bo dopiero co była i nawet nie zauważyli, gdzie i kiedy zniknęła. Już chcieli po policję dzwonić, ale mąż powiedział, że pewnie poszła na nogach...
W tym czasie mi przyszło do głowy sprawdzić, czy jej telefon aby na pewno jest w domu i zadzwoniłam, a tu cisza... Młoda przeszukując siostrzaną część pokoju, stwierdza, że pewnie wyciszony jest albo "jak zwykle rozładowany". W tym czasie przychodzi sms od Najstarszej, że "już jest blisko domu".... No bo "NIE WIEDZIAŁA ŻE MA TELEFON w PLECAKU, dopiero, jak zadzwonił zajarzyła (Bosssze...widzisz a nie grzmisz...)... i faktycznie głupie wzięło poszło na butach z tymi ciężkimi bagażami... Bo zapomniała, gdzie miała czekać na tatę - tak przynajmniej brzmi oficjalne oświadczenie. 

Ha ha ha wyjechałam po nią rowerem, bo tata jeszcze tkwił w miasteczku i gadał z nauczycielami. Do tego "blisko domu" było jeszcze jakieś 3 km. Ale załadowałam torbę na bagażnik, Dziopę na torbę i dojechałyśmy do domu spokojnie. Dobrze, że jej rower ma gruby, mocny bagażnik - słonia by na tym można wozić śmiało :-)

Tak więc powrót z wycieczki był z przygodami. Ech,  czego to dzieci nie wymyślą, by uatrakcyjnić rodzicom nudne życie i sobie przy okazji.

Jednak ogólnie wycieczka, a w zasadzie 'dni przyjaźni', bardzo się podobały. Opowieści pełne entuzjazmu, czyli zupełnie inaczej, niż po pierwszym obozie sportowym. O wiele, wiele pozytywniej. Super. Był park linowy, kajaki, deski surfingowe i temu podobne atrakcje, czyli wszystko to, co młodzież lubi najbardziej - dobra zabawa z elementem ryzyka.
Pogoda nawet była znośna podczas ich pobytu w Hofstade.

Reasumując tydzień uważam za udany. Trochę było mokro, ale bardzo wesoło i atrakcyjnie.





11 września 2015

W poszukiwaniu brakującego czasu i pomysłów na obiad


Zgodnie z planem początek września okazuje się być zakręcony jak  domek ślimaka. Niejednokrotnie oczekuje się ode mnie przebywania w kilku miejscach jednocześnie. 

Mój dzień zaczynam o 6.30, bo wcześniej mi się nie chce wstawać, a godzina w zupełności wystarcza by obudzić Trójcę Nieświętą, nagonić do jedzenia i ubierania, niektórym nawet pomóc w tych skomplikowanych działaniach. Wszak wiadomo, że jak matka pokroi pomidora, to zmieści się taki plasterek razem z kromką do buzi, jak matka pomoże założyć spodnie, to da się włożyć potem ręce do kieszeni... nawet tych na kolanach. Czasem muszę też przypomnieć o przygotowaniu i zapakowaniu kanapek, owoców i picia do tornistra, a potem o zabraniu tychże ze sobą do szkoły... Choć zdarzyło mi się już parę razy wracać z połowy drogi albo i spod szkoły po czyjegoś "bukentasa"(boekentas - tornister, a raczej dosłownie "książkowa torba"), bo żem zapomniała przypomnieć sobie, żeby im przypomnieć, żeby wzięły... Zdarzyło się też, że torby wzięły, ale pudełko z kanapkami wraz z przepitką tkwiło cały dzień na stole w kuchni, bo nie miał kto do torby schować. Dobrze, że i tu dzieci się dzielą wyżerką, to ktoś tam zawsze udzieli gryza kromki czy bułki. Trzeba też skontrolować adekwatność stroju do aury, przypomnieć o kurtkach przeciwdeszczowych, w późniejszym czasie też czapkach, rękawiczkach, kamizelkach odblaskowych itp.
W ciągu godziny zdążam też sama zeżreć pół chleba z szynką, serem i dżemem (od 2 lat jem to samo na śniadanie i kolację, dżem tylko zmieniam - raz ananasowy, raz truskawkoworabarbarowy, raz 4 owoce), wypić herbatę i kawę, i się przyodziać, czesać się nie muszę od pewnego czasu, bo nie ma co i to jest wspaniałe. 

Zdarza mi się czasem rano zrobić jedno pranie i rozwiesić na dworze... przeważnie po to, by po południu móc je zebrać i ponownie odwirować... deszcz w BE lubi wbrykiwać niespodzianie.

Zdarza mi się też rano przeszukiwać cały dom, ze strychem i szopą włącznie, w celu znalezienia rzeczy, któretrzebabadziśprzynieśćdoszkołyalezapomniałampowiedzieć... na szczęście rzadko są tego typu niespodziewanki.

No okej, z pierwa wychodziliśmy z domu o 7.30, jednak po kilku dniach testowania różnych opcji, ostatecznie wychodzimy z domu około 7.40-7.45 (bywa, że 7.50, ale wtedy nie wychodzimy tylko wybiegamy raczej). Po czym odprowadzamy na rowerach Najstarszą na przystanek, czekamy aż wsiądzie do autobusu, a wówczas jedziemy do szkoły podstawowej, gdzie pozbywam się reszty draństwa, by w końcu wyruszyć do swojej roboty. Wracam do domu około 13.30 by zacząć najgorszy - moim zdaniem - element dnia, czyli wymyślenie i ugotowanie obiadu. Odkąd poszłam do pracy zaczęłam tego obowiązku nienawidzić. Przeważnie bowiem wracam z bardzo burczącym brzuchem a czasem i zawrotami głowy oraz trzęsącymi się dłońmi, mimo, że staram się w pracy pochłonąć jakieś ciastko czy słodką bułeczkę (ultraszybka przemiana materii wcale nie jest taka fajna, jak się niektórym wydaje), więc pierwszą rzecz jaką robię, to szukanie czegokolwiek nadającego się do jedzenia, a jak już dopadnę żarcia, to nie znam umiaru... Zaś z pełnym brzuchem nie chce się myśleć o gotowaniu... z pustym zresztą też...

 Jednak mus to mus. Myślę więc... Najczęściej otwieram jedną lodówkę i podziwiam ułożone tam specyfiki, otwieram drugą i znowu kontempluję, przeglądam szafy z produktami, książki z przepisami i co? Przeważnie nic. Rzadko coś. Dupa blada po prostu. Żadnych pomysłów, żadnych idei.... o chęciach nawet nie wspomnę. 

Dzieci były by zadowolone z naleśników, pierogów z owocami, frytek, klusek na mleku, spagetti - to wszystko i dla mnie bomba - wszystkie składniki zazwyczaj w domu a wykonanie góra pół godzinki roboty. M-jak-Mąż jednak pierogów słodkich czy tym bardziej naleśników nie uważa za jedzenie, frytek nie lubi, kluski nie dla chłopa, spagetti jeszcze czasem przejdzie, wszak mówią, że z braku laku dobry i kit...
Zaś chłopskie jedzenie zazwyczaj jest praco- i czasochłonne, a do tego wymagające składników, z których co najmniej jednego niezbędnego w domu nie ma na 100 %, choć lodówka niby pełna. Tymczasem do sklepu 4 km, a tu o 15tej trzeba wyruszać po odbiór Młodego. Prosto ze sklepu się nie da, bo torba z zakupami siedzi na foteliku.... Zresztą czas goni nas...

Ze szkoły przychodzimy o 15.30 a na 16.30 przewidziany jest w niepisanych planach obiad. Nieprzygotowanie obiadu na czas zwykle kończy się mężowym fochem, bo taki se myśli, że jak raz na miesiąc ugotuje rosół to już wie wszystko na temat gotowania, jakie to proste, szybkie, bezbolesne a przede wszystkim przyjemne...

Moja Matka zawsze narzekała na gotowanie, bo choć jest dobrą kucharką i ma masę pomysłów, jednak zwykle nie miała czasu, nie miała pieniędzy, a często też zwyczajnie sił... Więc to narzekanie to chyba rodzinne jest... Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze niezadowolenie klienta. Nie wiem, jak u innych, ale u nas wyjątkowo rzadko się zdarza, by wszyscy byli zadowoleni z tej samej potrawy... Tak było w moim domu rodzinnym, tak jest i u nas teraz. Zawsze ktoś kręci nosem i nie je, i trzeba wywalić albo jeść samemu przez 3 dni pod rząd. Sama wielu rzeczy nie mam ochoty jeść, więc mnie to bynajmniej nie dziwi, aczkolwiek wnerwia owszem. 

Mechelen nocą
A już taki tydzień jak ten miniony to szaleństwo totalne. Nie dość, że brakowało pomysłów na gotowanie, to jeszcze czasu i na gotowanie, i na jedzenie.

W poniedziałek miałam pierwsze lekcje niderlandzkiego w Mechelen, na które wychodzę z domu o 17tej a wracam o 23ej - pociąg się do mnie nie dostosuje, to ja muszę mu zrobić tę łaskę.
 Już po pierwszych zajęciach stwierdzam, że to jest dobry wybór. Grupa kilkunastuosobowa, która rozmawia ze sobą po niderlandzku. Ludzie wyraźnie nastawieni na naukę języka a nie tylko zaliczenie stopnia. Nauczycielka w moim wieku, sympatyczna i z poczuciem humoru, raczej wymagająca. Nie pozwala używać ani jednego słowa po francusku, natychmiast zwraca uwagę (już za to ma u mnie 1000 punktów)


Mechelen

elementy stroju mojej baletnicy
Drugie zajęcia mam w środy. W ten dzień pracuję od ósmej do południa, więc wcześniej się trzeba pozbyć dzieci z domu, a potem odebrać prosto po pracy. O 14tej mam zaszczyt towarzyszyć mojej przyszłej Baletnicy w drodze na zajęcia i po godzinie jechać ją odebrać. Tej środy pojechała sama, bo ja pojechałam z Młodym pomóc Najstarszej testować autobusowe przesiadki. Niestety się okazało, że jest za mało czasu pomiędzy przyjazdem pierwszego a odjazdem drugiego autobusu. Ten pierwszy zwykle przyjeżdża opóźniony, więc ten drugi zdąży odjechać zanim ten pierwszy przyjedzie do celu... no i bida. Albo trzeba czekać godzinę na następny albo iść na butach do domu - oba wyjścia są po prostu extra, zwłaszcza gdy pada deszcz i jest zimno... Tym razem wybraliśmy spacer, który z plecakiem pełnym zakupów i Młodym, który kawałek szedł a kawałek był niesiony, nie należał do najprzyjemniejszych i zajął blisko godzinę... No myślałam że mi łapy odpadną... i te dolne i te górne. Młody już kawał ciężaru jest. 

Wtorek był nie mniej pasjonujący. Zostałam bowiem poproszona dzień wcześniej (jako ostatnia deska ratunku) w pomocy przy zameldowaniu się nowo przybyłych imigrantów w jednej z ościennych gmin. Buachacha... primo - sama ledwo się dogaduję w urzędach stosując język migowoniderlandzki, secundo widziałam ludzia po raz pierwszy na oczy - jedna z nowych  znajomości zawartych dzięki temu blogowi. 

Cóż, tak to często jest, że ludzie którzy obiecali pomóc w tym czy tamtym nagle zawodzą i człowiek zostaje na lodzie... Doświadczyłam tego na sobie, dlatego postanowiłam spróbować pomóc. Próba - mam nadzieję w miarę udana. Się znaczy dogadałyśmy  z panią urzędniczką, bardzo miłą, uśmiechniętą i wyrozumiałą na szczęście... Ale śmieszne to to musiało być dla patrzących z boku - sama nie umiem języka, a próbuję udawać tłumacza... Nowych doświadczeń nigdy za wiele i nowych znajomości. Ta przypadkowa znajoma okazała się bowiem bardzo sympatyczną osobą i mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy (o ile oczywiście jej zdanie na mój temat nie jest odmienne :-) ) 

Wczoraj z kolei inna niespodzianka - poranny autobus, mający zabrać Młodą do szkoły, nie jechał... aaaa myślałam, że takie rzeczy to tylko w PL. Dobrze, że moi pracodawcy czwartkowi ciągle byli na wakacjach i nie szłam do pracy. Mogłyśmy więc wsiąść z Młodą na powrót na rowery i przewieść się te 6 km do szkoły. Dotarłyśmy na godzinę 9-tą. Zadzwoniłyśmy do drzwi sekretariatu...? (no, tego miejsca, gdzie meldują się w szkole spóźnialscy). Pani, która nam otworzyła, kazała Młodej zaparkować rower pod budynkiem, bo brama była oczywiście zamknięta na cztery spusty, i potem po lekcjach go odebrać. Zapytała też przy okazji, jak Młoda odnajduje się w szkole? czy dobrze się tam czuje? itd. Po czym powiedziała, że zaprowadzi ją pod klasę, by nie błądziła po szkole... Ciągle nie mogę się nadziwić, jacy w tej szkole są mili i troskliwi... 
Młoda już polubiła nową szkołę. Wyraźnie widać, że wraca zadowolona, nawet zadania domowe odrabia z chęcią... Dla mnie to coś nowego.... Orientuje się też z grubsza, co ma zabrać do szkoły, co do domu przynieść. Super. Postępy i poprawę widzę dużą w porównaniu z rokiem poprzednim (choć to dopiero pierwsze dni i różnie jeszcze być może).
Po południu mąż zapakował Młodą razem z rowerem do auta i przywiózł jak zwykle do domu.

Wczoraj wieczorem zatelefonowała też pani z tej szkoły (ta, która mówi po polsku), by zapytać, czy wszystko zrozumieliśmy odnośnie wyjazdu na dzień przyjaźni, czy wiemy, co ma Młoda zabrać i w ogóle czy odnajduje się w szkole, czy dobrze się czuje. Zaproponowała też pomoc językową w pierwszej wywiadówce. Jestem bardzo, ale to bardzo mile zaskoczona takimi gestami. Niesamowite po prostu.

A na dziś miałam też bardzo ambitne plany. Miałam pojechać do swojego biura (Start People), by wyjaśnić parę kwestii związanych z czekami, co do których mam wątpliwości. U nas jest bowiem czynne tylko w piątki. Potem miałam wizytę u psychologa w Brukseli w sprawie Najstarszej (wątpię, czy nam to jeszcze potrzebne na dzień dzisiejszy, no, ale...). Zastanawiałam się, jak to znowu rozplanować w swojej czasoprzestrzeni, ale rano stwierdziłam, że nigdzie nie wychodzę z domu, bo ledwie, co żyję... Mam nadzieję, że to tylko takie grubsze przeziębienie a nie początek grypy. Zostawiłam Młodego w domu, żeby nigdzie nie łazić, zadzwoniłam do psychologa, by odwołać wizytę i se siedzę w domu, piję herbatę, aspirynę, bawię się z Młodym i pisze bloga. Wszystko z nadzieją, że do poniedziałku będę zdrowa, bo następny tydzień już będzie bez dni wolnych - pracodawcy wrócili wczoraj z wakacji. Nie chciałabym teraz absolutnie iść na żadne śmieszne chorobowe, bo cholercia NIE MAM CZASU :-)

4 września 2015

Pieniądze szczęścia nie dają...?

 Każdy pewnie przynajmniej raz w życiu  usłyszał od kogoś, że pieniądze szczęścia nie dają, że szczęścia nie można kupić... Hm... nie do końca się z tym zgadzam.


W sumie też uważam, że można być zadowolonym ze swojego życia nawet nie mając nic... Można. W każdej sytuacji można się odnaleźć, w każdym miejscu i okolicznościach można z drobnych okruchów radości, uśmiechów, kolorów, miłości, ciepła można zbudować swoje wielkie prywatne szczęście, a nawet Szczęście. Można. 

Moim hasłem życiowym było i jest : 

Gdy nie jest tak źle, żeby gorzej być nie mogło,  to już jest powód do zadowolenia. 

Odkąd pamięcią sięgam, byłam ogólnie zadowolona ze swojego losu. Co nie znaczy, że nie narzekałam, nie wściekałam się, nie płakałam, nie wpadałam w panikę w pewnych okolicznościach. W końcu jestem tylko człowiekiem i to bardzo uczuciowym, a  chwilami wręcz emocjonalnie niezrównoważonym. Ogólnie jednak uważałam i uważam siebie za osobę szczęśliwą.

Nadeszła jednak chwila, gdy zostałam mamą - ten etap życia, w którym na fundament naszego szczęścia składają się głównie zadowolenie, zdrowie i uśmiech naszych dzieci. Wtedy zaczęło docierać do mnie, że stwierdzenie, iż szczęścia nie można kupić jest nieprawdziwe.  Zauważyłam, że w pewnych sytuacjach jednak można by kupić szczęście, gdyby się miało za co...

Mówicie, że to niedorzeczne?  A musieliście skompletować wyprawkę szkolną dziecka  nie mając kasy? A patrzyliście na łzy rozczarowania dziecka, gdy oświadczaliście mu, że na wycieczkę szkolną nie pojedzie?/nie zapiszecie go na basen ani na taniec, że nie pojedziecie na wakacje/święta do babci, bo nie macie pieniędzy? Obserwowaliście przez tygodnie jak wasze najukochańsze dziecię idzie do szkoły w starych powyciąganych, poplamionych, za małych lub za dużych ciuchach po kuzynkach albo ze szmateksu, w butach podartych i za małych o rozmiar, podczas gdy koleżanki noszą najmodniejsze, markowe ubranka? A zachorowało wam kiedyś dziecko w momencie, gdy wasz portfel świecił pustkami a wypłata dopiero za 3 tygodnie i to już rozdysponowana co do grosza? Brakowało wam na owoce, mleko, chleb, mydło,  dentystę, alergologa, okulistę...? 

Doświadczałam tych wszystkich sytuacji i będę się upierać, że w takich okolicznościach można by było sobie dokupić szczęścia za pieniądze, gdyby się je miało. Choć pamiętam, że w tych cięższych czasach, trudniejszych chwilach,  potrafiliśmy mimo wszystko nazbierać okruchów szczęścia, które pozwoliło nam przetrwać z uśmiechem i optymizmem do lepszych czasów, ale... Ale mimo, że mogło być gorzej, to mogło też być lepiej... gdyby się miało pieniążki...

Dziś właśnie żyjemy w tych lepszych czasach. Dużo lepszych. I jestem zdecydowanie bardziej szczęśliwa i zadowolona, bo mam wystarczające pieniądze potrzebne do normalnego życia. Nie chodzi o bogactwo, a willę za basenem, o Lamborgini pod domem, o wakacje na Krecie czy innym tam zwierzaku... Chodzi o normalność. Zwykłą, kurza stopa,  normalność - tylko tyle i aż tyle.

Dzisiaj nie umieram ze strachu, że dziecko złapie przeziębienie, a ja nie mam nawet na syrop przeciwgorączkowy. Dziś nie muszę się martwić skąd wytrzasnąć pieniądze na ubrania, przybory szkolne. Jedzenia mamy pod dostatkiem i to nie tylko chleb i margarynę - kupujemy bowiem wszystkie owoce świata, jemy ryby i mięso, a nawet słodycze i chipsy. Ba, raz na jakiś czas możemy zjeść w restauracji. A tak,W RESTAURACJI. W tym kraju większość ludzi co najmniej raz w tygodniu jada "na mieście", to nie jest jakaś fanaberia tylko zwykła rzecz, bo ceny nie są kosmiczne. Raczej nie kupujemy więcej niż potrzeba, wybieramy zwykle  najtańsze produkty, ale też nie przesadzamy z tym oszczędzaniem. Jemy różne rzeczy, a nie tylko przez cały rok chleb z musztardą (moje jedzenie z czasów liceum). 
Ubrania często dostajemy używane, ale nie wstydzimy się ich nosić, bo to tutaj, nawet wśród zamożnych ludzi, jest rzeczą normalną. Flamandowie też nie lubią wydawać kasy, jeśli nie muszą i nie lubią wyrzucać dobrych rzeczy. Sami często kupują na wyprzedażach i w lamusach, co się tylko da. Jednak od czasu do czasu oczywiście kupujemy też nową odzież, kupujemy buty. Metodą testowania doszliśmy nawet do wniosku, że lepiej kupić markowe i droższe rzeczy, które posłużą przez rok niż tanie badziewie, które nie dość, że często niewygodne, to łatwo się niszczy - czasem już po pierwszym włożeniu/wypraniu ląduje w koszu na śmieci. Jednak są sklepy, gdzie są dobre tanie rzeczy, są letnie i zimowe wyprzedaże, gdzie markowy ciuch, czy buty można kupić za parę centów. 

Ważne, że MOGĘ kupić dzieciom nowe buty, gdy tylko stare przestaną się nadawać do użytku z powodu wyrośnięcia czy wydeptania, że MOGĘ kupować skarpety, majtki, portki i swetry, gdy tylko zobaczę, że są potrzebne, a czasem nawet TYLKO DLATEGO, że są ładne, że się podobają, że Młode chciały by takie mieć. A wtedy, widząc radość w dziecięcych oczach, wiem, że właśnie kupiłam mały okruch szczęścia.

Jeździmy na wycieczki prawie co tydzień, bo paliwo jest tanie w stosunku do zarobków (jedna dniówka = pełny bak = tysiąc kilometrów), a dzieci mają bilety w większości muzeów, zamków itp, za darmo albo za jakieś symboliczne pieniążki. Autobusami za darmo jeżdżą dzieci do 6 lat, pociągami do 12 lat za free. To ułatwia i umila życie - tak kupujemy odrobinki szczęścia dla siebie.

Chodzimy na spokojnie do dentysty, bo dzieci mają leczenie za darmo, a dorośli spory zwrot nawet na podstawowym ubezpieczeniu. Do tego na wizytę czeka się najwyżej dwa tygodnie, a często tylko  kilka dni, po czym kolejne wizyty są co tydzień albo i częściej, a sprzęt i dentyści pierwsza klasa.

Nie wyrywamy sobie włosów z głowy, gdy padnie jakiś sprzęt w domu - pralka, odkurzacz, lodówka, komputer. Ceny bowiem są przystępne w stosunku do zarobków i  mimo, że taki nieplanowany wydatek to nic fajnego i wymaga pewnych wyrzeczeń, jednak przeważnie wystarczy przycisnąć pasa przez jakiś czas i bez większych problemów kupi się nowy sprzęcior.
kiedyś unikałam takich miejsc, bo łzy w oczach dziecka bolały

No i w końcu nadchodzi wrzesień i szkoły zaczynają zaglądać do naszych rodzicielskich portfeli. Jeszcze kilka lat temu już od początku wakacji myśl "za co ja kupię te wszystkie książki, zeszyty, kredki, linijki, plecaki, buty, stroje na wf, czym zapłacę za ubezpieczenie, komitet rodzicielski itede?" nie dawała mi zasnąć przez wiele nocy. A przecież pracowałam uczciwie i to tyle lat, ale nie mogłam nawet dzieciom podstawowych rzeczy zapewnić, nie mogłam kupić swojego spokoju i szczęścia, bo nie było za co.

Teraz ta pora szkolno-wrześniowa też jest niezbyt przyjemna, jest również kosztowna, i trzeba jakoś inaczej rozplanowywać wydatki, by ogarnąć wszystko, by na nic ważnego nie zabrakło. Jednak jest w miarę spokojnie. Nawet jak na coś dziś zabraknie, to jakoś wybrniemy z tego.

No ale też wybraliśmy w tym roku pakiet rozszerzony - nasze kursy językowe,  akademia muzyczna... Bo niby dlaczego mielibyśmy nie zapisać dziecka na taniec, skoro jest taka możliwość, skoro znowu możemy dokupić trochę szczęścia.

Po pierwszych dwóch dniach Młodej w akademii już  nie mam wątpliwości, że i tym razem kupiliśmy szczęście. Już w środę, gdy przymierzyła w szkole i otrzymała strój baletnicy, wracała do domu jak na skrzydłach. Wczoraj mieli pierwsze ćwiczenia. Gdy widziałam z jaką dumą prezentuje pierwsze kroki, jakich się nauczyła, gdy słuchałam z jakimi emocjami opowiada całą godzinną lekcję, streszcza rozmowy z nowymi koleżankami, wreszcie, gdy widziałam,  jak cieszy się, że będzie mieć tyle nowych koleżanek - prawie płakałam ze szczęścia. A wystarczyło 92 euro za rok w akademii + 70 euro za strój - czy to wysoka cena za kolejny kawałek szczęścia?
Pewnie, że można żyć bez baletu i być szczęśliwym, ale można też zapłacić i być szczęśliwym jeszcze bardziej, choćby tylko przez chwilę. Żyjemy raz (jakoś się nie nastawiam na życie po śmierci, bo tego póki co nikt nie udowodnił) i uważam, że trzeba z tego życia wycisnąć ile się da. Jeśli możemy coś kupić, to trzeba to zrobić.

Zresztą zwykła nauka Młodej nie jest jakoś okropnie kosztowna. Wszak w naszej szkole podstawowej - jak już mówiłam nie raz - podręczniki, zeszyty, przybory szkolne i inne materiały są za darmo. Tylko dodatkowe rzeczy będziemy musieli opłacić. W tym roku też będzie obóz sportowy, więc minimum 50 euro za trymestr wyjdzie na pewno. Napoje na obiad kupowane w szkole i sklepie są w tych samych cenach, tyle, że w szkole trzeba zapłacić za 3-4 miesiące na raz. Opieka podczas godzinnej przerwy południowej to 25 euro za rok. Reszta na fakturach to jakieś drobnostki. Koszulki z logo szkoły mamy z poprzednich lat, spodenki czarne też są w zapasie. Tylko jakieś buty nowe na wf trzeba jeszcze zdobyć, bo na razie mamy tylko białe "ćwiczki", a w zeszłym roku stwierdzono, że jednak lepsze jakieś adidasy, bo sporo zajęć jest na podwórku. Przedszkolak kosztuje jeszcze mniej, bo obozu nie ma.
Szkoła średnia już trochę bardziej kosztowna. Podręczniki i przybory trzeba było kupić - skończyły się dobre czasy hehe. Książki kosztowały 110 euro. Poza tym dwa notatniki A4, 2 zeszyty B5, 6 chudych segregatorów oraz kredki, długopisy, linijka, gumka  i kalkulator, do tego odzież: koszulka i dres z logo szkoły oraz fartuch kucharski  i buty na w-f. To wszystko myślę w 100 euro się zmieściło, ale nie liczyłam dokładnie. Poza tym dojdą wydatki na wycieczki i obozy. Już za tydzień mają bowiem dzień przyjaźni w jednym z ośrodków Bloso nad jakąś wodą, co kosztować będzie około 40 euro (nocleg, śniadanie, obiad, kolacja).

Nie ukrywam, będziemy musieć pokombinować, żeby wyrobić się z wszystkimi wydatkami, ale jestem pewna, że katastrofy nie będzie, najwyżej kilka rzeczy zapłaci się z opóźnieniem (to zwykle kosztowne, bo upomnienia są drogie, ale czasem się zdarza hehe), choć niekoniecznie.

Nie jesteśmy bogaci, nie jesteśmy nawet zamożni, ale wreszcie mamy pieniądze na wszystko, co potrzebujemy, a nawet czasem odrobinę więcej. I możecie sobie wszyscy mówić, że pieniądze szczęścia nie dają, że od pieniędzy się ludziom w dupach przewraca. Ja będę się upierać przy swoim, że i owszem dają szczęście. Dziś bowiem wiem, że  człowiek jest o wiele szczęśliwszy, gdy ma wystarczającą ilość pieniędzy, by nakarmić dzieci, wyleczyć, ubrać a także by zapewnić im wesołą i ciekawą rozrywkę i kupić zabawki.

Trzeba pamiętać, że są w życiu ważniejsze od pieniędzy rzeczy, jak rodzina, zdrowie, uśmiech, ale nie należy zapominać, że z braku pieniędzy zabiera się dzieci rodzicom, że nie mając pieniędzy nie można żyć zdrowo ani się leczyć, że będąc głodnym i źle ubranym częstokroć nie ma się chęci do uśmiechu, do bycia miłym dla innych. Nie mając samemu nic, ciężko jest też np pomóc innym.

Wkurzacie się pewnie, gdy po raz kolejny piszę, jak to jest mi teraz dobrze w tej Belgii, jak się chwalę na co mnie to nie stać, jaka to ta Belgia fantastyczna jest i czadowa. Ale ja się po prostu nie mogę nacieszyć tym faktem, że wreszcie mogę normalnie żyć. Przez większą część życia słyszałam, że nie mamy pieniędzy na to, na tamo, na siamto, na owamto, bo nie było na podręczniki, na jedzenie, na ubranie, na odkurzacz, na pralkę, na płytki, na studia, na nic nie było. Ten sam tekst padał potem z moich ust, gdy to ja zostałam matką. Obiecywałam sobie, że moje dzieci będą mieć na wszystko, co ja nie miałam. Na ubrania, by się nie wstydzić w szkole. Na wyjścia, wycieczki i imprezy, by nie być uznawanym za fujarę i dzika. Na szkołę, gdy będą chciały się uczyć. Na duże mieszkanie, żeby nie stać godzinami w kolejce do kibla. Na hobby, na zabawki, na książki. Okazało się, że nie mogę spełnić tych obietnic, że się nie da i to bolało, ale trzeba było z tym żyć, trzeba było się pogodzić. Przypadek sprawił, że nasze życie się zmieniło, że po przeżyciu w niedostatku połowy swojego czasu na Ziemi (a może więcej) w końcu los się nam odmienił. Dlatego tak to teraz przeżywam, cieszę się każdym dupersztykiem. Nie chodzi o to, że to  Belgia, bo to zupełny przypadek, ale tak się złożyło, że właśnie w tym a nie innym kraju zaczynamy doświadczać normalności. To tak gwoli wyjaśnienia...

A wam zdarzyło się kupić kawałek szczęścia?

1 września 2015

Zaczęło się...

Wczoraj o 19-tej wieczorem  Najstarsza rozpoczęła przygodę ze szkołą średnią. 

Był to specjalny wieczór powitalny dla pirszorocznych. 

Pojechaliśmy całą rodziną oczywiście.
Pod szkołą stał już tłum dzieci i rodziców. Każdy pierwszoklasista otrzymywał zaklejoną kopertę ze swoim nazwiskiem, której nie wolno było "na razie" otwierać. Każdy więc zachodził w głowę, co też tam za tajemne listy ukryto.

Potem wszyscy zaproszeni zostali na halę sportową. W drzwiach pani informowała, że pirszoroczni mają usiąść z przodu. Młoda z niechęcią opuściła swoich i dość zestresowana usiadła wśród obcych rówieśników. Rodziny z dziećmi wchodziły i wchodziły, i wchodziły - wydawało się, że ten pochód nie ma końca, ale w końcu sala gimnastyczna została wypełniona i dyrektor uciszywszy gromadę zaczął przemawiać. Przedstawił pozostałych dyrektorów i koordynatorów, streścił zasady panujące w szkole i temu podobne sprawy organizacyjne. Potem parę słów dodali jeszcze pozostali dowodzący szkołą. W końcu dokonano prezentacji wychowawców wszystkich dziesięciu klas pierwszych - od A do J, by zaraz potem kazać młodzieży wstać i podążyć za swoimi wychowawcami na plac szkolny.

 My rodzice zostaliśmy, by wysłuchać dalszej części przemówień na temat zasad, celów i metod prowadzenia zajęć, kontaktów z pedagogami itp. W tym miejscu muszę nadmienić, iż jestem bardzo zadowolona z siebie, bo większość z tych tekstów zrozumiałam. W niektórych momentach ciągle muszę się domyślać sensu, ale ogół jest do pojęcia. 

Młodzież w tym czasie na placu rozpakowała koperty, by znaleźć w nich... obrazek ze zwierzakiem. Po czym udali się na poszukiwanie w szkole drzwi przedstawiających tą samą istotę, odkrywając w ten zwariowany sposób drogę do swoich przyszłych klas.

Siedząc w klasie zapoznali się po raz pierwszy z kolegami klasowymi i wychowawcą. Otrzymali też napełnione helem (jak się domyślam) balony w kolorach symbolizujących główne zasady obowiązujące w tej szkole. Przyczepi do nich kartki ze swoim imieniem i czymś tam jeszcze, po czym wylegli wszyscy na plac, gdzie my - rodzice, rodzeństwo - już czekaliśmy.

Potem po chóralnym odliczaniu od 10 do 1 balony poszybowały w świat. Czad! Młody był zachwycony taką ilością baloników.  Zresztą nie tylko Młody, bo nastolatkom i rodzicom też ten pomysł raczej przypadł do gustu. Najstarsza przybiegła do nas z uśmiechem na twarzy i wyraźnie już wyluzowana i zrelaksowana.




Na koniec poszliśmy jeszcze przymierzać (znaczy Młoda przymierzała, ja tylko patrzyłam) T-shirty i bluzy dresowe z logo szkoły, które będą obowiązkowym strojem na w-f, a także wycieczki i inne podobne okazje. Po znalezieniu odpowiedniego rozmiaru trzeba było zapisać go na zamówieniu wraz z innymi rzeczami (kalkulator, bloki rysunkowe, fartuchy kuchenne, żetony na napoje itp), które to rzeczy dzieciaki otrzymają później w szkole, a my starzy dostaniemy faktury na kilkadziesiąt euro do zapłacenia... Cóż, takie jest życie rodzica  :-)

Dziś 1. września był już normalny dzień szkolny dla wszystkich uczniów - i tych dużych i tych małych. Cała trójca wróciła zadowolona. Nie to żeby kochali jakoś specjalnie szkołę, ale dzień - jak na dzień szkolny - uważają wszyscy za udany. Najstarsza przez pół dnia zwiedzała całą szkołę. Łazili całą klasą (tak samo inni pirszoroczni) ze swoja panią i zaglądali do poszczególnych sal. To dużą szkoła - jest tam kilka budynków, a uczniów jest jakieś 1700 razem z przedszkolakami i podstawówką. Samej średniej około 1000 człowieków.

Druga Młoda jest teraz w szóstej, czyli najstarszej klasie. Toteż już dziś dostali wykaz obowiązków, czyli np sprzedawanie napoi podczas przerwy południowej (wymiana żetonów na butelki), sprzątanie stołówki. Tak, tak, tu małolaty jadą co dnia na szmacie, ścierają stoły, myją naczynia i, cholera, nikomu korona ze łba nie spada z tego powodu...

Młody powiedział, że nie było wcale fajnie, ale nie wyglądał jakoś specjalnie na zdruzgotanego :-) 

Oby pozostałe dni roku szkolnego były równie zadowalające, czego i Wam życzę.