31 października 2015

Dlaczego ferie jesienne są ważne?

Dziś Halloween, jutro Wszystkich Świętych, z czego wniosek, że pierwszy trymestr roku szkolnego właśnie się skończył. Po wywiadówce w szkole średniej byłam zadowolona, po wywiadówce w klasie szóstej jestem zadowolona jeszcze bardziej. Pamiętacie zapewne, że pod koniec roku obradowaliśmy w szkole nad możliwościami Młodej w kwestii dalszej edukacji. Wówczas to pedagodzy stwierdzili, że Młoda ma malutkie szanse na A-stroom czyli liceum. Po pierwszym trymestrze szóstej klasy wychowawczyni stwierdziła, że jeśli stosunek do nauki i zaangażowanie Młodej się nie zmieni, to prawdopodobnie nie będzie mieć ona problemu z wystartowaniem do A klasy. Oczywiście konieczne będzie powtórzenie ostatniej klasy podstawówki i uzupełnienie braków z matematyki i niderlandzkiego, gdyż - jak zapewne pamiętacie - matmy uczy się z piątoklasistami, zaś niderlandzkiego w trybie indywidualnym. Wyniki Młodej z pozostałych przedmiotów są bardziej niż zadowalające (odpukać). Idzie jak burza :-)

jesień w Brukseli


Bruksela
Skoro zaś wywiadówka za nami, to znaczy, że mamy ferie jesienne (herfstvakantie). Cały tydzień luzu. Cały tydzień nie odprowadzania do szkoły. Szkoda tylko, że nie jest to cały tydzień nie chodzenia do roboty. W związku  z czym Trójca Nieświęta będzie musieć znowu się sama sobą zajmować po parę godzin dziennie. Teraz już się jednak nie martwię o to, bo wiem, że mam duże i w miarę odpowiedzialne dzieciaki. Dla Trójcy też już to dziś rzecz najzwyklejsza w świecie, że duże zajmują się mniejszym. 
Mamy też w planach szereg atrakcji. Pierwszą jest kolejna wizyta u psychologa. Fakt sam w sobie mało interesujący, ale wycieczka do stolicy jak najbardziej. Oby tylko pogoda dopisała, to po drodze mamy parę placów zabaw, fontannę i takie tam tentegesy. Potem można skoczyć na jakąś pizzę czy coś w tym stylu. 

Innego dnia chcemy pozwiedzać znowu sklepy w Mechelen, bo jeszcze prezenty nie kupione na urodziny, a Młoda sobie tam ostatnio maszynę do waty cukrowej upatrzyła i cukry kolorowe do niej. Okazało się, że akurat odpowiednią kwotę ma w skarbonce. Systematycznie bowiem od miesięcy odkłada z kieszonkowego. Już nawet znalazła zastosowanie do tej maszyny. W listopadzie bowiem w szkole kolejna edycja "sklepików". To znaczy, przez kilka dni dzieci mogą zająć się prowadzeniem własnego biznesu. Na długiej przerwie można otworzyć stoisko z używanymi zabawkami, książkami czy odzieżą, wypożyczalnię sprzętu typu miniquad lub stoisko z jedzeniem, czyli wata cukrowa, gofry,  muffinki, które kupujący może własnoręcznie ozdabiać, czy co tam sobie uczniowie wymyślą. Warunek jest jeden - cena nie może przekroczyć 2 euro. Czyli teoretycznie jakaś mała część kosztów zakupu maszyny pewnie by się zwróciła. Istnieje nawet podejrzenie, że zauważenie maszyny w sklepie jest odpowiedzią na pytanie pt. co by tu sprzedać?
Na zakończenie ferii będzie, wspominana już kiedyś, duża impreza urodzinowa. Tak więc atrakcji Młodym nie zabraknie. Potem zapewne z nową energią i niekończącym się entuzjazmem (matce się marzy) przystąpią do dalszej nauki.

jesień w Brukseli
Dla całej Naszej Piątki ferie jesienne będą chyba już zawsze wyznacznikiem czasu spędzonego we Flandrii. Albowiem to podczas tych właśnie ferii 2 lata temu przewoziliśmy męża firmowym busem cały nasz lichy dobytek z Brukseli. To po feriach jesiennych Dziewczynki poszły pierwszy raz do flamandzkiej szkoły. To wtedy zostały tak ciepło przyjęte, że aż miałam łzy w oczach. To wtedy zaczęły wracać ze szkoły zadowolone i uśmiechnięte. Tak już było potem każdego dnia i mam nadzieję, że będzie zawsze. 

To wtedy zaczęliśmy po raz kolejny wszystko od nowa w nowym lepszym miejscu, w uroczej i spokojnej okolicy. Z dala od Polski, rodziny i starych znajomych, wśród całkiem obcych, ale sympatycznych, pomocnych i serdecznych ludzi. To wtedy definitywnie zamknęliśmy kolejny rozdział w naszym życiu i zaczęliśmy od nowa budować nasz świat, nasz nowy dom. Co było, a nie jest, nie liczy się w rejestr. Do przyszłości wracamy czasem wspomnieniami oglądając stare zdjęcia. Wspominamy wesołe chwile, okropne dni i przykre momenty. Wspominamy chwile spędzone z rodziną i znajomymi, wspominamy ludzi spotkanych w różnych okresach życia, tych dobrych i tych złych. Wspominamy nasze psikusy i wpadki. Bowiem wspomnienia to coś pięknego. Wspomnienia to też przypominacz naszych błędów życiowych, których lepiej nie powtarzać. Jednak to ciągle tylko wspomnienia. Żyjemy jednak tu i teraz. Wbrew temu, co zdają się myśleć niektórzy, my na prawdę nie mamy z tym najmniejszego problemu. Jesteśmy szczęśliwi, że znaleźliśmy się właśnie w takich a nie innych okolicznościach. 

"Nic mnie nie dręczy, niczego nie żałuję. Bez przeszłości, bez jutra. Wystarcza mi teraźniejszość. Dzień po dniu. Dzień dzisiejszy! Le bel aujourd'hui!"/Henry Miller/.

Nie tylko zaczęliśmy wszystko od nowa, ale też jako inni ludzie. Tylko całkowite wyrwanie się z dawnego otoczenia daje takie możliwości. Tu nie ciągnie się za nami ogon naszej przeszłości. Znajdując się wśród całkowicie obcych ludzi, którzy o nas zupełnie nic nie wiedzą, dostaliśmy możliwość stworzenia na nowo swojego wizerunku. Tutaj nikt nie wie, jacy byliśmy dawniej, kim byliśmy albo kim nie byliśmy. Nikt nie ocenia nas przez pryzmat rodziny i naszej przeszłości. W swoim środowisku nawet jak staniesz na rzęsach i klaśniesz uszami to i tak zawsze będziesz tą niedojdą z podstawówki, tym grubasem z sąsiedztwa, tym draniem z osiedla, tym leniem, cwaniakiem, beksą, pijakiem, córeczką bogatych rodziców, puszczalską, łamagą, lizusem, złodziejem)*niepotrzebne skreślić. Bo ludzie nie chcą zapomnieć drugiemu jego błędów, to pozwala im widzieć siebie w lepszym świetle. 

Co dnia poznajemy nowych ludzi, pozwalamy ludziom poznawać siebie i tak cegiełka po cegiełce od 2 lat budujemy swój nowy świat i poszerzamy swoją życiową przestrzeń i możliwości. Wracając dziś z odwiedzin u kolejnych nowych polskich znajomych  i mając na uwadze fakt, że rano tego samego dnia zaliczyłam wizytę u belgijskich znajomych, pomyślałam, że tutaj na obczyźnie mam więcej fajnych kolegów i to narodowości przenajróżniejszych i o wiele bogatsze życie towarzyskie, niż w Polsce miałam kiedykolwiek przez ponad 30 lat. Gdyby mi ktoś parę lat temu powiedział, że kiedyś pójdę na kebaba w towarzystwie znajomych z Sudanu, Ukrainy i Rumunii, że będę gawędzić o pogodzie z rówieśnikami z Hiszpanii, Francji i Anglii, że pójdę na przyjęcie do znajomych z Portugalii, że moje dzieci będą się bawić z Chinkami i Belgami czy Arabami to wysłałabym takiego delikwenta prosto do psychiatry. Dziś to mój świat i to jest niesamowite, mimo że już trochę spowszedniało.


Pamiętam, jak kiedyś moja babcia odchodząc na emeryturę, obawiała się, że będzie jej brakować pracy, z którą była związana przez wiele długich lat. Jednak po jakimś czasie stwierdziła, że o dziwo nie tęskni za pracą, nie umiera też wcale z nudów, jak się martwiła wcześniej. Człowiek boi się innej niż dotychczasowa przyszłości, ale często niepotrzebnie. Moje rozstanie z pracą po 14 latach było podobne. Wydawało się, że będzie mi brakować wszystkiego i wszystkich, ale tak wcale się nie stało. Najpierw czułam się jak na zwykłym urlopie, potem ten urlop spokojnie przeszedł w normalność. Z czasem zaczęło mi brakować zajęcia jako takiego, ale akurat byłam w ciąży, więc dość szybko nuda przestała mi doskwierać.

Z emigracją podobna sytuacja. Bardzo się obawiałam wyjazdu, a jeszcze na dodatek wszyscy, na których wsparcie liczyłam,  zdecydowanie mi to odradzali i wymyślali tysiące zagrożeń i niebezpieczeństw, które w tym obcym kraju na pewno na mnie czekają. Na szczęście nie było sensownego alternatywnego rozwiązania naszej trudnej sytuacji, więc wbrew wszystkiemu wyjechałam. I nie żałowałam tej decyzji ani jednego dnia. Po ciężkim starcie, jaki mieliśmy w Brukseli, tutaj zaczęło się nam wszystko pomalutku układać i prostować. Do tutejszych standardów jeszcze nam sporo brakuje, ale pracujemy nad tym, a raczej na to. 

Zarzucają nam niektórzy, że zostawiliśmy rodzinę, ale cóż, nadchodzi taki moment w życiu, że człowiek dorasta, znajduje partnera, zakłada własną rodzinę, pojawiają się dzieci... W tym momencie  rodzina w postaci mamy, taty i rodzeństwa zostaje zepchnięta z piedestału przez męża/żonę i dzieci. To oni zaczynają być najważniejsi - takie jest życie. Jedni potrafią się z tym pogodzić i odciąć pępowinę, inni nigdy, inni tylko częściowo... Myśmy byli wystarczająco długo zależni od swoich rodzin - tak myślę. To miało oczywiście i dobre, i złe strony, ale wszystko się kiedyś kończy.
Ja spaliłam za sobą mosty przeprowadzając się do męża z dziećmi. Mama powiedziała wtedy, że nie mam po co wracać. I dobrze - wolę jak wszystko jest jasne. Nie zmienia to faktu, że jako gość jestem w domu rodzinnym ciągle mile widziana, ale tak właśnie się tam czułam przybywając w odwiedziny - jako gość. To już nie był mój dom, tylko dom moich rodziców i braci. Mój prawdziwy dom był w mieście oddalonym o 100 kilometrów - ciasny ale własny. Dziś nasz dom jest tu na obczyźnie. Rodzina będzie tu zawsze mile widziana. Jednak odległość uczuciowa między nami zmniejsza się każdego dnia - takie są koleje losu. Ja do PL nie zamierzam wracać, odwiedzę pewnie co jakiś czas. Pogadamy wtedy o starych karabinach, po czym każdy wróci do swoich codziennych zajęć. 


Pragnę jeszcze na koniec dodać, że nie jestem materiałem na świętą ani męczenniczkę, dlatego nie mam zamiaru poświęcać się dla ideałów i innych wzniosłych celów. Nie mam zamiaru ratować całego świata, a już szczególnie Polski. Już pielęgnowanie naszego własnego ogródka, troska o dobro, bezpieczeństwo, zdrowie fizyczne i psychiczne moich dzieci i męża oraz naszą wspólną przyszłość zajmuje mnie od świtu do nocy.
Niech mi nikt nie mówi, co powinnam robić, myśleć i czuć, bo to mój cyrk i moje małpy. Nie oceniajcie mnie swoją miarą, bo nie jesteście mną. 


25 października 2015

Gdy jesień gra na skrzypkach

Zacznę posta od bezczelnego pochwalenia się, że część moich mądrości będzie można co jakiś czas przeczytać w wersji drukowanej.
Pierwszy artykuł (mam nadzieję nie ostatni) pt. "Z bloga wesołej emigrantki" pojawił się już w październikowym numerze czasopisma: "Antwerpia po Polsku". 

Ten miesięcznik Polonii belgijskiej można znaleźć - jak i inne -  oczywiście w polskich sklepach. Gazetka jest darmowa - utrzymuje się z reklam, ale reklamy nie są jej główna częścią, jak to czasem bywa w takich publikacjach. Przeczytacie w niej ciekawe i dosyć długie artykuły na tematy różne. Oprócz mojego jakżewspaniałego tekstu (autografy przez telefon) znajdziecie w gazetce przewodnik po belgijskich miastach (w ostatnich numerach akurat jest "moje" Mechelen na tapecie), krótki przegląd prasy polskiej i belgijskiej, porady prawne, zdrowotne i inne praktyczne pomoce życiowe, nowinki i ciekawostki ze świata. Na prawdę warto się zaprzyjaźnić z tym miesięcznikiem. Ci, którzy nie mieszkają w Belgii albo nie chodzą do polskich sklepów nie muszą czuć się pokrzywdzeni, znajdziecie bowiem to czasopismo on-line i to nie tylko ostatni numer: http://www.antwerpiapopolsku.be/
Polecam.  
jesień w negatywie ;-)

Miniony tydzień trochę się pokiełbasił na początku, bo Młodego naszło na chorowanie. A tak się cieszył na "tydzień pająków" w szkole. W niedzielę skonstruowaliśmy mini-pająkarium, upolowaliśmy w szopie jednego takiego czarnego słodziaka i zainstalowaliśmy go w nowym domu, w którym miał się wybrać w poniedziałek na wizytę do przedszkola. Niestety tkwi biedak w tym pudełku do dziś jako oryginalna dekoracja naszego salonu. M-jak-Mąż właśnie stwierdził, że najwyższa pora go eksmitować, bo nie widać, by się kwapił do płacenia czynszu. Jutro to pewnie uczynię i odniosę go tam, skąd go wzięłam. Niech se siedzi w szopie i pilnuje naszych rowerów. 
Młody już w sobotę narzekał na ból główki, brzuszka i nóżek, kazał się nosić po sklepie, a w domu żądał co parę minut dotumiania [czytaj: przytulania]. 
- Mamo, dotum mnie! - mówił, stając przede mną i  wyciągając łapki w górę. No więc dotumiałam mieszająć w garach na kuchni, dotumiałam wkładając pranie do pralki, dotumiałam czytając, dotumiałam i  dotumiałam, ale w końcu podałam syropek przeciwbólowy, dziecko podrzemało pół godzinki i wstało uśmiechnięte. Jednak po jakimś czasie ból głowy wrócił i pojawiła się gorączka. Przeto w poniedziałek zadzwoniłam do klientów i do biura, że nie idę do pracy. Wypróbowałam też jak działa rejestracja do lekarza przez internet.  Praktyczna sprawa, powiem wam. Ostatnio zauważyłam informację w poczekalni u naszego lekarza rodzinnego, że oto pojawiła się taka możliwość. Dla mnie lepsze to niż dzwonienie, bo nie muszę się obawiać,  czy się dobrze zrozumiemy z panem doktorem co do godzin itd. W internecie loguję się na stronę www.docbook.be, szukam swojego lekarza i od razu widzę, jakie terminy są wolne i mogę wybrać najbardziej mi odpowiadający. Dla mnie bomba. 

Lekarz wykrył u Młodego tylko problemy z gardełkiem, ale kazał posiedzieć jeszcze dwa dni w domu i wypisał dla mnie świstek do urlopu rodzinnego (familiaal vorlof), który jest możliwy w takich okolicznościach. O ile dobrze się orientuję, pracownikowi na pełnym etacie przysługuje 10 dni tego bezpłatnego urlopu na rok, więc mi pewnie mniej, no ale rok się kończy, więc może nie będzie mi już potrzebny. Oby. 
jesień
 Szumiał las, śpiewał las,
gubił złote liście,
świeciło się jasne słonko
chłodno a złociście...

Rano mgła w pole szła,
wiatr ją rwał i ziębił;
opadały ciężkie grona
kalin i jarzębin...

Każdy zmierzch moczył deszcz,
płakał, drżał na szybkach...
I tak ładnie mówił tatuś:
jesień gra na skrzypkach...
/J. Czechowicz/
Gdyby nie choroby, deszcz, krótkie dni i niskie (jak dla mnie) temperatury jesień była by najwspanialszą porą roku. Jesień to kolory, które uwielbiam. Żółty pełen słońca, ciepła, radości i uśmiechu, czerwony pełen miłości, ognia, działania i zielony pełen nadziei. 
Gdy nadchodzi ta pora, nie mogą wprost oczu nacieszyć.
  Przemierzam na rowerze dziesiątki, setki  razy belgijskie ścieżki w te i we wte, ale nigdy nie mam dosyć widoków. Podziwiam i chłonę owo naturalne piękno.Te kilometry kukurydzy tonące w porannej mgle, te sady gruszkowe, te drzewa, ogrody, krzewy mieniące się kolorami, w końcu te wszystkie dynie i wymyślne ozdoby jesienno halloweenowe ustawione w pobliżach domów. Zapomniałam o kasztanach. Co one w sobie mają? Znacie dziecko, które nie przydźwigało choć raz w życiu do domu plecaka pełnego tych lśniących brązowych kulek? A czy wy też macie tak, że widząc kasztany, czujecie nieodpartą potrzebę schowania choć jednego do kieszeni? We mnie bowiem coś wstępuje w okolicach kasztanowców... Na szczęście jestem mamą i mogę przynosić kasztany do domu kiedy chcę i ile chcę. No, M-jak-Mąż nie jest tym faktem specjalnie zachwycony, bo należy do tych nielicznych facetów, którzy mają wielką obsesję na punkcie porządku, a takie kasztany walające się wszędzie psują wizerunek idealnego wnętrza, o łupinach już nawet nie wspomnę - śmieci z lasu w naszym salonie, katastrofa po prostu...

Dla Dora jednak frajdą było wyłupywanie kulek z zielonych kolców. To - jak wiadomo - dość ryzykowne zajęcie jest, wymagające odwagi, bo przecież można się pokłuć, ale warto powalczyć z kasztanem...
- Zobacz, jaki ten fajny, taki płaski z jednej stjony,  a  ten jaki ogjomny... On będzie mamą albo nie,  tatą. Mamą będzie ten mniejszy, a ten majutki majutki będzie Dojciem...
A potem bawił się długo, przewożąc kasztany z miejsca na miejsce na przyczepach swoich licznych samochodów, bo taki kasztan może być przecież wszystkim. Wyobraźnia dziecięca nie zna granic.


Zapewne niektórzy obejrzeli już na facebooku moją kolekcję jesiennych obrazków, jeśli nie, to zawsze można KLIKNĄĆ ten link
Nie mogłam się po prostu powstrzymać, by nie złapać choć kilku drobinek tegorocznej jesieni do swoich albumów. Miałam wyjść zaraz rano, ale jeszcze pranie, jeszcze zakupy, a i w końcu udało nam się z siostrą zgadać na skype, co wcale nie często nam się udaje. Chyba z miesiąc żeśmy nie gadały, więc jak dziś dopadłyśmy skype, to ze 3 godziny pewnie dzieliłyśmy się ostatnimi wydarzeniami, oczywiście z aktywnym udziałem dzieci i zwierząt domowych - jak to zwykle bywa w takich okolicznościach. Doro akuratnie zajmował się lepieniem z ciastoliny, więc na bieżąco pokazywał ciotce swoje dzieła - pieski, rybki, oktopusy (ośmiornica myli mu się z czarownicą, więc niderlandzkim się poratował) makarony i frytki. Te ostatnie proponował wszystkim do jedzenia, ale zapach ciastoliny jakoś nie specjalnie zachęcał do kosztowania tych rarytasów :-)
Ostatecznie wyszłam z domu dopiero o szesnastej. Jeśli licznik w rowerze nie cygani, przejechałam jakieś 15 km, co zajęło mi ponad 2 godziny. Zaczęło już zmierzchać, co zdjęciom ujmuje trochę uroku, ale ja jestem zadowolona z wycieczki, na co składa się w sumie kilka rzeczy. Głównie to odpoczynek psychiczny i duchowy.
Podobnie jak moja córa  Najstarsza, potrzebuję pobyć od czasu do czasu w samotności. W sumie to nawet częściej niż jest to możliwe. No ale dobre i cokolwiek. Jeżdżąc rowerem bez większego celu, czuję się bardziej niż wyśmienicie. Wszak kiedyś sporo wolnego czasu spędzałam włócząc się po lasach i polach. Czasem na rowerze, czasem na butach, czasem z bratem, czasem z psem, czasem samotnie. Całe godziny spędzałam poza domem, gdy tylko było to możliwe. Deszcz, śnieżyca, upał, poranek, noc - nie miało znaczenia. Noce nad rzeką były wręcz niesamowite, zwłaszcza przy pełni Księżyca. Uwielbiam.
Gdy wędruję samotnie po łonie natury, mogę puścić myśli wolno, przez ten krótki czas niczego nie muszę, niczego się ode mnie nie żąda, to czas tylko i wyłącznie dla mnie. Niektórzy zapewne wiedzą, że w domu Matka (i/lub ojciec) nie ma nawet w kibelku spokoju, bo dziecko i tam nas znajdzie, i ledwie zamkniemy za sobą drzwi naszej sali dumania, natychmiast dziecię będzie czegoś potrzebować, bo np nie może znaleźć swojej niebieskiej piłki albo narysowało właśnie coś fantastycznego, albo chce pić, albo boryka się z innymi niecierpiącymi zwłoki problemami, które tylko mama może rozwiązać.
Poza domem jestem nie osiągalna dla nikogo i to jest piękne. Pełny relaks po prostu. 
Przy okazji tej wycieczki przekonałam się, że łażenie z aparatem, to też dobry sposób na poznanie nowych ludzi, bo ludzie interesują się takim dziwolągiem, co przygląda się z bliska muchomorom i liściom na drzewie. Podchodzą i zagajają o pogodzie... Dziś metodą na fotografa poznałam sympatyczną parę staruszków, którzy - jak się dowiedziałam - dużo spacerują ze względów zdrowotnych. Mają też 11 wnuków, ale ani jednej wnuczki. Niesamowite. No i znów usłyszałam, że całkiem nieźle mówię po niderlandzku, więc znowu się ucieszyłam, że moja nauka nie idzie na darmo.
W związku z powyższym polecam samotne wycieczki z aparatem lub bez :-)
 A w piątek upiekłam ciasto kakaowo-serowe, zwane u nas dawniej Izaurą. Ser z carrefour'a nie spełnia moich wymagań sernikowych,  ale ostatecznie daje się zjeść :-)
Jutro zaś wybieram się na koncert, który odbędzie się w merchtemskim kościele z okazji 150tej rocznicy urodzin tutejszego kompozytora Augusta de Boeck. W programie przewidziano wykonanie m.in. Poloneza Michała Ogińskiego.
 Gdyby kogoś interesowało - koncert jest o godz. 15.00 w Kościele O.L.V. - ter Noordkerk w Merchtem. Wstęp gratis. 

16 października 2015

Zapachniało feriami - wywiadówki, dynie i pająki.

Dziś wyjątkowo (zwykle uważam to za głupie) mam ochotę zawołać za tą gromadą fejsbukowiczów:

WRESZCIE WEEKEND!

Ogród Botaniczny w Meise

Ten tydzień wydaje mi się jakiś bardziej męczący od poprzednich, choć nie widzę specjalnego ku temu powodu. Może to z powodu deszczu i zimna, którego nie znoszę? Z powodu braku słońca? Może z powodu "tych dni", które znoszę gorzej niż źle? Może z powodu braku odpowiedniej ilości snu, którego potrzebuję bardzo, bardzo, bardzo dużo zwłaszcza w chłodne i ponure jesienno-zimowe dni, a szczególnie w TE dni, szczególnie przy intensywnym wysiłku fizycznym. Tak czy owak już w poniedziałek rano obudziłam się zmęczona i doprawdy nie mam pojęcia jakim cudem dociągnęłam żywa aż do dziś. Na pewno w tym tygodniu pobiłam swój życiowy jeśli chodzi o spożycie kofeiny - kawa za kawą popijane napojami energetycznymi, do tego spore ilości czekolady w różnej postaci. A jaka głodna byłam w tym tygodniu to wprost nie do pojęcia. Do roboty i szkoły w tym tygodniu wlokłam ze sobą oprócz standardowych bułek z czekoladą kilka mandarynek i paczkę czosnkowych tosto-chipsów (takie malutkie suszone kromeczki), bo cały czas musiałam coś przeżuwać, gdyż ciągle czułam pustkę w brzuchu, jakbym co najmniej z tydzień nic nic nie jadła. 
Ogród Botaniczny w Meise

Do tego wszystkiego jeszcze byłam zakręcona okropnie. We środę zapomniałam zarejestrować przepracowanych godzin, o czym przypomniałam sobie w czwartek punktualnie o 5 rano. Specjalnie po to się obudziłam o takiej idiotycznej porze, by sobie przypomnieć... i nie móc potem spokojnie zasnąć, z obawy, że znowu zapomnę. No, ale w czwartek do konsultanta za cholerę nie szło się dodzwonić. Do tego mają taką głupia muzyczkę, że mało mnie nie trafiło, jak musiałam jej wysłuchiwać po 5 minut za każdym razem. Jakby nie mogli - jak wszyscy normalni - ustawić sobie "Dla Elizy" Bethoveena... Dopiero dziś rano udało się dodzwonić. Oczywiście odebrał ten facet, który mówi bardzo cichutko, niewyraźnie i w ogóle tak bezpłciowo i nigdy nie wiem, czy dobrze zrozumiałam co on tam namymlał. To już po polsku bym się musiała przez dłuższą chwilę zastanawiać... Jednak jak po raz drugi powtórzył "alles in orde, mevrouw" [wszystko w porządku, proszę pani] doszłam do wniosku, że chyba jednak się dogadaliśmy :-)
Ogród Botaniczny w Meise

Na niderlandzkim chwilami żywcem przysypiałam i nie mogłam zajarzyć chwilami, o co w ogóle się komu rozchodzi. Jednak z wyników bieżących przedstawionych mi dotąd przez nauczyciela na papierze, jestem PRAWIE zadowolona - zwykle było zaznaczone "wystarczająco" lub "więcej niż wystarczająco", czyli mogło by ujść w tłumie, ale jak podczas jednej lekcji nauczyciel drugi raz poprawia mi ten sam błąd albo sama widzę, czy słyszę, że jestem kolejną osobą, która robi błąd w tym samym miejscu, co pięciu poprzedników, to już zaczynam być na siebie wkurzona, nawet jak jestem przymulona brakiem snu, bo na stówę nie o to chodzi w powiedzeniu "uczyć się na błędach". Druga kwestia to pisownia wyrazów - jak się śpieszę z pisaniem, to reguły, które znam, przestają istnieć i sadzę masę błędów. Na szczęście z każdym dniem jest lepiej. Nauczycielka ostatnio powiedziała, że musimy we łbach se właściwy software zainstalować i aktualizacje, żebyśmy nie musieli się zastanawiać nad regułami i zasadami tylko stosować je automatycznie, więc jakby kto miał taki software, to proszę o kontakt, może być pirat, byle bez wirusów :-)

Brukslea
Dziś znowu miałam wolne, bo klienci się wakacjują, odwiedziłam za to stolicę, bo miałam kolejną randkę z psycholożką. Potem pojechałam w drugą stronę, prosto do szkoły na wywiadówkę. W tej Belgii się chociaż ojeżdżę za wszystkie czasy. Dziś korzystałam z autobusów. Nie są takie fajne, jak pociągi, ale ujdzie w tłumie.

Bruksela

Od nas autobus jedzie do Brukseli około godziny. Obserwowałam sobie więc świat przez okna. Przejeżdżając przez naszą dawną dzielnicę, wspominałam, jak wędrowaliśmy razem tamtymi wszystkimi uliczkami, jak zwiedzaliśmy co dnia nowe zakątki, znajdowali nowe sklepy, w których nie mogliśmy nic kupić, bo nie mieliśmy pieniędzy, jak chodziliśmy po 4 kilometry co dnia na piechotę do szkoły i  z powrotem, bo nie mieliśmy na bilety. Bruksela jest pięknym i interesującym miastem, przeżyliśmy tam sporo fajnych chwil, ale też doświadczyliśmy nie mało ciężkich chwil i doznali wiele przykrości od rodaków.

W drodze powrotnej przyglądałam się ludziom na ulicach. Lubię to robić. Lubię patrzeć na ludzi i zastanawiać się kim są, co robią. Fascynuje mnie obserwowanie ludzkich zachować i działań. Dziś przejechałam sporą część Brukseli i znowu lampiąc się na ulice tego miasta doznałam nieprzyjemnego uczucia. Niepokoi mnie widok tych wszystkich obcokrajowców. Tak, tak, wiem, tutaj sama jestem obcokrajowcem. Nie zmienia to jednak faktu, że w stolicy na ulicach (wszystkich jakie dziś przejechałam!) zauważyłam bardzo mało europejskich twarzy. Na każdym przejściu dla pieszych, na każdym chodniku, w sklepach, parkach, przystankach widziałam tłumy, jednak przeważającą część stanowiły kobiety z zakrytymi włosami, twarzami, albo czarnoskóre, brodaci mężczyźni w sukienkach i nakryciach głowy i ich dzieci. Niepokoi mnie fakt, że w Europie na ulicy widać mniej Europejczyków niż Afrykanów. Dziwne to trochę, nie? Tak jest podobno w większości dużych europejskich miast. Obca kultura i religia powoli, pomalutku wypiera tutejszą. Niepokojące to jest i raczej nic dobrego z tego nie wyniknie na dłuższą metę. Póki co jednak mam dość swoich małych problemików, by kłopotać się ogólnoświatowymi i międzynarodowymi. Tu na wsi jest całkiem inaczej. Na razie...

Z wywiadówki natomiast wyszłam zadowolona. Nie ukrywam, że obawiałam się trochę tego, co usłyszę tym razem. Okazuje się jednak, że Córa  powolutku ruszyła do przodu. Wyniki - wbrew moim obawom - okazały się procentowo nie najgorsze. Nauczyciele zgodzili się ze mną, że nie ma co narzekać. Oprócz  języków (temu akurat nikt się nie dziwi) i religii (tu się zastanawiam trochę nad powodami) wszystko powyżej 50% (w Belgii nie ma takich ocen jak w PL - są punkty i wyniki w procentach (ile procent materiału zostało przyswojone, w ilu procentach wykonywane są prace itd). Po miesiącu w nowej szkole już odkryto talent artystyczny Najstarszej i została oczywiście pochwalona (córka uczestniczyła w wywiadówce). Oni mają w BSO 6 godzin zajęć technicznych tygodniowo z czego sporo wymaga tworzenia czegoś, więc dziecko ma się okazję wykazać talentami. Z matmy wyniki ma bardzo dobre (jako i matka oraz ojciec chrzestny zwykle mieli). Nauki przyrodnicze też nie ma co krytykować za bardzo. Jakby nie patrzeć w tej dziedzinie trzeba się nauczyć na nowo każdej głupiej nazwy pospolitego ptaka, ssaka, rośliny, części ciała,  o drobniejszych rzeczach nawet nie wspomnę. Nawet mnie wkurza, że nie wiem, jak się nazywają po tutejszemu te wszystkie mrówki, gołębie, sarny, mlecze, brzózki, prawdziwki, surykatki. Człowiek, niczym ciele jakie, nie zna podstawowych nazw, a weź się w rok czy dwa naucz tego wszystkiego, czego uczyłeś się odkąd zacząłeś mówić i łazić. Mama, tatuś, babcia, dziadziu uczyli że to co robi "muu", to krówka, to co robi "ko-ko" to kura, a to co "ćwir-ćwir" to wróbelek. A patrzajcie, tutejsze maluchy mówią, że kura robi "tok-tok", świnka "knor-knor", a piesek "blaf-blaf". Czyli nawet zwierzaki mówią innym językiem. I my tego wszystkiego musimy się naumieć, jak dzidziusie. 

Zu powoli zaczyna mówić. Jeszcze nie wiele, jeszcze się obawia, ale są postępy. Malutkie, ale SĄ! Dotąd, przez DWA LATA się nie odzywała praktycznie w niderlandzkim języku do nikogo. Dziś przyznaje, że ma już jakieś koleżanki z innej klasy, z którymi próbuje trochę rozmawiać. Nawet nie wiecie, jaka to dla mnie radość. Podczas wywiadówki sama na własne oczy widziałam i na własne uszy słyszałam, że odpowiadała nauczycielom, że się uśmiechała. Fajnie. Powoli do przodu. Jeśli nic jej nie zablokuje, to myślę, że już pójdzie, że będzie coraz lepiej. Wszak już po tych 3 tygodniach widzę zmianę w nastawieniu nauczycieli, czyli, że i oni zauważają, że coś drgnęło w dobra stronę. Wcześniej obawiali się, czy podoła, czy znajdą wspólny język. Dziś patrzą na wyniki i widzą, że nie jest tak źle jak myśleli na początku. Rozumieją, że potrzeba czasu, że jest jej trudno, że musi walczyć ze swoim charakterem, nieśmiałością, niską samooceną. Cieszą się razem ze mną, że jest zadowolona ze szkoły, że chętnie chodzi, że jej się podoba, mimo, że jest jej trudniej niż większości.

Jak zaczynają się wywiadówki, znaczy że ferie już blisko. No tak, jeszcze tylko dwa długie tygodnie do ferii jesiennych. Inne oznaki zbliżających się ferii to wszechobecne dynie, duchy i pająki. Ha! Wczoraj Młody ledwie do mnie doszedł, zaczął nawijać bez opamiętania o pająkach-spinach-spajderach. Nie mógł doczekać się, aż wydostaniemy się z tłumu rodzicowo-dzieciowego, jaki tworzy się przy odbieraniu dzieci na szkolnym podwórku. W końcu jednak doszliśmy do naszego roweru i Doro mógł otworzyć tornister by wyciągnąć ważny list od pani, w którym ta informuje, że w poniedziałek dzieci mają przynieść do przedszkola żywego pająka w jakimś pojemniku i wszystkie inne rzeczy okołopająkowe, jakie w domu posiadają, bowiem następny tydzień właśnie tym słodziakom będzie poświęcony. No, w końcu zbliża się przecież Halloween. 
wystawa w ogrodzie botanicznym w Meise


Najstarsza zaś gotowała dziś w szkole "pompoensoep", czyli zupę z dyni. Tak tak - pompoen [czytaj: pompun] to dynia. Bawi mnie brzmienie tego wyrazu niezmiennie, bo pompon to w PL zupełnie co innego. Zupa okazuje się całkiem dobra. Młoda przyniosła trochę.  Postanowiłam nawet z tego tytułu kupić dynię i wreszcie samemu ugotować. Myślę, że w następnym tygodniu się uda to zrealizować. Tutaj chyba w każdej restauracji jest to danie teraz w menu obowiązkowe, to jak tu nie spróbować ukuchcić samemu?
Dyniowate w ogrodzie botanicznym w Meise.



 Ogród Botaniczny w Meise odwiedziliśmy w zeszłą niedzielę. Więcej zdjęć znajdziecie
 Jeśli lubicie jesienne kolory, to warto się wybrać samemu do tego ogrodu. Ogród ma ok 90 ha, my przeszliśmy tylko małą jego część. Wstęp kosztuje 7 euro, dzieci wchodzą za friko. Na terenie ogrodu jest restauracja, zamek, nad wodą i sporo innych ładnych rzeczy.

9 października 2015

By nie dać się wpuścić w maliny :-)

Około 20 miesięcy temu opisałam tutaj swoje pierwsze lekcje języka niderlandzkiego dla obcokrajowców 
Wtedy miałam za sobą zaledwie 4 miesiące mieszkania we Flandrii. Język ten był dla mnie zupełnym bełkotem nie podobnym do niczego. Rozumiałam tylko: ja, nee, Goeiedag (Dzień Dobry), dankjewel (dziękuję). To całe moje słownictwo pierwszych dni, a tu każdy - sąsiad, nauczyciel, sklepowa - od razu z listą pytań do człowieka.... a człowiek ani be, ani me, ani kukuryku! Tylko pantomima :-)

Ze słowem pisanym nie było lepiej. Dzieci często dostawały ze szkoły przeróżne listy, reklamy, powiadomienia, formularze i masę różnych innych dokumentów, które próbowałam tłumaczyć ze słownikiem... bez skutków jednak. Niderlandzki to przedziwny język. Mimo, że należy do tej samej rodziny językowej, co np niemiecki i angielski, mimo, że sporo wyrazów i zwrotów brzmi podobnie, to tłumaczenie tekstów ze słownikiem przez zupełnie zielonych praktycznie jest niemożliwe, co nie stanowiło dla mnie problemu w przypadku angielskiego (swego czasu sporo tłumaczeń zrobiliśmy z bratem, bowiem jako małolaty zostaliśmy szczęśliwymi posiadaczami komputera Atari, a jego obsługa była możliwa tylko i wyłącznie po angielsku). W niderlandzkim jest sporo wyrazów rozdzielnych, które do użycia w zdaniu często się rozdziela, po czym kawałek tego wyrazu ląduje  gdzieś na początku a kawałek na końcu  zdania i to w odwrotnej kolejności, żeby było ciekawiej. Weź to znajdź potem w słowniku... Albo heca z czasem przeszłym - w jednej z form z przodu większości czasowników przykleja się "ge" - ciekawe kto, nie znając tego faktu, wpadnie na pomysł, żeby szukać w słowniku wyrazów z pominięciem pierwszej sylaby? Ja dziś mając już taką wiedzę, zdecydowanie lepiej radzę sobie ze słownikami. No i pisownia - nie wiem, czy nie bardziej rąbnięta od polskim języku...?
Widzisz w tekście wyraz z jednym "o", szukasz w słowniku i widzisz, że nie ma. Tego z dwoma ll tez  brak. No jasne, że nie ma, bowiem ten wyraz w liczbie pojedynczej ma 2 "oo"  a tamten jedno "l" albo odwrotnie. Są podwójne samogłoski i spółgłoski, a żeby było zabawniej często są te same wyrazy i z pojedynczą, i z podwójną literką, znaczące zupełnie co innego. Przykład: boom to drzewo, bomen to drzewa, bom to bomba, a bommen to bomby. Bądź tu mądry i pisz wiersze! A tego typu wyrazów są setki. Wariactwo.



Kruidtuin w Mechelen
Odkąd zaczęłam się uczyć tego języka, co raz wyrywa mi się "AHA!" lub "ECH!", gdy zapoznaję się z  kolejnymi ciekawymi a częstokroć bardzo prostymi zasadami rządzącymi gramatyką czy ortografią, wtedy też nowy kawałek świata zostaje oświetlony. Im więcej wiem, tym więcej mogę, im więcej mogę, tym więcej chcę. Dziś niderlandzki już nie jest dla mnie bełkotem, jednak ciągle jeszcze ma wiele tajemnic i nadal wiele rzeczy jest dla mnie nie do zrozumienia i jeszcze długa droga przede mną.

Przez ostatni rok chodziłam na kurs raz w tygodniu, do tego nie było szlabanu na używanie innych języków, więc połowa grupy gadała po polsku, połowa po francusku i to nie tylko podczas przerwy - tragedia po prostu - duży błąd nauczyciela. Powiem po raz kolejny: zmarnowałam w tamtej szkole cały długi rok. Toteż bardzo się cieszę, że zmieniłam miejsce nauki.

Tutaj zajęcia wyglądają zupełnie inaczej. Jest zakaz używania innych języków. Tylko  wyjątkowo można użyć angielskiego czy francuskiego wyrazu, na prawdę WYJĄTKOWO! Jednak zwykle znaczenie  wyrazu, którego reszta nie rozumie, trzeba wytłumaczyć  jakoś na około po niderlandzku lub ewentualnie za pomocą pantomimy. Na tym etapie (2.1) sprawy formalne z nauczycielem też załatwiamy już tylko po niderlandzku.

Nasze lekcje w głównej mierze polegają na ćwiczeniach praktycznych z mowy, pisania, czytania i słuchania ze zrozumieniem. Często np słuchamy jakiejś historyjki z płyty, a potem musimy krótko napisać, o czym była mowa. Dostajemy na moment jakieś gazety do poczytania i naszym zadaniem jest streszczenie wybranego artykułu. Musimy dyskutować w dwójkach lub grupach na zadane przez nauczyciela tematy. Nauczyciel wówczas wędruje po sali przysłuchując się, czasem poprawiając, zadając dodatkowe pytania.
Kruidtuin Mechelen
Nie dawno oglądaliśmy krótki  film, po czym trzeba było napisać e-mail do kolegi i polecić mu tenże film. Każde zadanie, każda  praca  jest oczywiście poprawiana przez nauczyciela i punktowana , po czym wspólnie omawiamy poszczególne błędy. Gdy okazuje się, że z jakąś rzeczą większość grupy miała problem, wówczas poświęca się temu więcej czasu, powtarza. Dzięki takiej organizacji zajęć na bieżąco orientujemy się, z czym kulejemy i możemy od razu temu więcej czasu poświęcić, nadrobić zaległości i niedociągnięcia. Drugi plus to brak egzaminu. Nauczyciel po prostu na bieżąco ocenia pracę grupy i punktuje za każde zadanie. Dostajemy też ciekawe zadania domowe. Jednym z nich było przygotowanie pięciominutowej reklamy jakiegoś ulubionego produktu, czy strony internetowej. Na poniedziałek zaś każdy ma przygotować na podstawie gazet dwie ciekawe informacje ze świata - też na 5 minutową wypowiedź. Dobre są te zadania, bo człowiek musi przysiąść choćby na chwilę i popracować. Inaczej ciężko się zmotywować bo zawsze jest tyle rzeczy do wykonania innych, fajniejszych, pilniejszych i gdy w końcu otwieram książkę, to czuję jak bardzo mi się chce spaaaać...

Inną pozytywną stroną zajęć w Mechelen jest naturalnie możliwość poznania nowych ludzi i zdobycia kolejnych międzynarodowych znajomości. Sposób prowadzenia zajęć zdecydowanie temu  sprzyja. Ciągle bowiem wędrujemy po sali, zmieniamy miejsca i partnerów do dialogów i innych ćwiczeń. Często pracujemy w grupach, dzięki temu poznajemy się lepiej. Podobne zasady panowały na lekcjach pierwszego etapu (1.1), czyli - jak mniemam - to nie kwestia szkoły, tylko chęci nauczyciela i w jakiejś mierze kursantów, bo jak komuś się nie chce, to gorzej niż jakby nie mógł...

Moja aktualna grupa łącznie z nauczycielem charakteryzuje się mega poczuciem humoru i wzajemną sympatią, wyraźnie czuć, że jesteśmy jedną grupą a nie zbieraniną indywidualności nieszczęśliwym zrządzeniem losu zgromadzonych w jednej sali. Tak bowiem czasem odbierałam atmosferę klasową w roku poprzednim - po roku wspólnej nauki dziś nawet nie znam imion wszystkich. Znam za to imiona i kraje pochodzenia kolegów z pierwszego roku. W Mechelen po miesiącu już kojarzę  większość imion z twarzami.


Kruidtuin Mechelen
Fajną rzeczą związaną z miejscem odbywania kursu jest dla mnie jeszcze niewątpliwie samo miasto. Mechelen jest uroczym i pięknym miastem - jak zresztą wiele innych w Belgii. Do szkoły staram się za każdym razem iść inną uliczką, co raz odkrywam piękne, niesamowite, niepowtarzalne, urocze, ciekawe miejsca, kamienice, zakątki... 
Co daje mi wiele przyjemności. Wiem, że wiele osób tego nie zrozumie. Dla wielu jedyna sensowna droga do celu to ta najkrótsza i najłatwiejsza. 
Dokładanie sobie kilometrów tylko po to, by zobaczyć jak wygląda inna ulica dla większości zapewne jest głupie. Już dawno przekonałam się bowiem, że nie w każdym bodaj kamień czy krzak budzi zachwyt,  nie każdy potrafi patrzeć na świat oczami Małego Księcia, którego we mnie było zawsze, jest, i pewnie będzie do końca moich dni, dużo.

Jeżeli mówicie dorosłym: „Widziałem piękny dom z czerwonej cegły, z pelargoniami w oknach i gołębiami na dachu” – nie potrafią sobie wyobrazić tego domu. Trzeba im powiedzieć: „Widziałem dom za sto tysięcy franków”. Wtedy krzykną: „Jaki to piękny dom!” /Antoine de Saint-Exupery/

Mechelen... zaglądasz przez płot, a tam jakieś  dziopy na golasa hulają

Mechelen... Ha! Zostałam oświecona nie dawno, że rodacy mówią na Mechelen "Maliny". Francuska nazwa tego miasta bowiem to Malines.
Nie dajcie się więc wpuścić w maliny, bo różnice w nazwach belgijskich miejscowości (oraz ulic, urzędów itp w Brukseli) pomiędzy językiem niderlandzkim a francuskim często są bardzo duże, np:

Antwerpen/Anvers
Luik/Liege
Gent/Gand
Mechelen/Malines
Aalst/Alost
Doornik/Tournai
Bergen/Mons         etc.

3 października 2015

Co ma wspólnego karate z baletem?

I znowu piątek! Godziny pracy odrobione, obiad ugotowany, chałupa częściowo ogarnięta, pranie zrobione i się suszy, jeszcze tylko odfajkować zakupy i bloga, i możemy zaczynać weekend.

Wcale nie zamierzałam i nie planowałam pisać postów raz w tygodniu, ani tym bardziej w piątek - to czysty przypadek, samo się tak ustaliło niechcący. Nie raz pisząc o wielu rzeczach w jednym poście, łudzę się, że ze 2-3 tygodnie będę mieć odpoczynek od pisania, bo nie będzie nic wartego utrwalenia na piśmie. Jednak zwykle już w poniedziałek chciała bym otworzyć bloggera, bo coś fajnego się wydarzyło - wg mnie oczywiście. Walczę jednak z tymi chęciami dzielnie. Wiedziałam, że można się uzależnić od grania (grywało się kiedyś namiętnie), od czatowania (ileż to razy w Domku Baby Jagi -  moim pokoju czatowym - rozmowy kończyły się o czwartej, czy piątej nad ranem, a potem w robocie człowiek nieprzytomny był), od facebooka (może mniej niż od gier, ale można). Okazuje się, że pisanie też wciąga bardziej niż powinno i trzeba się czasem puknąć w głupi łeb i zamknąć bloggera, zanim się wystuka pierwsze zdanie, bo potem jeszcze tylko 3 słowa, 1 zdanie... no to już skończę ten 1 akapit... dobra, tylko ten temat, bo zapomnę, co chciałam.... i ani się człowiek obejrzy a jest już 3 godziny w plecy... a za następną "chwilkę" zdziwienie, o cholibka, już północ dochodzi?!! Nie wiem, czy inni blogerzy też tak mają, bo może nie...? 

Z drugiej zaś strony nasuwa się refleksja...

Opowiadając o tym, co się wokół nas dzieje - wszak tylko z rzadka piszę o czymś innym niż nasze bieżące życie i przygody - uświadamiam sobie, jakie fajne mamy życie, jakie ciekawe i wesołe. Zapisując wydarzenia minionego tygodnia, odkrywam, że prawie każdy dzień przynosi nowe przygody, nowe doświadczenia, nowe wyzwania, nową wiedzę. Czytałam gdzieś nie dawno poradę dla tych biedaków, co nie zwykli patrzeć na świat przez różowe okulary. Jakiś znacholog radził im, by pod koniec każdego dnia zapisywali 3 dobre, fajne, wesołe, miłe rzeczy, z którymi mieli tego dnia styczność i to miało pomóc im uświadomić sobie, że nie tylko samo zło ich spotyka, że szklanka może być jednak do połowy pełna... Pisanie tego pamiętnika ma podobne działanie. Co prawda ja  zawsze jestem zadowolona z życia, jednak utrwalenie na piśmie rzeczy dla mnie istotnych pozwala mi  jeszcze bardziej je docenić i intensywniej się nimi cieszyć. Przy okazji niektóre sprawy  mogę dzięki temu lepiej zrozumieć i przemyśleć. Wszak zawsze zastanawiam się podczas pisania, co ja w zasadzie chcę ludziom powiedzieć opisując to czy tamto, dlaczego uważam coś za ważne itd.

Magdalena B-P dawno temu - ruiny zamku w Czorsztynie
Skończył się wrzesień, czyli mamy już za sobą miesiąc nauki. W tym tygodniu w Akademii Muzycznej wszystkie zajęcia były otwarte dla rodziców i dziadków, czyli można było pójść z dzieckiem i popatrzeć, jak wyglądają lekcje i ewentualnie wypytać nauczycieli o szczegóły. Byłam w obydwa dni - w pierwszy z Młodym, drugi sama. Młodemu się podobało, jak siostra ćwiczy. Przy ćwiczeniach rozciągających pod koniec lekcji postanowił nawet wziąć czynny udział, czym szczerze rozbawił  pozostałych rodziców i dziadków. Mi też się podobało. Odkryłam przy tym coś, czego bym nawet nie podejrzewała:

 Lekcje baletu bardzo przypominają treningi  karate. 

Co prawda wiedziałam, że jeden z moich dawnych idoli Jean-Claude van Damme (Belg zresztą), trenował zarówno sztuki walki jak i balet, jednak nie pomyślałam, że te dwie - wydawało by się - odmienne rzeczy mają tyle wspólnego. 

wspomnienia...
Przyglądając się lekcji wracałam w myślach do czasów, gdy wkładałam keiko-gi (to białe wdzianko, którzy niewtajemniczeni nazywają błędnie kimonem), wchodziłam do dojo oddając w drzwiach ukłonem szacunek dawnym mistrzom, nauczycielowi, współćwiczącym i samej sztuce walki oraz filozofii z nią związanej. Ćwiczenia rozpoczynaliśmy i kończyliśmy odpowiednią ceremonią powitania i zakończenia, wypowiadając adekwatne teksty po japońsku. Każda postawa, każdy ruch, każda technika, każdy układ nosiły japońskie nazwy, które trzeba było znać. Każde ćwiczenie z partnerem zaczynało się i kończyło wzajemnym ukłonem mającym wyrażać szacunek dla współćwiczącego, czy przeciwnika. Ćwiczenia wymagały staranności, sumienności, wytrwałości, tysiąckrotnych powtórzeń i ciągłego doskonalenia. Strój karateki mimo swojej prostoty musiał być założony starannie i zgodnie z przyjętymi normami. Egzaminy na pierwsze stopnie to wiązanie pasa i składanie keikogi. Pas karateki powinien z obydwu stron zwisać równo, nie może też być za krótki ani za długi. 

A jak się mają sprawy na zajęciach baletu?

Na początku dziewczęta (lub chłopcy, bo zdarzają się odważni w niektórych grupach) witają panią prowadzącą specjalną formułką po francusku wykonując przy tym jakiś specjalny gest, piruet, ukłon - każda musi coś oryginalnego wymyślić. Lekcja również kończy się  specjalnym pożegnaniem nauczycielki - dziewczynki ustawiają się gęsiego, po czym kolejno podchodzą do nauczycielki, podają rękę, dygają i żegnają się z panią. Każdy ruch, każda poza nosi francuską nazwę, a baletnice muszą nie tylko prawidłowo je wykonywać, ale też nazywać. Strój baletnicy też musi być staranny i w pełni kompletny, a włosy związane w kok, tak idealnie, by ani jeden włosek nie sterczał niesfornie. Dziewczęta ćwiczą postawy, kroki, gesty, układy - wszystko starają się powtarzać sumiennie, starannie i cierpliwie.

Widzicie podobieństwa?

wspomnienia...
wspomnienia...
W obydwu dziedzinach ważne są prawidłowe postawy, cierpliwość, wytrwałość, schludność itd itp. W karate bardzo ważna była też znajomość historii tej sztuki walki, filozofii Dalekiego Wschodu związanej z danym stylem, nazwisk i osiągnięć poszczególnych mistrzów oraz różnic pomiędzy różnymi stylami. Podejrzewam, że podobnie ma się sprawa z baletem.


To odkrycie jest dla mnie niesamowite. Przyznam, że kiedyś, dawno temu, uważałam balet za zajęcie dla zmanierowanych panienek. Dziś wiem, że to hobby dla wytrwałych, silnych  i odważnych, że balet to ciężka praca, że to ból i litry potu, czyli tak samo jak sztuki walki - nie dla byle kogo :-)



Mam jeszcze jeden temat na dziś do omówienia. Jednak najpierw mały przerywnik humorystyczny z ostatniej chwili.
Młoda przyniosła pościel do prania. Kazałam więc wyjąć z szafy świeżą i założyć. Próbowała wmówić mi, że to dla niej za trudne. Zaproponowałam więc wezwanie siostry do pomocy. Wtenczas uniosła się honorem i stwierdziła, że jednak sama to zrobi. Po czym oddaliła się kierunku swojego apartamentu.
Po pół godziny zeszła dumnym krokiem z góry oznajmiając:
- Zadanie wykonane! Kołdra stawiała opór, ale zwyciężyłam.
Prawdziwe baletnice łatwo się nie poddają :-)

Dziś po raz pierwszy byłam w pracy z dziećmi... znaczy po raz pierwszy tutaj. Dziewczyny przecież praktycznie wychowały się w bibliotece, gdzie przesiadywały z matką wiele godzin razem z gromadą innych dzieci oglądając książki, rysując, grając w gry i wygłupiając się - to nie była zwyczajna, nudna  biblioteka... i chyba nie jest do dziś (takie mam podejrzenia, choć nie jestem na bieżąco raczej).

Jeśli  pamiętacie  z poprzednich wpisów, że dzieci zostawały w domu same przez całe wakacje, to zastanawiacie się pewnie, co mnie nagle napadło?

Wakacje i inne ferie mają to do siebie, że wszyscy je mają o tym samym czasie. Natomiast "pedagogische studiedag", czyli konferencje nauczycieli w każdej szkole są kiedy indziej, a dzieci mają wówczas wolny dzień. Natomiast z moja trójcą jest jak z wilkiem, kozą i kapustą - nie wszystkie kombinacje są dozwolone, tyle, że w tej trójce nikt nikogo nie zżera. Mogę zostawić obie młode - są tym wręcz zachwycone. Mogę zostawić wszystkich razem - nie ma wielkiego entuzjazmu, ale i wielkich protestów. Jednak opcja jedno duże i jedno małe nie wchodzi w grę, bo stare dzieci się cykają w pojedynkę opiekować braciszkiem, co bynajmniej mnie nie dziwi, bo samemu czasem trudno sobie poradzić - co dwie głowy to nie jedna.  Najstarsza miała wolny poniedziałek i w piątek normalnie szła do szkoły.

Szkoła informując o dniu wolnym, nie dała żadnych namiarów na świetlicę, stąd wziął się pomysł, by zabrać je do pracy. Informacja o nowej świetlicy dotarła już po tym, jak zapytałam klientów, czy mogę przyjść z Młodymi i okazało się, iż nie mają nic przeciwko. Nawiasem mówiąc, nie są to zwykli klienci, tylko ludzie, którzy pomagają nam od pierwszych naszych dni we Flandrii.
Wygłosiłam przeto długą pogadankę do młodzieży na temat grzecznego siedzenia w jednym miejscu i ewentualnej zabawy na podwórku i pojechaliśmy. Gdy weszliśmy do domu (właściciele są zwykle w swojej firmie, gdy przychodzę) czekała na nas wielka przesympatyczna niespodzianka. Po pierwsze włączony telewizor w salonie - kanał z bajkami, jakże by inaczej! Na stole masa różnych gier. Do tego specjalny list do dzieci, w którym ta zwariowana rodzinka poinformowała je, gdzie jest lodówka z napojami i zachęcała do częstowania się, że ciastka, które leżą koło listu są również dla nich i gdzie jest pilot do tv. Już się trochę przyzwyczaiłam do tego typu gestów, bo zdarzają się często, ale jednak zawsze jest to cudowne uczucie być tak miło potraktowanym przez drugiego człowieka. Tacy serdeczni pracodawcy to prawdziwy skarb.
W południe, gdy przyjechali na obiad (w Belgii rzecz normalna pójść do domu na przerwie), przywitali Młodych wesoło i zaczęli wypytywać o różne rzeczy... Znaczy najsampierw przywitało je psisko, które wpadło do domu jak tornado  i zaskoczone obcymi człowiekami w jego domu zaczęło głośno szczekać. Jednak po minucie już miało ochotę lizać Młodego po twarzy, bo pysk akurat miało na wysokości jego głowy, a ten był zachwycony możliwością głaskania takiego wielkiego włochatego zwierzaka. Okazało się, że mój Trzy-i-pół-latek całkiem fajnie mówi po niderlandzku i to poprawnie. Od razu opowiedział tej fajnej pani, że widział jej kota. Wszak to wielki miłośnik zwierza wszelakiego jest. Gdy zapytała, czy jadł ciastka, odpowiedział najpierw, że "tylko jedno". Jednak siostra wtrąciła, iż to nie prawda, wtedy przyznał się do trzech, odliczając ładnie na paluszkach i wzbudzając uśmiech wszystkich. Zauważył, że pies się mu przygląda i poinformował o tym jego właścicielkę. Potem pani powiedziała, że pies musi iść na dwór zrobić siku, a Młody dodał, że kupkę też i że on robi to w toalecie... Mam bardzo pogadanego syneczka. Jednak pierwszy raz słyszałam, jak mówi sam od siebie pełnymi zdaniami po niderlandzku i to było fajne. Jeszcze wiele się musi nauczyć, ale efekty zabawy z belgijskimi rówieśnikami i innych zajęć w przedszkolu już widać wyraźnie.