29 listopada 2015

Spotkanie z Mikołajem

Według tutejszej tradycji Święty Mikołaj przypływa z dalekiej Hiszpanii na statku pod koniec listopada, potem dosiada swojego białego konika o imieniu Schimmel i jedzie odwiedzać dzieci. Pisałam już o Mikołaju w zeszłym roku, więc jak ktoś ciekawy, to powinien
kliknąć tu na niebiekich literkach

Nasza gmina organizuje co roku w centrum (lub w sali Urzędu Gminy /Gemeentehuis/, gdy pada ) specjalne spotkanie z Sinterklaas'em dla dzieci. Tak było i w tym roku.

W nocy z piątku na sobotę lało jak z cebra i już myślałam, że nici z naszych planów. Na szczęście rano już świeciło słonko jak gdyby nigdy nic. Tylko wietrzysko szalone wiało i temperatura była niezbyt wysoka (choć i niezbyt niska jak na tą porę roku).

M pojechał na giełdę opchnąć komuś naszego klamota. Więc po chleb musiałam pojechać ja na rowerze. Wyprałam, wyprasowałam, ugotowałam pomidorówkę na żeberkach dla M, nasmażyłam górę naleśników dla Trójcy i było już po pierwszej. Pojechałam szybko do lidla (4km), bo tylko tamtejszy chleb spełnia nasze wygórowane oczekiwania, głównie jeśli idzie o grubość kromek (kto normalny je kromki, przez które widać talerz?!) i kompatybilność miękkości skórki z ośródką (wnerwiają mnie kromki których krawędzią można by się ogolić, a środka nie można nawet margaryną posmarować, o serku topionym nawet nie wspomnę).
O 14tej stałam jeszcze w długiej kolejce do kasy, bo chyba wszyscy w całej okolicy akurat o tej godzinie postanowili zrobić zakupy. Nie brałam wózka, bo tylko chleb miałam kupić, więc stoję tak z tym chlebem (3 bochenki w jednej ręce) i innymi potrzebnymi rzeczami w drugiej ręce. Zaraz coś mi na pewno wypadnie. A tu M dzwoni, że jest w Mechelen na dworcu (nie pytajcie mnie skąd wziął się w Mechelen, gdy giełda była w Antwerpii) i nie wie, którym pociągiem jechać. No cóż, nie chciało się z nami jeździć pociągami to się nie wie hłe hłe. Żeby odebrać telefon, ba, znaleźć go w otchłani plecaka, musiałam uwolnić ręce od zakupów. Na szczęście wory z karmą dla piesełów były pod ręką. Zanim mu wytłumaczyłam z którego toru, jaki pociąg i czym się różni rozkład jazdy z pomarańczowym paskiem od tego z niebieskim (niebieski obowiązuje od poniedziałku do piątku, pomarańczowy weekendy i święta) to mnóstwo człowieków się wepchało przede mnie. Spotkanie z Mikołajem rozpoczynało się o 14.30 i to jakieś 10 kilosów od lidla...
Gdy dotarłam z Młodym na miejsce, właśnie szczudlarze kończyli swój przemarsz. Sinterklaas siedział już na tronie na podium, a wokół kłębił się tłum dzieciaków z rodzicami.

Każde dziecko dzierżyło albo swój rysunek, albo list do Mikołaja.
Młody kolorował też od rana. Co mnie zdziwiło. Nie jest on bowiem fascynatem kredek. Czynność kolorowania czegokolwiek bardzo go irytuje. Gdy tylko coś pójdzie nie po jego myśli, kartka zostaje zmięta i ląduje najpierw na podłodze w zasięgu rzutu, zaraz potem na dokładkę w koszu na papier. Bywa, że Młody wyciąga potem tą sfatygowaną kartkę z kosza i biadoli nad jej opłakanym stanem. W gorącej wodzie kąpany - tatuś wypisz wymaluj. Tym razem jednak wyjątkowo cierpliwie i dokładnie pokolorował obrazek swoimi ulubionymi wielgachnymi kredziorami półtora euro za sztukę.

Zanim doczekaliśmy się na swoją kolej, zdążyłam porządnie zmarznąć, bo przecież się nie ubierałam za bardzo, gdyż po tej całej wcześniejszej bieganinie było mi gorąco.
Gdy wreszcie dotarliśmy pod podium, Młody bacznie zaczął obserwować poczynania Zwarte Pietów, Sinterklaasa i dzieci. Zauważył, że niektóre dzidziusie płaczą i się boją, że Zwarte Piet robił lunetę z rysunku jakiegoś dziecka, że skakał, że się przewracał i że wziął małą dziewczynkę na ręce i "przytumił". Gdy przyszła jego kolej, pomaszerował jednak pewnie sam i dumny pozował do zdjęcia ze Świętym Mikołajem i Czarnymi Piotrusiami. Potem w domu opowiadał tacie, jak to mocno przybił piątkę Zwarte Pietowi, aż się tamten "zawalił" na ziemię.

Każde dziecko otrzymało słodki upominek, ale jestem święcie przekonana, że w tym wypadku o wiele ważniejsze było samo osobiste spotkanie z tą tak ważną dla każdego malucha personą. Widziałam, że dla Młodego to było niesamowite przeżycie.
Dla nas starych godzina stania na zimnie w kolejce, tylko po to, by cyknąć se fotkę z jakimś gostkiem w czerwonej kiecce i otrzymać woreczek słodyczy, których każdy ma dziś pod dostatkiem, może wydawać się szczytem głupoty. Dla Malucha to jednak przecież wielkie emocje i nieziemska przygoda. Bo przecie spotkał PRAWDZIWEGO MIKOŁAJA, osobiście podarował  mu własną pracę.  Do tego Mikołaj wziął go na kolana i przytulił. To magiczne i niezapomniane chwile.

Widząc iskierki szczęścia w oczach mojego małego księcia, pomyślałam, że warto było dla tych chwil gnać na złamanie karku ze sklepu i marznąć na mieście.

Po spotkaniu z Mikołajem Młody jeszcze trochę poskakał w dmuchanym zamku, który był dostępny oczywiście za darmo, ale niezbyt długo, bo matka już prawie zamarzała na kość :-)

Tu jeszcze link o tradycji Świętego Mikołaja w Holandii i Flandrii odkryty przez znajomą (dzięki):
kliknij by przejść do strony o Świętym Mikołaju

I jeszcze ciekawy zwyczaj z naszej okolicy. Co roku Mikołaj wozi się zabytkowymi pociągami na trasie Puurs-Baasrode. Zdjęcia i szczegóły tutaj: .strona Stoomtrein na FB

27 listopada 2015

Jak zrobić bałwanki ze skarpety? I kto chciał nam wybuchnąć szkołę?

pełnia w Mechelen :-)
Podczas pełni człowiekom różne śmiszne rzeczy do głowy przychodzą....
We wtorek otrzymałam sms od nieznanego mi numeru z informacją, że w szkołach TSM w Mechelen odwołano lekcje ze względu na alarm bombowy. Już myślałam, że terroryści, ale to tylko jakiś żartowniś urozmaicił życie szkół i policji w Mechelen. We wtorek nasza grupa akurat zajęć nie miała w rozkładzie, więc każdy - łącznie z nauczycielką - zastanawiał się nad ogólnym sensem otrzymania tej wielce intrygującej informacji, która nas zupełnie nie dotyczyła. Dziwne rzeczy na tym świecie się dzieją. Szkoły na szczęście nikt nie wysadził w powietrze, a w środę były ostatnie zajęcia na poziomie 2.1. Przyznam, że na początku miałam trochę obawy co do odnalezienia  się w tej grupie, gdzie większość stanowili ludzie z wyższym wykształceniem, niektórzy w kilku kierunkach,  znający, oprócz swojego ojczystego, po 3-4 języki. I ja, kura domowa, z maturą zaledwie i jakąś tam śmieszną szkółką dwuletnią i mówiąca tylko po polsku i rosyjsku. Aż głupio.

 No ale dobra. Zaliczyłam ten poziom. Pismo 83% i mowa 75%, czyli ujdzie w tłumie. Wiem, że stać mnie na więcej, bo do nauki się specjalnie nie przykładałam.... ba, robiłam tylko zadania domowe i to nie zawsze jakoś wyjątkowo sumiennie, bo zwyczajnie mi się nie chciało. To kurs intensywny, jakby nie patrzeć, gdzie od studenta wymaga się odrobiny zaangażowania i nauki w domu. No cóż. Chęci były, ale trochę sił i kawałka dnia zabrakło. Te dni jakieś takie krótkie ostatnio. Jak byłam mała, to z 5 razy dłuższe były na 100%!

Zmęczona jestem trochę. Tam trochę... kurde,  rano ledwie daję rady zwlec zwłoki z wyra, a potem jakoś staram się w miarę uczciwie i sensownie dociągnąć do wieczora i nie paść na pysk. Tymczasem 2 razy w tygodniu jeszcze wycieczka do Mechelen i powrót o 23.00. Sam wyjazd i zajęcia super - taka odmiana od  pracy, chłopa, dzieci i tych wszystkich nudnych rutynowych zajęć i problemów dnia codziennego. Lubię te lekcje. Lubię spotkania z tymi wariatami  z grupy. Lubię jazdy pociągiem i czytanie na dworcu.  Gorzej natomiast przedstawia się sprawa na drugi dzień. Ani wstać się nie chce, ani pracować. Po prostu cały dzień żyję, bo muszę. Jestem śpiochem okropnym, potrzebuję duuuuużo snu, żeby normalnie bez bólu funkcjonować. Zwłaszcza w tym sezonie jesienno zimowym. Dużo snu, dużo czekolady - to trochę równoważy niedobór słońca.
przymroziło trochę

Za tydzień zaczyna się 2.2. i we środę się wkurzyłam trochę. Bo nie wiem co za cholera jest, że - odkąd pamiętam - zawsze przed mikołajkami i świętami jest (ZA)mało kasy na koncie. Nawet, cholera, teraz, gdy żyjemy na lepszym trochę poziomie,  niż kilka ostatnich lat wstecz. W środę można się było zapisać od razu na następny kurs, ale trzeba było zapłacić od razu, a u nas na koncie było 95 euro, gdy kurs kosztuje 60, gdy się nie ma kursu integracyjnego (z kursem 20euro). Bardzo kurde śmieszne. Oczywiście jako chyba jedyna z grupy nie mam tego kursu, w końcu nie mieszkam w dużym mieście, gdzie taki kurs można zrobić, a nie jest mi aż tak niezbędny żeby znowu po 30 kilosów dojeżdżać. Ale kiedyś się wezmę... No i teraz muszę jechać SPECJALNIE do Mechelen, żeby się zapisać. Może jednak uda mi się wziąć parę centów więcej, żeby skoczyć do Kringwinkel-a (sklep z używanymi rzeczami) w celu kupienia jakichś ozdób na choinkę. Jak się kupiło wielką choinkę, to teraz trzeba jej jakieś odzienie zorganizować, żeby biedna goła we święta stać nie musiała. A w Kring'u zwykle są bombki i światełka za drobne pieniądze. Mam trzy dziecka z pomysłami, więc liczę, że coś też w tym temacie skonstruują samodzielnie. O, nawet dziś kupiłam na próbę kilka styropianowych kulek, bo mamy jeszcze trochę farb akrylowych, którymi po styropianie maluje się wyśmienicie, a Trójca Nieświęta jak jeden mąż deklaruje chęć zrobienia użytku ze swojej fantazji i pędzla. Jak coś nabaźgrają, to się pochwalimy :-) Póki co pokażę Wam bałwanki, które Najstarsza zrobiła dziś na technice. To bałwany ze skarpetek. Prosta sprawa a bardzo ładna dekoracja. Białą skarpetkę ucięli na pół. Z części stopowej zrobili czapki. Drugą część zawiązali i wypełnili ryżem, na środku (no prawie) przewiązali robiąc głowę i brzuch, no i przyszyli gustowny szaliczek. Reszty dopełniają guziki.

bałwany ze skarpety :-)

O i tak. Już w przyszłym tygodniu zaczyna się grudzień. GRUDZIEŃ! Jutro - jak pogoda dopisze - pójdziemy na spotkanie z Sinterklaas'em. Jak co roku, będzie w gminie okazja do osobistego wręczenia listu lub przynajmniej rysunku Świętemu, no i oczywiście pamiątkowej fotki z Sinterklaasem i Zwarte Piet(ami). W zeszłym roku o belgijskim Świętym Mikołaju pisałam tutaj
gdyby ktoś był ciekawy, niech kliknie i poczyta. W "Antwerpii po Polsku" też być może coś na ten temat się pojawi wkrótce. 

Wschód słońca.

Godzina 8.30 rano. Ja w drodze do pracy, a słonko dopiero łaskawie wstaje. I gdzie tu sprawiedliwość?


21 listopada 2015

Egzaminy, przedstawienia i handel watą :-)

Prawdziwie listopadowy dzień - ponuro, deszcz ze śniegiem, temperatura nie wiele powyżej zera. W Brukseli dziś ogłoszono najwyższy stopień zagrożenia zamachem terrorystycznym, zamknięto najważniejsze stacje metra, odwołano ważniejsze imprezy masowe, a media przestrzegają przed centrami handlowymi i innymi większymi skupiskami.

Nie mam w zwyczaju rozwodzić się nad tym, co mnie bezpośrednio w danej chwili nie dotyczy, bowiem mam dosyć swoich prywatnych małych problemów życiowych, których ogarnięcie absorbuje mnie wystarczająco. W związku z powyższym faktem cieszę się po prostu, iż 2 lata temu trafiliśmy na jedną z najgorszych szkół w Brukseli, co zmusiło nas do szybkiej ucieczki z tego szalonego miasta.  Mieszkając dziś w stolicy, pewnie balibyśmy się posłać dzieci do szkoły, wsiąść do metra, czy pójść na zakupy, czy do restauracji. Może faktycznie nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, jak mówi przysłowie. Tutaj póki co żyjemy jak u Pana Boga za piecem. Cisza, spokój, krowy, konie, kukurydza i traktory - gdyby nie media i znajomi w Brukseli, nawet by człowiek nie wiedział, że 30 km dalej na ulicach pełno uzbrojonych policjantów i żołnierzy. Czytamy więc w internecie bieżące wydarzenia, ale żyjemy swoim życiem. Co ma być to będzie i my na to i tak wpływu nie mamy, więc po co się tym zajmować.

Istotniejszym problemem na dziś dzień są próby przekonania Najstarszej, że trzeba się zmobilizować i przygotować do grudniowych egzaminów. W średniej szkole - zarówno zawodowej jak i liceum - są egzaminy na koniec trymestru (proefwerk).
Na zajęciach artystycznych Najstarsza (druga od lewej) zwykle daje czadu. Powyżej: "Dynie ze sklejki"

Jednak mam dziwne podejrzenia, że nie ma co liczyć na to, że Najstarsza nagle odkryje w sobie nieprzepartą chęć do siedzenia przy książkach. A czas leci. Zalecenia, prośby, tłumaczenia i inne tego typu pomysły może se matka wsadzić, tam gdzie słonko nie dochodzi. Toteż matka postanowiła, że musi osobiście owo przygotowanie nadzorować i nim kierować. Niestety wcale nie jest pewne czy ta godzina-dwie dziennie poświęcone na siedzenie z tym cholernym uparciuchem i lekkoduchem przy książkach i przed kompem da ostatecznie jakieś wymierne efekty. Łudzę się jednak, że tak. Żeby tak jeszcze na te dwie godziny można było  pozostałą upierdliwą dwójkę Młodych gdzieś wysłać albo zamknąć, to by nie zaszkodziło. Przeszkadzają, jak mogą, a Najstarszej w to graj. Do tego ma tą chorobę, co wielu jej podobnych - na samo wspomnienie o nauce, natychmiast czuje senność, głód, zmęczenie i zaczyna cierpieć na rozstrojenie pęcherza. Nie wiem, czy przerobimy razem cały materiał, nie mam pojęcia ile jej w łepetynie zostanie, ale coś tam zawsze sobie przypomni, odświeży, czy lepiej zrozumie. Każę jej zapisywać niektóre rzeczy, żeby sobie utrwaliła pisownię. W sumie wyniki jako takie z poszczególnych testów i zadań domowych miała przez ten czas od września nie najgorsze. Z matmy to nawet bardzo dobre - rzekłabym. Tak sobie myślę, patrząc na przerobione przez nich tematy, że gdyby nie ten nieszczęsny język, to ona to wszystko powinna zdać na 100%, bo materiał jest w sumie prosty. Ot jak to w szkole zawodowej. Jednak nieznajomość języka kładzie nawet systematykę zwierząt, którą i bez szkoły przecież ogarnia. Nawet odpowiedzi na pytania typu "jak można oszczędzać wodę", czy "czego nie wolno uczniom w mojej szkole" dla ludzi uczących się dopiero języka mogą być zbyt trudnym zadaniem. 

Pierwszy egzamin jest już 9 grudnia. Każdego dnia będą zdawać z innego przedmiotu. Matematyka, Niderlandzki, Przyroda i MAVO (coś jakby połączenie historii i WOS-u). Popołudnia w te dni są wolne, mogą przygotowywać się do następnego egzaminu. Podczas egzaminów obowiązuje szkolny uniform, czyli T-shirt lub bluza dresowa z logo szkoły oraz ciemnogranatowe spodnie (mogą być jeansy). Z tego, co piszą w szkolnej korespondencji, wynika, że nieprzyjście w szkolnym stroju może być powodem niedopuszczenia do egzaminu. Obecność na tych testach oczywiście jest obowiązkowa i zwalnia z nich tylko dokument od lekarza. 

Czyli nowe doświadczenie i nowe wyzwanie przed nami, a w zasadzie przed Najstarszą. Druga Młoda będzie mieć już przetarte ścieżki, jak kiedyś dotrze do tej szkoły. Starsza obcyka co i jak, to będzie cwaniakować.

Młodej tymczasem szykuje się jakiś poważniejszy występ. Właśnie dostaliśmy powiadomienie z akademii muzycznej, że przed dziewczynami intensywne przygotowania jakiegoś układu, czy jak się to tam nazywa w balecie. Od przyszłego tygodnia mają ćwiczyć z jedną instruktorką (teraz mają z dwoma - jeden dzień ogólne ćwiczenia, drugi taniec klasyczny). Młoda też w domu coś próbuje działać po swojemu, gdyż ona z tych, co uważają, że jak już coś robić, to z pełnym zaangażowaniem.

Miniony tydzień też miała ciekawy, bo - jak wspominałam - uczniowie prowadzili sklepiki. Młoda zgodnie z planami robiła watę cukrową. Kupiliśmy cukry kolorowe w trzech smakach (bagatela 6 euro za słoiczek, ale czego się nie robi dla dzieci hehe), do tego oczywiście zwykły biały. Zwykłe szły za 40 centów, smakowe po 50. Taniocha, ale biorąc pod uwagę, że dzieci nie mogą dużo kasy do szkoły przynosić, to cena w sam raz. Według relacji Sprzedawczyni Waty dzieci były zachwycone, bo "takiej waty dobrej to jeszcze nigdy nie jadły", no były takie długie kolejki do ich stoiska, że nie nadążali z produkcją. "Ich", bo jeden kolega nie miał nic na sprzedaż, więc założyli spółkę. Ona robiła watę, on liczył kasę. Zarobione przez dzieci pieniążki idą na akcję "Rodeneuzen" [czerwone nosy], podczas której  zbierane są fundusze na pomoc młodzieży z problemami psychicznymi. Inni handlowali używanymi zabawkami, popcornem, słodyczami itd. Zabawa trwała przez 4 dni na długiej przerwie (godzinnej). 

Tymczasem przede mną ostatnie 2 dni zajęć niderlandzkiego na poziomie 2.1. Od grudnia zaczyna się kolejny. Zakładając, że poziom przyswojenia materiału będzie się miało powyżej 50%. U nas nie ma egzaminu. Testy były każdego dnia - pisemne, ustne, czytanie i pisanie ze zrozumieniem, zadania domowe wymagające przygotowania różnych historii do publicznego opowiadania i wspólnej dyskusji. Te parę miesięcy zleciało jak woda w klozecie. Dziś mogę powiedzieć, że warto było fatygować się te 30 km 2 razy w tygodniu, bo sporo nowych rzeczy się nauczyłam, a jeszcze więcej starych przećwiczyłam. Ocena na bieżąco ma wielką zaletę - od razu wiem, co robię/mówię/piszę źle, od razu mogę skorygować i nie utrwalam błędów żyjąc w błogiej ich nieświadomości. Orientuję się, co jest moją słabą stroną i co wymaga większej uwagi z mojej strony.

Teraz jednak pora zwijać się do powtórek ze szkoły średniej i choć chwilę z Najstarszą znowu poćwiczyć. Co prawda wcześniej wydałam nakaz uczenia się, ale ze śmiechów i kłótni na przemian dochodzących przedtem z pokoju dziewczyn wnioskuję, że pomysł się nie przyjął za bardzo. Choć z tego co wiem, nauka też jest czasem bardzo zabawna i bywa, że mamy ubaw po pachy.
kremówka mniam-mniam

Wczoraj przez pół dnia robiłam kremówkę. Znaczy to głupie ciasto francuskie, które się składa na pół i chłodzi, wałkuje, składa na pół i chłodzi i tak kilka razy. Ono jest potem jak Shrek albo jak cebula - ma warstwy. Tylko cosik jakby za twarda mi się zarobiła jedna warstwa i ciut twardawe było, ale krem za to pierwsza klasa się ugotował, a zdarzało się mi wielokrotnie krem spaścić. Ogólnie pychota. Taka pychota, że na niedzielę już nic nie zostało, ale mam zapsas cytryn, a cytrynowe ciasto to 10 minut roboty :-)


15 listopada 2015

Dzieci - małe wredne upierdliwce ;-)

Od wczoraj wieje bez opamiętania. Pamiętam, że u nas na wsi mówiło się kiedyś, gdy był silny wiatr, że pewnie się ktoś powiesił i stąd takie wiatrzysko. Swego czasu doszłam jednak do wniosku,  że jak już patrzeć na to w tym kontekście, to wiatr jest raczej przyczyną niż skutkiem. Bo przy takiej piździawicy to nic, tylko pójść się powiesić.

Ja, i sporo członków mojej rodziny, jesteśmy tzw meteopatami, czyli ludźmi których samopoczucie jest w dużej mierze zależne od pogody. Niektórzy odczuwają też na sobie fazy księżyca, ale to inna bajka. Na silny, długotrwały wiatr wielu z nas reaguje wzmożoną nerwowością i aktywnością. Moja Najstarsza, będąc małym szkrabem, nie chciała spać, gdy wiało, a już dzień przed przewidywaną wichurą nosiło ja po domu jak opętaną. Młody co prawda śpi w miarę dobrze, ale w dzień wietrzny jest niebywale aktywny. Normalnie 5 minut nie usiedzi na zadku spokojnie i nie zajmie się sam zabawą. Co prawda nie jest to dzieciątko flegmatycznej natury, jego głowa zawsze pełna pomysłów, a rączki i nóżki są wiecznie czymś zajęte. Jednak zwykle w granicach rozsądku. Od wczoraj natomiast oszaleć można.  Już o szóstej rano zmusił tatę do grania kolejno w domino, jengę, drabiny, memory i układania puzzli. Jak nie chce pić, to jeść, to bawić się z tatą, to rysować z mamą, to kiwi otworzyć (uciąć czubek, by mógł wyjadać łyżką), to jabłko obrać, to watę cukrową zrobić, to jenga, memory, puzzle, to kakao, to ciasto ukroić, to banana, to memory, jenga aaaaa. Ledwie pójdzie do swojego pokoju, już wraca, zajrzy do sióstr, trzaśnie drzwiami i już przychodzi zawracać głowę duperelami. Już coś w kuchni wywala, już coś w łazience przewraca. W normalne dni pobawi się chwilę z mamą, chwilę z tatą i zajmuje się potem z godzinę sam sobą. Ogląda bajkę, bawi się autami, klockami, rysuje lub lepi z ciastoliny. My w tym czasie oglądamy film, czytamy, piszemy - mamy chwile dla siebie po prostu. Od wczoraj jednak przechodzi sam siebie. Upierdliwy do granic rodzicielskiej wytrzymałości. Nie mamy nawet chwili minut spokoju. A że i my w tą pogodę bardziej nerwowi i skłonni do irytacji, to stwierdzamy, że szkoda, że w niedzielę przedszkole nie czynne albo, że nie możemy pójść do pracy. Tak, czasem tak mam, że wolałabym myć kible w robocie, niż użerać się z tymi wszystkimi domowymi i dzieciowymi problemami w czasie teoretycznie wolnym.
Człowiek sobie czasem planów narobi. Takich śmakich owakich i żyje w myślach tymi planami cały tydzień, po to by na koniec i tak nic z tego nie wyszło, bo... dzieci, choroby, pogoda i takie tam.
W poprzednim poście było kilka tego przykładów.
W tym tygodniu tak sobie po cichu planowałam, że w związku z naszą drobną rocznicą fajnie by było jakoś wyjątkowo ten dzień zorganizować. Najpierw myślałam o zaproszeniu paru znajomych, ale wiedząc, że mój M może nie być tym zachwycony, rozmyśliłam się. Ostatnio M bardzo zmęczony pracą, niesamowicie bolą go ręce (25 lat roboty w tym samym zawodzie nie przeminęło niestety bez skutków ubocznych) i po prostu po pracy chce normalnie usiąść na kanapie i poleniuchować. 
Jako że zaczynałam pracę u nowego klienta, gdzie miałam być tylko 3 godziny, w domu miałam być już w południe. Masa czasu na zorganizowanie swoich planów. Miał być specjalny tort, dekoracje, świece i takie tam drobiazgi, które robi się w takich okolicznościach.

Popsuło się znowu auto (kurde 5-letnie miało być tańsze w utrzymaniu a już kolejny tysiąc euro będzie do zapłacenia; pech to pech) i M zostawił je w garażu. Zastępcze miało być dopiero w sobotę, więc w piątek musiałam na rowerze pojechać kupić chleb i inne potrzebne produkty. W piątek wieczorem robimy zawsze tygodniowe zakupy, więc to i owo się pokończyło. Wróciłam od klientki, zostawiłam robocze gadżety typu kapcie, rękawiczki i inne duperele i pojechałam po ten chleb. Ciągle zostawało mi jeszcze sporo czasu na moje plany. Ale akurat wyszłam z zakupami ze sklepu, gdy otrzymałam telefon ze szkoły, że Najstarszą boli brzuch. Dzień wcześniej mieli szczepienia i pewnie to skutek uboczny. Zdarza się najlepszym. Pełna torba zakupów i pełny plecak - z takim bagażem nie mogłam jechać 20 kilometrów. No więc najpierw do domu rozładować się, a potem do miasta po dziecko. Pytałam jej przez telefon, czy da rady wrócić rowerem i potwierdziła. Gdy przyszłam do sekretariatu, czułam jak pot płynie mi po plecach. Młoda była blada jak ściana i mówiła, że zaraz puści pawia. Obeszło się bez pawia, nie wywinęła też orła. Świeże powietrze dobrze jej zrobiło i dojechałyśmy do domu. Jednak wiatr wiał w przeciwnym do jazdy kierunku i droga bardzo się dłużyła. Po tych blisko 30 kilometrach na rowerze w ekspresowym tempie, z wiatrem i pod wiatr, i 3 godzinach na szmacie, nogi mi prawie odpadały. Odechciało mi się więc wielkiego świętowania.
Tyle co ugotowałam obiad i upiekłam zwykłe ciasto miodowe z masą z kaszy manny (po naszemu zwie się: dziwak) a już M wrócił z pracy. Padałam ze zmęczenia, więc moje świętowanie ograniczyło się do napisania piątkowego postu, a w zasadzie tylko dokończenia i opublikowania, bo już wcześniej powstał zarys. Wnioski: nie ma sensu niczego w życiu planować. Szkoda nerwów. W naszym przypadku sprawdzają się tylko nagłe, zwariowane pomysły i decyzje.
Dziwak

Przypomnę, że moje teksty znajdziecie też w polonijnym miesięczniku pt: "Antwerpia po polsku". Aktualnie dostępny jest numer listopadowy. Papierowej wersji szukajcie w polskich sklepach, elektroniczną przejczytacie tutaj.




13 listopada 2015

Chłopak naszej mamy

18 października 2009 roku dostałam pierwszy dość długi e-mail od pewnego faceta, którego zaczepiłam na portalu randkowym. Takim z kawą w tytule. Przez następne 2 miesiące otrzymałam od Niego ponad 30  długich listów elektronicznych i podobną ich ilość sama wysłałam. 19 grudnia tego samego roku spotkaliśmy się po raz pierwszy we czworo - znaczy ja, On i moje dziewczynki. Przyjechał wieczorem swoim Mitsubishi Space Star. Dziewczynki dostały słodycze a mama czerwoną różę. Wypiliśmy kawę i przegadaliśmy do późnej nocy o wszystkim i o niczym. Zaprosiłam go na Sylwestra i to był chyba najmilszy wieczór w moim życiu. Nadejście 2010 roku byśmy przegapili, gdyby nie fajerwerki, bo znowu gadaliśmy i gadaliśmy. To było niesamowite, tematy do obgadania nam się nie kończyły. Już pisząc odkryliśmy nasze podobne zainteresowania. Te same książki, te same filmy. Do dziś oglądamy wszystko razem, a potem dyskutujemy na temat filmu, porównujemy z książką, jeśli była to ekranizacja, a jest ich dziś bez liku. Muzyka nas trochę różni, bo on nie przepada za Beethovenem a mnie męczy ciężka muzyka rockowa, jednak znajdujemy też kawałki do wspólnego słuchania. Poczucie humoru i ironię tak samo odjechane mamy oboje.
38-letni bezdzietny kawaler znalazł szybko wspólny język z dwiema dziewczynkami, a nawet z trzema. Pamiętam, jak go bardzo polubiła moja siostrzenica. Mała dziewczynka, która bała się własnego wujka, czyli mojego (i swojej mamy) brata, do Tego obcego faceta się przytulała i pozwalała brać na ręce. Miał widocznie jakiś wrodzony instynkty tacierzyński, czy cóś.
Dziewczyny mówiły o Nim "CHŁOPAK NASZEJ MAMY".
Chłopak ten przyjeżdżał do nas w każdy weekend. W międzyczasie pisaliśmy nadal listy, dużo listów pełnych uczuć, emocji, wyznań...

"Droga Magdo w tym niema żadnych ale to żadnych haczyków. Jest tylko niczym nie zmierzona chęć bycia z kimś,bycia tak do końca ponad wszystko, to uczucie jest we mnie tylko po ludzku nie jestem w stanie tego opisać, gdy piszę te słowa to mam łzy w oczach, łzy wzruszenia. Co z nami stanie się? Czy jutro wstanie dzień? Tak bardzo bym chciał byś przy mnie czuła się dobrze, byś była sobą , była bezpieczna oraz przede wszystkim bardzo kochana.Tyle rzeczy chciałbym napisać o tylu rzeczach chciałbym porozmawiać, myślę że na wszystko starczy czasu. Napiszę o jeszcze jednej bardzo ważnej sprawie, gdyż tak naprawdę nigdy o tym w ten sposób nie pisałem, ale teraz muszę. Twoje dzieci, Twoje córeczki są prawdziwym skarbem są sensem istnienia, celem dla którego warto marzyć, kochać i żyć, to najwspanialsze istoty na ziemi.Wiem ile trzeba energii,sił, miłości, poświęcenia, siebie by wychować dzieci, z ilu marzeń i pragnień trzeba wtedy zrezygnować. To ma dla mnie znaczenie szczególne. Dlatego uwierz proszę w moje uczucia, w moją miłość czy też w szczęście jakkolwiek byśmy tego nie nazwali, nie pragnę tego tylko dla siebie. Pragnę tego dla Nas, dla Ciebie oraz Twoich dzieci. I jeśli Bóg pozwoli jutro możemy być szczęśliwi, jutro możemy tacy być..."

Tak pisał do mnie Mój Chłopak...

Walentynki i Wielkanoc spędziłyśmy u "Mojego Chłopaka". Były to cudowne dni. Podjęliśmy dość szybko decyzję o naszej ostatecznej przeprowadzce i wspólnym zamieszkaniu na dobre i na złe. To była dobra decyzja.

Złożyłam więc wypowiedzenie w pracy, bo przecież 110 kilometrów nie da się codziennie dojeżdżać. Znaczy dać to się da, ale jaki to ma sens przy zarobkach 1200 złotych/mc (300euro :-) )? Nawet był lekki foch ze strony szefostwa, bo pora niewłaściwa i tak bez uprzedzenia, i w ogóle po chamsku. Na szczęście polskie prawo nie mówi nic o obowiązku proszenia szefa o zezwolenie na zamążpójście, czy zmianę miejsca zamieszkania a tylko o 3-miesięcznym okresie wypowiedzenia, z czego część pochłania urlop, gdy się go ma, a ja miałam.

Na 33 urodziny dostałam 33 róże.

Przeprowadziliśmy się w czasie wakacji. Przed naszą przeprowadzą Mój Facet żył w takim stresie, tak się bał, jak podołamy, cały czas o tym myślał, aż w końcu wracając od nas,  i myśląc nad tym wszystkim, wpakował się pod tira i skasował auto. Gdy zadzwonił do mnie z pytaniem, czy szwagier po niego przyjedzie, to prawie na zawał zeszłam. Środek nocy. Szok. Na szczęście nic mu się nie stało, a auto kupiliśmy nowe (kilkunastoletnie ale fajne).

We wrześniu dziewczynki zaczęły nową szkołę, a na październik zaplanowaliśmy nasz ślub. Pech chciał jednak, że Młoda postanowiła się zaprzyjaźnić z salmonellą i potem w czasie gdy mieliśmy się hajtać, siedziałyśmy we dwie w szpitalu. Znaczy ja siedziałam, ona leżała pod kroplówkami. Wkurzyłam się na pecha i wysłałam Mojego Chłopaka do urzędu, by przełożył ślub na TRZYNASTEGO. Pechowi na złość!

I to była data właściwa na ślub.

13 listopada Anno Domini 2010 powiedzieliśmy TAK.

Było tego dnia ciepło i słonecznie. Przyjechało kilku gości. Zaprosiliśmy ich do uroczej restauracji o nazwie Zielony Dworek. Ja miałam wymarzoną zieloną sukienkę. Dziewczynki wyglądały jak księżniczki.

Potem było różnie, kwadratowo i podłużnie. Urodził się Młody. Brakowało pieniędzy na chleb. Dziewczynki chodziły do szkoły. Mieliśmy wiele trosk i kłopotów. Było czasem ciężko, było czasem smutno. Było wesoło i było cudownie. Robiliśmy zakupy. Gotowałam. M-jak-Mąż chodził do pracy. Odwiedzaliśmy rodziny. Raz się nie całkiem udało, bo znowu mąż skasował auto wracając ze stacji benzynowej za bardzo się pośpieszył.... Wrócił wtedy na piechotę blady jak dupa anioła, usiadł na kanapie i siedział nic nie mówiąc. Już wiedziałam, że nie mamy auta, zanim otworzył usta. Zapytałam tylko, czy nikomu nic się nie stało. A auto kupiliśmy nowe. Jeszcze starsze, ale jeździło :-) Zaprowadziliśmy dziewczynki do I Komunii, co było dużym
przeżyciem dla wszystkich.

W końcu dotarliśmy tutaj do BE i jesteśmy. Razem na dobre i na złe. Razem pokonujemy przeciwności losu i razem borykamy się z problemami. Razem próbujemy wychować dziatwę na dobrych ludzi. Razem zwiedzamy ten kraj. Razem próbujemy zrozumieć ludzi i świat. Czasem są dni smutku i złości, czasem chwile zadumy, czasem łzy a czasem ubaw po pachy. Takie jest życie. Jednak mamy siebie na wzajem. W piątkę łatwiej pokonać zło tego świata. Łatwiej i przyjemniej, mimo, że czasem jeden drugiemu działa na nerwy i doprowadza do szału.

5 lat to niewiele. Jednak my zaczynaliśmy już ze sporym bagażem doświadczeń różnych nie jako nieopierzone małolaty. Było trudniej. Nie jest łatwo być razem, bo oboje mamy dosyć oryginalne i upierdliwe charaktery, ale myślę, że spróbujemy następne 5 przeżyć w tym samym składzie.




10 listopada 2015

Pisane w pociągu

Zwykle czytam w pociągu książkę albo "Metro", tutejszą darmową gazetę codzienną, która rano leży na wszystkich dużych belgijskich dworcach na specjalnych półkach. Późniejszą porą  wystarczy przespacerować się po pociągu, by co najmniej jeden egzemplarz znaleźć. Ale właśnie odkryłam, że pociąg jest również dobrym miejscem do pisania bloga. Dworzec też niczego sobie, tak nawiasem mówiąc. Tak oto nadrabiam zaległości. Co prawda były ferie, ale tylko dla milusińskich. Starzy mieli zwykły roboczy dzień urozmaicony dodatkowo niekończącymi się potrzebami dzieci.
Przez cały tydzień nie zdążyłam usiąść do kompa na dłużej niż kilka chwil potrzebnych do przeczytania i napisania paru mejli. 

W ostatnim czasie prawie wszystko kręciło się wokół naszej czadowej imprezy urodzinowej. A to trzeba było się spotkać z mamami, a to kupić odpowiednie  ubrania, a to prezenty  zapakować. Praca i codzienne obowiązki dopełniały reszty czasu. W międzyczasie jeszcze jakieś mniej lub bardziej konieczne wyjścia, wyjazdy, przejazdy, jakieś zadanie domowe z niderlandzkiego. I poszło.

Zorganizowanie wspólnych urodzin dla 6 dziewczyn to nie lada przedsięwzięcie. Każdy ma inne  potrzeby, oczekiwania, fantazje. Jednak nasza wesoła grupa okazała się wyjątkowo zgodna co do pomysłów na miejsce, dekoracje i poczęstunek.
Przy okazji naszych babskich pogaduszek dowiedziałam się, że klasa Młodej już od przedszkola była zgraną paczką. Zarówno dzieci jak i rodzice znajdują wspólny język przy każdej prawie okazji. Czyli mieliśmy szczęście trafiając w to a nie inne miejsce w naszej życiowej podróży. 

Teraz opowiem troszkę o samych urodzinach.  

Odbyły się one w sali parafialnej. Były różne pomysły na temat imprezy. W Belgii bowiem często organizuje się tematyczne przyjęcia i to nie tylko dla małolatów. Od mam wyszedł temat 'gala'. Już widziałyśmy oczyma wyobraźni nasze panny w eleganckich strojach i cały ten blask, ale okazało się, że dziewczyny nie czują tego klimatu.  One proponowały o wiele bardziej zwariowane hasła typu "dżungla", "księżniczki", no i, uwaga, "piłka nożna". No, bo chłopakom tez musi się podobać. Ot takie to nasze nastolatki. W końcu ktoś podrzucił temat kolorów i po kilku zestawach, ostatecznie przyjął się srebrny biały i glitter (błyszczący). Tak więc były srebrne balony, kulę dyskotekowe i cała reszta w podobnej tonacji. Dzieciarnia, a było tego około 30 sztuk, przywdziała się w biel i błyskotki. Chłopcy może aż tak bardzo się nie błyszczeli, ale za to wszyscy jak jeden mąż skakali, tańczyli, dokazywali w rytm ulubionych kawałków zapodawanych przez DJ - starszego kolegę solenizantek. 

Impreza była wyśmienita i nasze dziewczyny pewnie długo jej nie zapomną.  Jako poczęstunek przygotowaliśmy hot dogi i chipsy. Poza tym opróżniono sporo butelek coli, fanty i wody mineralnej. Mieliśmy my też napoje z procentami, ale tylko dla tych powyżej 18 lat. Na koniec rodzice i dziadkowie,  przybywający po odbiór swoich rozbawionych pociech, zostali zaproszeni na drinka. Zabawa skończyła się w okolicach dwudziestej drugiej i dostarczyła także nam starym sporo miłych wrażeń. 

Dla mnie i mojej rodzinki to oczywiście kolejny ważny krok na drodze integracji. Była okazja poznać lepiej rodziców koleżanek dziewczyn, zacieśnić więzy i troszkę porozmawiać; w miarę moich skromnych możliwości językowych naturalnie. 


Dziewczyny i to obie, co ważne,  są też bardzo zadowolone. Najstarsza na początku nie mogła się odnaleźć. Już nawet widziałam w oczach chęć powrotu do domu. Jednak po chwili się rozkręciła i szalała z całą resztą. 

Do dziś mam jeden fajny obrazek przed oczami. Gdy goście się porozchodzili, a my zabraliśmy się za sprzątanie, dziewczyny usiadły pospołu pod ścianą na podłodze, pozdejmowały buty i pokazywały jedna drugiej, w którym miejscu stopy najbardziej którą bolą. Oryginalny był to dość widok, ale to takie momenty potwierdzają, że zabawa była przednia.
Drugi obrazek to my dorośli ustawieni w kółeczko dzielący się ostatnią butelką szampana. Wokół nas nasz dobytek w torbach i pudłach, czyli dekoracje, butelki, śmieci, prezenty dziewczyn. Na każdej twarzy zadowolenie i radość z udanego wieczoru. Jak na zwykłe jedenaste urodziny chwile raczej niezwykłe i osobliwe. Tak nie wiele potrzeba, by pokolorować  świat. 

plażowe znalezisko
 W niedzielę z kolei znowu mieliśmy dziki napad nieopanowanej chęci natychmiastowej potrzeby zmiany lokalizacji. Nie było żadnych planów. Wstaliśmy, pośniadaliśmy, odfajkowaliśmy rytuał "kilku ostatnich razy" w domino, memory i nową planszówkę z Aldika, po czym każdy spoczął przed swoim laptopem. Ja zaczęłam szukać drugiego ciekawego artykułu na niderlandzki (pierwszy przygotowałam w piątek), ale nijak mi nie szło. No i nagle poczuliśmy TO. Jakoś tak razem chyba we dwóch. Czy dwoje.
 - Pojechał by gdzie... - zapytał stwierdzając M_jak_Mąż.
- Ostenda? - Odpowiedziałam pytająco.
-DZIEWCZYNY!!!!!!! JEDZIECIE NAD MORZE?!!!!!!! - zapytałam znad laptopa swoje córki grające w kogamę w swoim pokoju wspólnym.

Po jakichś dwóch godzinach maszerowaliśmy już w stronę plaży z parkingu dworcowego w Ostendzie. Belgia to fajny kraj. Chcesz posłuchać szumu fal, wsiadasz w auto lub pociąg i za godzinę jesteś na plaży. Marzy ci się spacer w górach - możesz tam być za godzinę. No, belgijskie góry przy polskich Tatrach to zaledwie pagórki, ale połazić można.
Ostenda
 W Ostendzie zjedliśmy pyszny obiadek. Młode, jak to Młode, wybrały hamburgery z colą, M jakiś gulasz. Tylko ja jak normalny człowiek zamówiłam sobie typowo belgijskie danie nadmorskie, czyli małże z frytkami. Młoda powiedziała, że to obrzydlistwo i w życiu by takiego gluta, jakim wg niej jest małż, nie jadła. No nic. Jej strata. Małże są bardzo smaczne. Nie żeby zwalało z nóg, ale na pewno zamówię to jeszcze nie raz. Mężowi małże też posmakowały. Tyle tego jest w jednej porcji, że mi się do brzucha nie zmieściło mimo usilnych starań. No, może gdyby jadł bez frytek to by ogarnął, ale frytki też dobre. Tak swoją drogą, jeszcze nie widziałam tu, żeby ktoś tu jadł w restauracji ziemniaki w innej postaci niż frytki. Nie twierdzę, że nie mają nic innego, ale nie widziałam.