28 lutego 2016

Dom na obczyźnie. Część III.

 Pora na kolejną rozmowę o życiu na emigracji. Dziś wybierzemy się z wizytą nad belgijskie morze. Niezorientowanym geograficznie podpowiem, że Belgia leży nad Morzem Północnym, które łączy się z Bałtykiem przez cieśniny. W jednym ze znanych nadmorskich miast mieszka od jakiegoś czasu Gosia z rodzinką. Nasza znajomość, podobnie jak poprzednie, rozpoczęła się od tego bloga...


Kilka słów o sobie?
Mam na imię Gosia i serce pełne uczuć do mojego męża i 5-letniej córki. Pochodzimy z centrum Polski - mała wioska w Łódzkiem.
Od jak dawna mieszkacie na obczyźnie?
Mieszkamy w Belgii z różnym stażem. Pierwszy był mój mąż - Michał. Zaczął pracę w Belgii w sierpniu 2014 r. Ja i córka podróżowałyśmy tam i z powrotem między Polską a Belgią, aż w końcu przyjechałyśmy na Wielkanoc 2015 roku i tak już zostałyśmy.
Ludziom wyjeżdżającym zwykle trudno rozstać się z ojczyzną. Jak było w waszym przypadku? Jakie emocje wam towarzyszyły podczas przeprowadzki?
Jako lokalna patriotka trzymałam się swojej małej wioski rękami i nogami. Bałam się pierwszego w życiu lotu samolotem, życia w obcym kraju, mieście, wśród obcych ludzi. Jednak kiedy wróciłam do PL po pierwszym pobycie u męża, przez dwa tygodnie nie mogłam dojść do siebie. Zderzyłam się z polską rzeczywistością i zaczęłam tęsknić już nie tylko za mężem, ale i za miastem, które bardzo polubiłam.
Belgia jest krajem, który ma aż trzy języki urzędowe i dziesiątki dialektów, a  ludzie nawijają ponadto w wielu innych językach. A wy jak sobie radzicie z kontaktami?
Na początku oboje z mężem posługiwaliśmy się wyłącznie angielskim. Po przełamaniu bariery językowej oczywiście. Ja swoją przełamałam, kiedy musiałam sama zapisać córkę do szkoły. Godziny pracy męża pokrywały się z godzinami pracy sekretariatu i dyrektora, więc musiałam radzić sobie sama. Od tamtej pory nie mam już problemu z angielskim.
Oboje jesteśmy w trakcie nauki niderlandzkiego w szkole językowej - obecnie na poziomie 1.2 (drugi kurs). Znajomi pytają nas, czy szkoła coś daje? Oczywiście, że tak! Wcześniej próbowałam uczyć się z książek, ale prawidłowej wymowy książki nie nauczą. A w szkole mamy kontakt z przeróżnymi ludźmi z całego świata, uczymy się praktycznej wiedzy, którą wykorzystujemy na co dzień. W grudniu kupiliśmy samochód od Belga, który nie mówił po angielsku i wszystko załatwiliśmy z nim po niderlandzku, co jest jednym z wielu małych sukcesów :)

Mieszkacie tu już jakiś czas i powoli układasz sobie życie, poznajesz zwyczaje, język, kulturę. A jak wyglądały pierwsze dni w Belgii?
Moje pierwsze dni, tygodnie, miesiąc (grudzień 2014) były iście wakacyjnym i świątecznym pobytem. Czułam się jak na wczasach, nie czułam przynależności do miejsca, nie należałam do żadnej społeczności. Po prostu czułam się obco. Byliśmy tylko we trójkę.
Kiedy już osiedliliśmy się tu na stałe, córka poszła do szkoły, poznała nowe dzieci, my poznaliśmy rodziców tych dzieci. Następnie poszłam do pracy, poznałam następnych ludzi. Jeszcze później zaczęliśmy szkołę językową i dołączyliśmy do kolejnej społeczności.
Czy odkryłaś w tym kraju coś niezwykłego, z czym nie spotkałaś się w Polsce?
Jeśli chodzi o to, co mnie zaskoczyło i rozbawiło jednocześnie to na pewno masa ludzi, przeważnie starszych, którzy spacerują z wózkami. A kiedy podchodzisz bliżej okazuje się, że we wózkach wożą oni.. psy. Nagminnie. Wszyscy. W Belgii psy zatraciły zdolność chodzenia na spacery na smyczy.
Z powyższego wnioskuję, że  odbierasz Belgię raczej pozytywnie. A co z Polską? Planujesz kiedyś tam wrócić?
Nie myślimy o powrocie do Polski. Nie mamy żadnego pomysłu, co mielibyśmy tam robić. Próbowaliśmy żyć w Polsce przez 4 lata pracując na etatach, wychowując dziecko i nie było nas stać na własne mieszkanie ani porządny samochód. W Belgii mąż pracuje na pełny etat, ja mam tylko 19h tygodniowo. Wynajmujemy wielkie mieszkanie w centrum turystycznego miasta, 200 metrów od morza, kupiliśmy w Belgii dwa samochody, wyposażyliśmy mieszkanie, zwiedziliśmy już kawał Belgii, Holandii, byliśmy na 3 dni w Paryżu.
Aspekt materialny jest oczywiście na pierwszym miejscu, ale równie ważne tutaj w Belgii jest bezstresowe życie. Kiedy pojechaliśmy na 10 dni urlopu do Polski, nastresowaliśmy się bardziej, niż przez pół roku w Belgii.
I jeszcze jedno - przyszłość dziecka. Podoba nam się to, że ludzie w Belgii są tak wielojęzyczni. Przeskakują z języka na język, jakby ktoś im przycisnął guziczek w głowie. Płynnie po flamandzku, francusku i angielsku mówi zdecydowana większość ludzi. Ponadto wielu zna niemiecki, hiszpański czy inne języki. Jeden z moich klientów - 86latek - potrafi nawet powiedzieć "Polska", czym wzruszył mnie pierwszego dnia pracy :)
 A czy jest coś, czego wam  brakuje na obczyźnie?
Uszek z kapustą i grzybami! Serio, najbardziej. W polskim sklepie są koszmarnie drogie. Mojej córce brakuje Kubusia - tego soczku. A mężowi jego garażu.
Belgia jak każde inne miejsce na Ziemi ma swoje plusy i minusy. Co według ciebie zasługuje na lajka, a co wprost przeciwnie?
Podoba mi się organizacja WSZYSTKIEGO. Mają na wszystko fajne, proste rozwiązania, na które w Polsce nikt nigdy nie wpadł i długo się to nie zmieni. Podoba mi się BARDZO to, że do urzędu idziesz z uśmiechem i z uśmiechem wychodzisz i to, że każdy - zarówno urzędnik w okienku jak i pani przy kasie - jest miły, uśmiecha się i melodyjnie woła "Dadaaaaa!".
Irytuje mnie to, że w moim mieście jest ZA MAŁO miejsc parkingowych. Serio, parking to największy problem. Szczególnie przy dwóch samochodach. Nie jestem w stanie policzyć ile kosztowały nas mandaty za parkowanie. Mam dwie teczki z fakturami do zapłaty. Na jednej mam napisane "Rachunki do zapłacenia", a na drugiej.. "Mandaty do zapłacenia". Szczególnie irytujące jest, kiedy na luzie wracasz z pracy w dzień powszedni i jesteś pewna, że spokojnie zaparkujesz na darmowym parkingu na dużym rynku (w weekendy i tak są płatne), a tu... wesołe miasteczko. I objeżdżasz miasto 15243 razy w poszukiwaniu darmowego parkingu.
Mówisz, że dogadujecie się bez większych problemów z tubylcami. A jak odbierasz ich stosunek do was obcych? Zdarza się, że ktoś traktuje was jakoś specjalnie, bo jesteście imigrantami?
Większość ludzi jest bardzo przyjaźnie nastawiona. Chociaż niektórym wciąż trzeba przełamywać utarte stereotypy. Jedna z moich klientek powiedziała mi kiedyś wprost, że nie jest zbyt zadowolona z napływu imigrantów, bo ona musi płacić podatki itd. A my co, że niby na socjalu kwitniemy? Była niezwykle zaskoczona, kiedy powiedziałam jej, że pracujemy, płacimy w Belgii podatki, wynajmujemy mieszkanie od prywatnej osoby, mamy samochody zarejestrowane w Belgii, a więc podatek drogowy nas nie ominie, płacimy ubezpieczenia, generalnie żyjemy do bólu zgodnie z tutejszym prawem. Aż boję się pomyśleć, jak oni nas widzą tak naprawdę.


Tego, co o nas ktoś faktycznie myśli, to raczej nigdy się nie dowiemy i może to i lepiej :-)
Choć bez wątpienia ilu ludzi, tyle opinii na każdy temat - także nas Polaków. Każdy ma inne doświadczenia, poglądy, różnimy się wiedzą o otaczającym nas świecie i masą innych rzeczy. Dzięki temu życie jest tak ciekawe i pasjonujące.
 
Tak, jedną z opinii obiegowych na temat Polaków jest właśnie to, że przyjeżdżamy za granicę, by korzystać z zasiłków. Niestety wielu faktycznie tak robiło i robi do dziś w różnych krajach... Jak to mówią - nie ma dymu bez ognia. Dlatego właśnie uważam, że naszym obowiązkiem na obczyźnie jest pokazać  Polaków od jak najlepszej strony, czyli zmieniać przynajmniej swoim otoczeniu te  stereotypy. Bo to NASZE zachowanie wobec tubylców, względem naszej pracy i autorytetów, nasza wiedza o tym kraju oraz nauka tutejszych języków jest najlepszym dowodem na to, że nie wszyscy Polacy to pijacy, złodzieje i oszuści. Opowiadajmy też tubylcom o naszym kraju, chwalmy się tym, co polskie (za jakiś spróbuje udowodnić, że wbrew pozorom, jest czym). Powinniśmy też jak najwięcej dowiedzieć się o kraju, który jest naszym aktualnym domem (choćby tymczasowym). Częstokroć bowiem śmiejemy się z tubylców, że nie wiedzą nic o Polsce, gdy tymczasem my sami niewiele wiemy o kraju, w którym zamierzamy spędzić kilka najbliższych lat. Czy to nie na tym właśnie polega patriotyzm? Bowiem nie sądzę, by trzymanie się tylko w swoim polskim środowisku i narzekanie na kraj, który nas żywi i plucie na jego mieszkańców było tego przykładem. A biorąc pod uwagę liczne niemiłe wypowiedzi rodaków w internecie odnoszę wrażenie, że tak wielu uważa. Myślę, że moje dotychczasowe rozmówczynie podzielają moje zdanie choćby po części.  

W tym miejscu dziękuję Gosi serdecznie za interesującą rozmowę, a czytelników zapraszam do czytania kolejnych postów. Nie długo postaram się opublikować głos kolejnej osoby.

26 lutego 2016

Gdy dzieci rzucają mięsem.

Bossze, zachowujecie się czasem jak małe dzieci - mówię nie raz do moich nasto-już-latek...

Niekiedy na przykład przy śniadaniu ...kłócą się o to kto pierwszy ma grzać mleko w mikrofalówce, wyrywają sobie worek z chlebem, licytują, kto jest bardziej głupi i/lub brzydki, przedstawiając na poparcie swojej teorii liczne interesujące przykłady, od których często potem co najmniej jednej odechciewa się jeść. W końcu jedna sypie drugiej kakao na głowę albo wrzuca coś do kubka z herbatą, wtedy druga odwdzięcza się rozplaszczeniem kanapki na talerzu pierwszej, wycierając po tym dłoń z margaryny w jej sweter.  Cóż, wtedy to już zwykle tracę cierpliwość i się wtrącam, stwierdzając publicznie, że ich zachowanie  jest odwrotnie proporcjonalne do liczby przeżytych lat, tylko że używam często wyrazów uznanych powszechnie za niecenzuralne jako przecinka. Bowiem ja bardzo cierpliwa z natury jestem, ale jak się już wkurzę, to ręka, głowa, mózg na ścianie... 

Tego typu przepychanki na dłuższą metę są irytujące. Jednak mimo wszystko uwielbiam je. Zawsze słucham i patrzę na przekomarzające się Młode uśmiechając się pod nosem, często udaje mi się zabawnym tekstem wypowiedzianym w porę zapobiec rękoczynom i co za tym idzie mojemu wnerwieniu. Najmłodszy też często bierze czynny udział w tego typu zabawach przyjedzeniowych, a obrzucaniu sióstr mięsem (w dosłownym znaczeniu oczywiście) też nie jest mu obce. W takich rodzinnych potyczkach słownych żadnemu z Trójcy niczego nie brakuje, ani fantazji, ani słownictwa, ani śmiałości, ani poczucia humoru, no a że czasem reprezentują zachowania, które w najlepszym wypadku można uznać za dziwne to drobny szczegół.

Człowiek by czasem chciał, by dzieci od urodzenia były samodzielne, odpowiedzialne, mądre, nigdy nie chorowały, zachowywały się zawsze tak jak należy, nie marudziły, nie narzekały, nie przeklinały, nie biły się, nie darły za włosy, nie pluły i nie wrzucały ogryzków za łóżko, chętnie się uczyły, etc etc. Jednak po głębszym zastanowieniu dochodzę zawsze do wniosku, że takich dzieci to ja bym mieć nie chciała chyba. To by było niefajne. Zero atrakcji, zero śmiechu, zero dreszczyku emocji, zero niespodzianek. Nuda, totalna nuda!

To uczenie dzieci wszystkiego (korzystania z nocnika, łyżki, ubierania portek, czytania, odpowiedniego do sytuacji zachowania, czy w końcu radości z życia, empatii, współczucia, odwagi, itp) daje nam satysfakcję z posiadania potomstwa, z bycia rodzicami. To troska o ich zdrowie, samopoczucie nadaje piękny cel naszemu życiu. A ileż frajdy dają nam kolejne dziecięce sukcesy. Cieszymy się z pierwszego samodzielnego kroku, z pierwszego rysunku, z każdej ładnie wykaligrafowanej literki, z każdej laurki, z każdego dobrze napisanego sprawdzianu, z każdej pochwały od nauczyciela, jesteśmy dumni, gdy dzieci tańczą, pływają, grają w piłkę nożną, malują... Wcale nie muszą zdobywać pucharów. Najważniejsze by one były zadowolone z siebie i robiły, to co lubią i w czym są dobre, bo ich radość to nasze szczęście.

Tymczasem za nami kolejne urodziny. Tatuś i syn urodzili się w tym samym miesiącu, więc świętują razem. W tym roku obaj zażyczyli sobie tort ciężarówkę. Ja jako prawdziwa baba średnio znam się na samochodach. Oglądałam jednak namiętnie zdjęcia tirów w necie i próbowałam przenieść te obrazy na stół. Szału nie ma i w tym roku nie jestem usatysfakcjonowana swoim dziełem, ale Młody rozpoznał w tym torcie samochód, czyli można rzec, że się udało. W sumie cały czas nadzorował pilnie pracę, mówił, gdzie powinno auto mieć koła i jakie, i ile. Skrytykował brak świateł wstecznych, więc czym prędzej musiałam dolepić. W środku był zwykły biszkopt z masą serową, która - jak się okazało - nie jest dobrą bazą pod masę cukrową bo ją podtapia deczko. No ale nie odpadła zanim przyszli goście, więc nie ma co biadolić.

Jak tylko goście wyszli, ja z Młodym zabraliśmy się za przygotowywanie drugiego tortu dla kolegów z klasy. Co prawda ja chciałam pójść po najmniejszej linii oporu i zrobić babeczki, ale solenizant stwierdził, że musi być tort Minionek. Na szczęście Minionki to nieskomplikowane istoty. To był najprostszy tort jaki w życiu zrobiłam, a mamy kolegów Młodego napisały na fb, że dzieci były zachwycone, a tort smaczny. czyli wszystko gra.
Mój kucharzyk przygotowuje ciasto czekoladowe
Upiekliśmy z Młodym ciasto czekoladowe (brownie) przepis znajdziesz tu.
Gdy wystygło ubiłam śmietanę 36% z cukrem, dodałam żelatynę (2 płatki rozpuszczone w mleku) i żółty barwnik, następnie polałam tym ciasto czekoladowe. Oko, buzię i włoski zrobiłam z masy cukrowej, która została po budowie samochodu.

Przepis na moją masę cukrową, gdyby ktoś był ciekawy:
około 60 dag cukru pudru
3 łyżeczki glukozy w proszku (tutaj się nazywa: druivensuiker i jest w biosklepach)
3 łyżeczki lub płatki żelatyny + 50 ml gorącej wody
Wszystko wrzucić do michy, wymieszać ręką i wyrobić ciasto. Zawsze można dodawać wody lub cukru, gdyby wydawało się za suche lub za mokre. Po czym od razu włożyć do worka, żeby nie wyschło. Masa jest śnieżnobiała i można barwić na dowolny kolor. Można malować pędzelkiem przy użyciu barwników spożywczych rozpuszczonych w niewielkiej ilości wody. Ja tak robię. Można lepić figurki i inne ozdoby. Można przykryć cały tort. W tym celu polecam rozwałkowywać na folii spożywczej (lub miedzy dwoma foliami)i z folią przenosić na tort.


tort Minionek - czekoladowy z masą śmietanową

Po lekcjach każdy solenizant zaprasza do domu Julesa na jeden dzień. Jules to nie kto inny, tylko klasowa maskotka. Nasz gość przyjechał z nami na rowerze razem ze swoim bagażem. W plecaku zabiera bowiem zawsze ze sobą m.in.  piżamę, majty na zmianę, skarpety, buty sportowe i kalosze a także książkę do czytania przed snem oraz swój pamiętnik, gdzie każde dziecko przy pomocy rodzica musi opisać, jak Jules spędzał czas, będąc w gościach. Można też wkleić pamiątkowe fotki. U nas Jules został trochę dłużej, bo się bidoki pochorowały. Poszliśmy więc razem do lekarza, a potem obaj chłopcy leżeli grzecznie cały dzień w łóżku i oglądali telewizję. Na drugi dzień zadzwoniła dyrektorka i poprosiła o odwiezienie Julesa do przedszkola, bowiem okazało się, że kolejny solenizant czeka na jego odwiedziny. Młody więc założył gościowi kurtkę i buty oraz wyprzytulał mocno na pożegnanie. Dopiero wówczas mogłam odprowadzić naszego małego gościa do szkoły.
To jest super zwyczaj. Gdy siedzieliśmy w poczekalni u doktora (z Julesem oczywiście) jakaś pani zapytała Młodego, czy miał urodziny, bo od razu rozpoznała klasową maskotkę, gdyż jej wnuczki też chodziły do tej szkoły i gościły Julesa w domu. Dzieciaki bardzo emocjonalnie i odpowiedzialnie podchodzą do tych wizyt. W pamiętniku czytałam i oglądałam zdjęcia ze wspólnego ubierania choinki, wspólnych posiłków, zabaw. Dzieci zabierają swojego gościa na zakupy do supermarketu, w odwiedziny do dziadków czy wujostwa. Młody pokazywał Julesowi nasze krokusy i kazał mu czytać książkę przyniesioną z przedszkola. Tak przy okazji nadmienię, że bajki dla przedszkolaków mogę już czytać spokojnie i nawet wszystko rozumiem. Może się to wydać śmieszne, jednak nie dawno jeszcze było to ponad moje możliwości.

Każde kolejne urodziny to znak upływającego czasu. Dopiero co Młody się urodził, a już minęło 4 lata. Dopiero co był taki maleńki, że mieścił się na podusi, a my  drżeliśmy o jego zdrowie, gdy leżał w szpitalu najpierw z powodu żółtaczki i bakterii w moczu, potem zapalenia płuc. Dopiero co martwiłam się, jak przeżyć i nie paść na miejscu ze zmęczenia, bo drań budził się kilkanaście razy w nocy na cyca, gdy przy tym ja musiałam przestrzegać diety, bo uczulało go wszystko co miało jakikolwiek związek z drobiem lub krową, kakao, różne owoce, a oprócz tego środki czystości, kosmetyki dziecięce aaaa. To była masakra jakaś. Dziś na szczęście jest zdrowym czterolatkiem, który żre czekoladę całymi tabliczkami, pije mleko, uwielbia mięcho i owoce i nic a nic mu one nie szkodzą. Pozostało uczulenie na niektóre środki czystości i kosmetyki, ale to pikuś jest.
Jeszcze nie dawno nie umiało to samo jeść, ani chodzić, a dziś wszystko robi samodzielnie. Sam się ubiera. Ba, nawet nie wolno się za bardzo wtrącać co do wyboru ubrań na dany dzień. Matka może co najwyżej zasugerować to i owo, np że w zimowych butach to tylko na zakupy można, albo na spacer, do szkoły absolutnie się nie nadają, bo by się stopki ugotowały chyba przez cały dzień. Sam się rozbiera, włazi pod prysznic i sam się kąpie. Włoski tylko łaskawie pozwala umyć dorosłym, no i czasem życzy sobie pomocy przy wycieraniu. Sam umie zrobić kanapkę z szynką i płatki. Jeszcze nie dawno prosił o wyjęcie rzeczy z lodówki, podsadzenie do szafy z chlebem. Parę dni temu krzesła poszły w ruch i teraz czasem wchodzę do kuchni, a tu jedno krzesło pod lodówką, bo szukał margaryny, drugie pod szafą, bo wyjmował herbatę, którą mu siostry zalewały, trzecie pod mikrofalówką, bo pomagał siostrze grzać mleko, czwarte pod inną szafą, bo szukał chipsów. Wkurza mnie ten chaos niekontrolowany, ale z drugiej strony cieszę się, że Młode sobie same radzą ze wszystkim. Ciągle jednak o wiele łatwiej - i to całej Trójcy - wyjąć coś z lodówki niż to potem tam schować. Prościej wyjąć talerze i kubki z szafy, do której nawet starszaki muszą użyć krzesła, niż włożyć te rzeczy do zmywarki, która stoi przecież na samym dole i nawet Młody tam sięga. No cóż, pracujemy nad tym. Ciekawe też jest to, że jeśli jedna z dziewczyn niesie na górę napój czy przekąski to nie widzi problemów, by zabrać też coś dla siostry. Natomiast w drugą stronę to już tak nie działa. "To nie nie moje - nie będę tego sprzątać" i tak się zaczyna wojna, bo to nigdy nie jest takie oczywiste, co było czyje. Czy za opakowanie po chipsach odpowiada ten, kto je kupił, czy ten, kto zjadł ostatniego chipsa? Czy brudny kubek odnosi ten, kto z niego pił, czy ten kto robił kakao, a może ten kto przeszkodził w  piciu wrzucając do kubka kawałek OBLIZANEGO ciastka? To są dylematy dzięki którym często to matka rodzicielka ostatecznie posprząta chlew. Choć wszyscy wiedzą, że to nie zawsze się opłaca. Ja bowiem sprzatam zwykle dość dokładnie i bezrefleksyjnie, czyli bez zastanawiania się czy z tej góry potencjalnych śmieci coś jeszcze się może przydać, czy też nie. Zgarniam do wora i tyle. Ostatnio Młoda musiała prosić nauczycielkę o drugi egzemplarz wskazówek do zadania domowego. Zdarzyło się już też młodym przeszukiwać śmierdzący wór na śmieci w celu odnalezienia reszty z kieszonkowego. Cóż, matką idealną to raczej mnie nazwać nie można, ale na miano upierdliwej starej na pewno już nie raz zasłużyłam.

Moje dzieci zaś nie są idealne, ale za to na 100% mi się udały - są fajne, wesołe, inteligentne, pomysłowe, serdeczne, wrażliwe i kochane. M_jak_Mąż też ideałem nie jest,  dzięki czemu  idealnie się komponuje z resztą z Wielkiej Piątki.

do sąsiadki przyszedł gość...

20 lutego 2016

Dom na obczyźnie. Część II. Wywiad.

Dziś przedstawię Wam kolejną  osobę, którą poznałam dzięki temu oto blogowi. 

Marzena stosunkowo nie dawno przeprowadziła się z Gdańska do Flandrii wraz ze swoim pięcioletnim synkiem, gdzie dołączyła do męża. Mieszkamy od siebie spory kawałek, ale czasem udaje nam się spotkać przy kawie. Jesteśmy też w stałym kontakcie wirtualnym. 

Dla tych, co nie są na bieżąco, przypomnę, że przerabiamy aktualnie temat "Dom na obczyźnie". Próbuje bowiem znaleźć odpowiedź na pytanie, czy Polak może poczuć się jak w domu poza swoją ojczyzną? Jak widzi tą kwestię Marzena?


zdjęcie ze strony   http://www.fortengordels.be
Magda: Kiedy dokładnie przyjechałaś do Belgii i co cię do takiej decyzji skłoniło?
Marzena: Ja i syn jesteśmy w Belgii od września 2015, mąż od lutego tego samego roku. Jesteśmy emigrantami ekonomicznymi. Na razie pracuje tylko mąż, ja chodzę na kurs niderlandzkiego, syn  chodzi do ostatniej klasy przedszkola. Oboje z mężem jesteśmy po Politechnice Gdańskiej. W Polsce prowadziliśmy firmę związaną z budowlanką, ale ostatnie lata nie były najlepsze dla tej branży, a przyszłość nie rysowała się w jasnych barwach. Więc gdy mąż dostał propozycję pracy w Belgii, uznaliśmy, że jesteśmy odważni i zaryzykujemy. Dziś czujemy się, jakby ktoś zdjął nam z barków ogromny plecak odpowiedzialności za siebie, pracowników i firmę. Zyskaliśmy głównie spokój ducha i belgijskie składki emerytalne :-)


Magda: Cała wasza trójka uczy się teraz niderlandzkiego - w szkole, w pracy, podczas rozmów z tubylcami. Czy możecie się pochwalić znajomością jakichś innych języków obcych?
Marzena: Ja i mąż mówimy po angielsku, ja jeszcze po włosku, bo mieszkałam 5 lat we Włoszech. No i oczywiście rosyjski!

Magda:  Jakie emocje towarzyszył ci przed wyjazdem?
Marzena: Nie mogłam się doczekać przyjazdu, a syn spotkania z tatą... Nasza podróż samolotem do Eindhoven trwała 1,5 godziny. Uznaliśmy, że tak będzie najsprawniej, nasze rzeczy wysłałam kurierem.


Magda: Spróbuj opisać w kilku słowach swoje pierwsze dni na obczyźnie.
Marzena: Może mieliśmy za duże oczekiwania, ale zaskoczyło mnie, że tu jest tak zwyczajnie. Mieszkamy tu krótko. Cały czas czegoś się uczymy, coś załatwiamy, kogoś poznajemy, ale  nie czuję żeby to było trudne. Bywały trudniejsze czasy w Polsce... 

Magda: Planujesz kiedyś wrócić do Polski?
Marzena: Po tak krótkim czasie nie.  Nie mam ochoty wracać do Polski. Trudno powiedzieć, jak będzie dalej, ale na razie skupiamy się na zostaniu tu.

Magda: Czego najbardziej brakuje ci na obczyźnie?
Marzena: Kiszonych ogórków.

Magda: Co wam się wyjątkowo podoba w tym kraju, a co irytuje?
Marzena: Mnie  denerwują korki. Wszędzie korki! I weź tu gdzieś dojedź na czas... No i ten  "niechrześcijański" język :-)
Męża irytuje, że tu na wszystko mają czas... Ale z drugiej strony to też najbardziej mu się podoba, że na wszystko jest czas :-)
 
Magda: Jak odnajdujecie się w tej wieży Babel? Chodzi mi oczywiście o kontakty z innymi mieszkańcami Belgii? 
Marzena: Ja mam głównie kontakt z nauczycielami syna i moimi, z rodzicami dzieci raczej sporadyczny, więc na razie niewiele mogę powiedzieć. Jednak ani w sklepie, ani na ulicy, ani w urzędzie nie zostaliśmy nigdy źle czy jakoś szczególnie potraktowani. Niektórzy rodzice kolegów syna mówią "Dzień dobry", inni nie, ale raczej dlatego, że nas po prostu nie znają, a nie, że jesteśmy Polakami.
Mąż pracuje wyłącznie z Belgami i też jest różnie.  Jedni są bardzo pomocni i przyjacielscy, a inni trzymają dystans, ale czy to z powodu naszego pochodzenia...? W mojej szkole jest mnóstwo Arabów i też są różni, ale raczej się nie przyjaźnimy :-). Inne nacje w porządku . Jedna z mam w szkole jest Tajką i fajnie się nam rozmawia. Można powiedzieć, że się kolegujemy.

Magda: Co możesz powiedzieć na dzień dzisiejszy o pracy w Belgii, urzędach i tym podobnych sprawach?
Marzena: No, ja chcę iść do pracy i mam nadzieję, że pochodzenie nie zamyka tu drzwi. Zobaczymy. Mąż pracuje w serwisie Siemensa i jest zadowolony. Mówi, że spokojniej niż w PL. W urzędach załatwiliśmy wszystkie sprawy od ręki  - od konta w banku po meldunek, więc narzekać trudno.

Magda: Jak odbieracie tutejsze przedszkole?
Marzena: Mieliśmy złe doświadczenia z polskim przedszkolem, więc możemy być nieobiektywni. Tu bardzo podoba nam się system, a syn jest zadowolony i lubi chodzić do szkoły. W Polsce płaciliśmy za przedszkole 450 zł miesięcznie plus wyżywienie, tu przyszła faktura za trymestr na 35€, a zamówiliśmy abonament na książeczki. Więc biorąc pod uwagę zarobki, to polska szkoła dużo droższa, a oferuje znacznie mniej.

Magda: A wasz Młody jak się tu czuje?  Odnalazł się już wśród rówieśników? 
Marzena: Syn jest zachwycony tutejszą szkołą. Zgaduję, że głównie dlatego, iż pozwalają tu dzieciom biegać na przerwach i w ogóle bardzo dużo ciekawych rzeczy robią . Pamiętam, że w przedszkolu Polsce czterolatki z okazji Dnia Babci i Dziadka miały recytować wierszyki o księżycu i  porach roku przez godzinę! 
W tutejszej szkole synek chyba został dobrze przyjęty. Regularnie jest zapraszany na urodziny kolegów z klasy, lubi chodzić na świetlicę i zajęcia sportowe. W czasie ferii krokusowych chodził na półkolonie i nawet troszkę się martwiłam, jak znajdzie się w nowej grupie, ale bawił się świetnie i ma nową koleżankę.  Szkoła bardzo naciska na naukę języka, bo w tym roku są testy do pierwszej klasy, które trzeba zdać. W związku z tym w szkole ma lekcje języka, a my dostaliśmy dodatkowo wolontariuszkę, która w ramach praktyk studenckich przychodzi do nas do domu raz w tygodniu, żeby poprawić wymowę, poćwiczyć liczenie. Dla mnie te spotkania to też fajna rzecz, bo jest to kontakt z Belgiem w zupełnie prywatnej sytuacji. Nasza wolontariuszka to bardzo przyjazna osoba i bardzo lubimy jej odwiedziny.


Magda:  Co myślisz o możliwościach spędzania czasu wolnego, rozwijaniu zainteresowań i rozrywkach. Masz już jakieś spostrzeżenia w tej dziedzinie?
Marzena: Tu jest tego dużo więcej niż w Polsce, a zajęcia nieporównywalnie tańsze - rok judo 60€, a w Polsce 85 zł co miesiąc. No i te imprezy w weekendy - u nas w gminie prawie co drugą sobotę coś jest - to festyn, to degustacja piwa, to karuzele , fajerwerki, kolacja w parafii... 

Magda: Belgowie gotują trochę inaczej niż Polacy, w belgijskich sklepach nie zawsze znajdujemy, to czego potrzeba w polskiej kuchni, a nawet jak znajdziemy, to nie zawsze odpowiada naszym polskim podniebieniom. Jak to wygląda u was?
Marzena: Chyba nam się coś poprzestawiało, bo teraz wszystko nam smakuje, a na początku nie. Na przykład kiełbaski - pierwsze kupione wyrzuciliśmy, bo... nam śmierdziały, a teraz się zajadamy. Jednak  cały czas uważamy, że dla nas jest wszystko mało słone, a chleb zdecydowanie za cienko pokrojony.

Magda: Co do chleba zgadzam się w 100% - kanapki trzeba robić z 3 kromek, by było co ugryźć. Teraz trochę z innej beczki - masz jakieś uwagi na temat naszych rodaków zagranicą?
Marzena: Tu w Belgii za dużo nie mam z nimi do czynienia, ale we Włoszech swoje przeszłam, a mąż tu też na początku jak był jeszcze sam... Jak czyta się niektóre rzeczy, które piszą Polacy w Internecie, to czasem włos się jeży i jest po prostu wstyd, ale teraz piszę dla dziewczyny prowadzącej polskiego bloga... Więc chyba tacy ostatni to nie jesteśmy ;-)
 
Magda: Cieszę się, że ktoś podaje mnie za przykład tej lepszej części Polonii i mówi o mnie "dziewczyna" :-) Chyba wszędzie po prostu - jak to mówią - są ludzie i ludziska zarówno wśród Polaków jak i innych narodowości. Zależy na kogo się trafi...



Marzena: Madziu, my przecież dopiero wczoraj miałyśmy szesnaste urodziny :)

No  i teraz ludzie już wiedzą, że to jednak jakaś małolata tworzy tego bloga ;-)

Na koniec powiedz moim czytelnikom, czy Belgia jest twoim domem?
Marzena: Dziś dobrze mi tu. W ojczyźnie spotkało mnie wiele przykrych rzeczy. 
Czasami ot tak bezinteresownie potrafimy być okropni dla siebie nawzajem. W Polsce nie zawsze czułam się jak u siebie. Jak będzie tu? Czas pokaże.

Magda: Dziękuję serdecznie za poświęcony czas i wiele ciekawych spostrzeżeń.
Marzena: To ja dziękuję, że uznałaś moją historię za ciekawą.

Moim zdaniem każdy ma jakąś interesującą historię do opowiedzenia. Nie każdy jednak ma w sobie tyle odwagi, poczucia własnej wartości i dystansu do siebie, by się podzielić swoimi przygodami z innymi. Myślę, że dzięki kolejnym rozmowom czytelnicy dowiedzą się choćby kilku nowych rzeczy o życiu na emigracji. Każda osoba bowiem odkrywa przez nami troszkę inne, albo wręcz całkowicie odmienne, spojrzenie na te same kwestie. 

Już za kilka dni kolejna rozmowa. Zapraszam. W międzyczasie z chęcią poczytam Wasze komentarze i opinie na temat powyższy oraz samego bloga jako takiego. Dodam gwoli ścisłości, że na moim blogu komentować może każdy. Nie trzeba się logować, trzeba tylko poczekać na zatwierdzenie komentarza przeze mnie ze względu na wszechobecny spam, którego do szczęścia nie potrzebuję wcale (zresztą chyba nie tylko ja).