31 marca 2016

na szczęście to tylko sen


Dziś po raz kolejny miałam ten sam głupi sen, który nawiedza mnie co jakiś czas i przyprawia mnie o gęsią skórkę. Koszmar, po którym się budzę i nie wiem, gdzie jestem.
Śni mi się, że się budzę i stwierdzam, że właśnie skończył mi się urlop i mam iść do pracy... Nie było by w tym nic strasznego, gdyby nie fakt, że budzę się w Polsce, co gorsza w moim domu rodzinnym, co jeszcze gorsze mam iść do mojej dawnej pracy... Tyle, że nie wiem, gdzie dokładnie jest moje miejsce pracy, nie wiem, o której godzinie zaczynam i w ogóle nic nie wiem i nie chcę tam być!!! Wszystko jest obce i nieprzyjazne. Przez cały sen towarzyszy mi uczucie, że muszę wrócić do Belgii, bo tam jest nasz DOM, ale muszę czekać na męża i dzieci... nie wiem, gdzie oni są i dlaczego nie możemy wrócić tam, gdzie mamy wszystko... Przerażający, pierońsko realistyczny sen.
Budzę się z bardzo niemiłym wrażeniem, że jestem w Polsce... Dobre 5 minut zajmuje mi dojście do siebie i zrozumienie, że na szczęście jestem tu a nie gdzie indziej i mam przy sobie całą Piątkę.
Ten cholerny sen powtarza się co jakiś czas, choć nie jest identyczny. Jest jakby kumulacją złych wspomnień z Polski z najgorszego okresu w moim życiu. 
Sen przypomina mi, co to samotność... Jak to jest nie mieć do kogo pyska otworzyć mimo tłumu ludzi wokół. Jak to jest nie mieć prawdziwego własnego kąta ani przyjaciela.... Jak to jest nie mieć pieniędzy na ubranie, buty, książkę, dentystę, szampon, dezodorant, jedzenie.... Jak to jest być odpowiedzialnym za dwie małe istoty w powyższych sytuacjach... Jak jest być traktowanym przez innych niczym nic nie warty śmieć z powodów powyższych i pomimo nich... Jak to jest pracować uczciwie po 8 godzin i nie zarobić nawet na podstawowe rzeczy... Jak to jest czekać na jedno dobre słowo, na jeden życzliwy uśmiech się nie doczekać....
Mój zły sen. 
 A potem się człowiek budzi i nie wie, czy to jawa czy sen...
Jednak jak przyjemnie jest po tym odkryć, że jest się we własnej sypialni, w wygodnym małżeńskim łożu obok swoich wspaniałych chłopaków (Młody przydreptał w nocy). Jak dobrze otworzyć potem pełną lodówkę i posłuchać porannych przyśniadaniowych kłótni własnych małolatów we własnej przestronnej kuchni...  Jak dobrze pójść do pracy, gdzie traktują cię jak człowieka i gdzie można zarobić prawdziwe pieniądze.... No cóż...
"hajs w życiu jest potrzebny i nie ma co pierdolić
może szczęścia nie daje, ale lepiej żyć pozwoli
ile dziecku odmówisz? co nie kupisz czekolady
tanie chińskie zupki w paczce, bo nie stać cię na obiady
za tv nie zapłacone przyjdą przetną kabel
jeden patrzy na drugiego, jak na Kaina Abel..." 
/Jeden Osiem L/
Życie dało nam szanse, nie mogliśmy jej zmarnować. 
Obraliśmy ten tor. Na tym torze chcemy zostać.
Wiele lat czekaliśmy, żeby znaleźć swoje miejsce
to jest właśnie to miejsce. Ono daje nam szczęście.





26 marca 2016

Gdy zające znoszą jaja.

Co wam powiem, to wam powiem, ale wam powiem. Pracowanie jako pomoc domowa ma jedną wielką zaletę, którą się docenia np w takim okresie wiosennych porządków. A mianowicie człowiek się uczy sprzątać szybko i efektownie. Do takich wniosków doszłam w minionym tygodniu, gdy po powrocie z pracy w ciągu półtorej godziny zdążyłam zjeść michę płatków z jogurtem, wypić kawę, ugotować leczo, zdjąć, wyprać i rozwiesić na sznurze w ogródku dwie porcje firanek (znaczy wszystkie jakie mam), zwinąć, wynieść i wytrzepać dywan (nie, no spokojnie -  najpierw trzepałam dywan w ogródku, potem rozwieszałam tam firanki) oraz umyć 7 [słownie: siedem] okien... no dobra te w kuchni od zewnątrz umyłam po odebraniu Młodego ze szkoły,  ale to cała ściana oknowa. Jednym słowem - praktyka czyni mistrza. Choć jeszcze muszę trochę potrenować, bo miałam nadzieję, że i trawę zdążę wykosić. No ale po obiedzie M się tym zajął. Ten nasz ogród taki byczy, że dłużej zajmuje rozwijanie kabla i podłączanie kosiarki niż samo koszenie :-) W PL się pewnie co niektórzy zastanawiają nad tym koszeniem trawy w marcu, no więc przypomnę, że tu praktycznie nie ma zimy i wegetacja później się koczy i wcześniej zaczyna. Ostatni raz kosiliśmy trawę w tygodniu przed Bożym Narodzeniem. W tym tygodniu zaś rozpoczął się oficjalny czas koszenia trawy na rok 2016. Wszyscy sąsiedzi biegali z kosiarkami po ogródkach.

Tak w ogóle to ja dopiero w poprzedni weekend odkryłam, że w tym tygodniu to jakieś święta są. Znaczy nie sama - mąż się zapytał, dokąd w tym roku jedziemy na  obiad świąteczny?
- A kiedy te święta?
-No za tydzień!
-Yyy?!*&^$%

Nie wiem, gdzie byłam, jak mnie nie było, ale nie zauważyłam, że Wielkanoc nadeszła. Jestem nie przygotowana mentalnie, fizycznie ani umysłowo. No ale nic to. Okazało się bowiem, że nie muszę być przygotowana i nie muszę nic robić i nigdzie iść, mogę sobie spokojnie siedzieć na fejsie lub pisać bloga...

Ważne że dzieci są na bieżąco i są przygotowane. Młoda przejrzała naszą książkę kucharską i wybrała ciastka, które chce upiec. Czy ja już mówiłam, że fajnie mieć wielkie dzieci?! Dziś coś upieczemy. Szaleć nie ma co, bo tatę poniosło do Polski. Wyjazd nieplanowany, ale pogrzebu raczej nikt nie planuje wcześniej.

Młody też przygotowany. Czeka na Zająca. W przedszkolu ostatnie dwa tygodnie mieli temat świąt i jajec. We wtorek każdy musiał przynieść jajo surowe i pani im smażyła :-)
W czwartek z kolei było przyjęcie świąteczne dla wszystkich "kleutersów" (przedszkolaków) - jedli znowu jajka, a na deser donuty i szukali czekoladowych jajek, które paas haas schował. 

prace naszego przedszkolaka
Kilka dni temu Młody wrócił ze szkoły podekscytowany, bo się dowiedział, że w święta PAAS HAAS przychodzi, czyli zając wielkanocny, który chowa czekoladowe jajka w ogrodzie. "I paashaasa nie może nikt zobaczyć, bo jak ktoś zobaczy to niedobrze" (nie wiem dlaczego, więc nie pytajcie). Dobrze, że jest szkoła, bo inaczej dziecko by żyło w nieświadomości istnienia zająców znoszących czekoladowe jaja... a my zapomnielibyśmy kupić tego półkilowego wora czekoladowych jajeczek. Dla nas ta tradycja jest czymś nowym i nie przyszło by mi do głowy, aby chować jaja po ogródku. Teraz trzeba, bo już biedny się nie może doczekać. A stare dzieci też zapewne nie odmówią poszukiwaniom słodkości :-D
nasze dekoracje


Święta świętami, ważniejsze, że zaczęły się dwutygodniowe FERIE świąteczne. Hurra!

Najstarsza to w zasadzie ferie ma od środy. Bowiem w poniedziałek napisała ostatni "proefwerk", we wtorek mieli jakieś zajęcia kulturalne, a potem mieli wolne, bo nauczyciele poprawiali te testy. 
O tym wolnym to ja nawet nie wiedziałam. Do mojego dziecka też informacja zupełnie nie dotarła. Co w tych okolicznościach to akurat mnie nie dziwi. W klasie ma sporo kolegów z Brukseli i po tym zamachach dzieci były przerażone, niektórzy płakali. O ile Najstarsza dobrze zrozumiała, to chyba ktoś z rodzin czy znajomych ucierpiał w tym zdarzeniu. Dlatego informacja o wolnych dniach mogła nie dotrzeć do uszu.
Dobrze, że akurat miała stan podgorączkowy rano i ból głowy, a kaszlała od kilku dni, to kazałam jej zostać w domu. Tyle, że jak napisałam mejla do szkoły, to mi odpisali, że mają wolne przez 2 dni. Jakby nie wyglądała na chorą to by jechała na darmo do miasta.

Wczoraj miał być dzień sportu, ale po wydarzeniach w BXL odwołano wszystkie zajęcia pozaszkolne. Byli więc tylko odebrać raporty. Jednak nie widzę, by dziecko jakoś specjalnie rozpaczało z powodu jednego dnia wolnego więcej :-) Wczoraj rano akurat tak lało, że po przejechaniu tych 7 km była przemoknięta do suchej nitki. Jakaś dobra dusza dała jej w szkole suchą kurtkę, którą ma oddać po feriach.

Młoda też miała dzień sportu... w dzień zamachu i im przerwali, i kazali wracać do własnej szkoły. A pojechali do sąsiedniej gminy na rowerach, by rywalizować z rówieśnikami z okolicznych szkół w różnych dyscyplinach. Jednak po powrocie mogli się cały dzień bawić na swoim podwórku, więc i tu  nie było powodu do zmartwień. W czwartek na szczęście nie odwołano corocznego marszu, który odbywa się na finał akcji charytatywnej, w której dzieci zbierają pieniążki na jakiś szczytny cel. Dzięki czemu Młoda wróciła obłocona jak dzik, a adidasy kupione 2 tygodnie temu poszły po raz drugi do pralki. Już jakiś czas temu zrozumiałam, że tutaj dobrze jest kupować wszystkie buty, jakie są tylko w promocji w aldi czy lidlu, bo w belgijskiej szkole butów nigdy za wiele. Przy czym na cały rok najlepsze są trampki i adidasy. Kozaki za 150 € po jednym meczu piłki nożnej już się nie nadawały do użytku niestety. 
- Czemu te buty takie zmasakrowane?!
- Aaa bo grałam w piłkę.
- W TYCH wysokich butach na obcasach?!!!
- No co? Chłopakom brakowało jednego zawodnika, to co miałam tak stać jak kołek i marznąć...?!

No w sumie... Dlatego właśnie za te same pieniądze lepiej kupić 5 par  tanich butów sportowych, bo większa szansa, że po miesiącu jeszcze będą mieć co założyć do szkoły :-D

Już wczoraj pozwoliłam łaskawie zabrać swój komputer i se podłączyć. Chyba mają już opanowane do perfekcji podłączanie tych wszystkich kabelków. Zabieram przecież kompa po każdych feriach. Jednak raport Najstarszej jest dzięki temu lepszy. Testy z matmy, nauk społecznych i przyrody na około 80% i bardzo pozytywne uwagi nauczycieli. Z religią też się widzę przeprosiła w tym trymestrze, bo już nie kilkanaście procent, jak było w poprzednim, tylko 91%, czyli drobna różnica. Niderlandzki niestety nadal poniżej 50%. No ale w tym nadal nie jestem jej w stanie pomóc, bo o ile podmiot i orzeczenie jestem w stanie jej wytłumaczyć tak przy synonimach żem poległa - w żadnym słowniku nie znalazłam odpowiednich definicji, które pomogły by mi zrozumieć znaczenie tych wyrazów, które tam mieli. Zaś bez zrozumienia nie można zrobić żadnego zadania.  Z niderlandzkim jest jeden wielki problem dla Polaków - nie ma KURDE jednego uczciwego słownika polsko-niderlandzkiego! Znalazłam na stronie Van Dale mini słownik pol.-nider. za 10 € i po świętach go sobie zamówię w księgarni. Może nas wspomoże. No i jeszcze jest taki za 70 euro, ale cena trochę przekracza moje możliwości na dzień dzisiejszy. Poza synonimami w tym trymestrze mieli temat sport i komiksy. "Polsstokhoogspringen" - jesteście w stanie to wymówić?! To nie jest bynajmniej  nazwa egzotycznego owada tylko skoki o tyczce. A z komiksów to ja znam Tytusa Romka i Atomka, no i Asterixa to chyba wszyscy znają, a Belgia, mimo, że jest małym krajem,  może się jednak pochwalić największą liczbą twórców komiksów na świecie. Najstarsza niektóre czyta, no ale to kropla w morzu potrzeb. I bądź tu mądry.

Póki co mamy ferie i pozwalamy zapomnieć młodzieży o szkole :-)



24 marca 2016

De eerste dagen in Belgie. Herinneringen


In Polen woonde ik 35 jaar in kleine dorp die ligt in provincie Podkarpacie.

Mijn ouders hadden kleine boerderij.

Daarna verhuisd ik met mijn dochters naar een kleine stad naar mijn man. Daar woonden we op een  klein appartement - 35 vierkante meter.
Een jaar later werd onze zoon geboren.
Ondanks slechte woningsituatie bleven we blij. Er was belangrijker  dat we niet genoeg geld hadden. Als iemand in Polen een verzekering heeft, kan die naar doktor gratis gaan, maar medicijnen zijn duur. Soms waren onze kinderen ziek maar we hadden vaak niet gonoeg geld om medicijnen te kopen. Het was verschrikkelijk.

Daarom zochten we een oplossing.

Dankzij onze kennisen kreeg mijn man een baan in België.

We  dachten veel over onze nieuwe situatie.

Onze eerste beslissing was goed, gemakkelijk en logisch:
Ik met kinderen blijf in Polen. Mijn man gaa werken naar België. Hij zal daar tegen 2 jaar om te werken, Frans of Nederlands te leren, België te leren kennen en een appartement voor onze gezin te zoeken. Daarna we zullen samen naar België verhuizen.
 
Een paar weken later bleek er dat een heimwee grote probleem is.

Afstand tussen Polen en België is 1500km en we hadden te wening geld dus mijn man kon bezoek aan Polen niet te brengen. We mogen ook niet zo veel praten want  telefoongesprekken waren te duur voor ons. Mijn man had ook geen mogelijkheden om via Skype te praten. Dat was erg moeilijk tijd voor ons gezin.We wilden weer allemaal bij elkar zijn.

Om deze reden hebben we een nieuwe snelle beslissing genomen. Een maand later zijn we (ik en kinderen) verhuisden naar Brussel. Dat was mijn eerste bezoek in buitenland. Bijna alles was  nieuw en raar.


Toen ik naar Belgie kwam sprak ik geen Frans, geen Nederlands, geen Engels (mijn man een beetje Engels). We hadden hier geen kennisen en geen internet. Eerste maanden hadden we niet genoeg geld. Maar we waren samen en dat was belangrijker dan andere dingen.

Mijn man werkte lange uren elke dag. Ik met kinderen wandelde veel elke dag en Brussel leerden kennen. Elke dag vonden we nieuwe interessante dingen: winkels, speelplatsen, parken, fonteinen. Ik vond deze tijd leuk en aangenaam. Mijn kinderen waren erg tevreden. Brussel is een mooie stad maar ... te groot, te veel mensen, te veel autos, te veel lawaai.

Mijn kinderen zag voor het eerst mensen met verschillende huidskleuren, die anders dan ze gekleed waren. In grote steden in Polen wonen ook verschillende mensen  maar in onze provincie konden we zelden  mensen van andere landen ontmoeten.

In Brussel was een grote probleem: geen school voor onze dochters. We moesten veel te betalen opdat iemand een school wild vinden. Een vrauw vond de school 4 km van onze appartement. We hadden te wening geld om tickets te kopen dus we moesten elke dag te voet naar school gaan. Ik moest 2 keer heen en terug met kinderwagentje gaan - om meisjes naar school te brengen en van school te halen - 16 km per dag. Gelukkig ik ben sportief :-)

;-)
In een korte tijd na de grote vakantie bleek dat deze school slecht is. Er was weinig Europese kinderen. Mijn dochters waren gepest door andere kinderen. De kinderen waren daar zeer onbeleefd en lawaaierig. Mijne dochters hadden bijna elke dag grote buikpijn en hoofdpijn na de les. We moesten naar de doktor gingen. Daarom mijn man begon andere woning te zoeken in Vlaanderen want hij werkde daar.



Tijdens herfs vakantie verhuisden we naar een klein rustig dorp in Vlaams Brabant. 


Hier voelen we ons thuis.


We leven in een aangenaame en prachtige omgeving tussen hartelijke en vriendelijke mensen.


Bovenstaande teskt is mijn taaloefening. Ik weet dat ik veel grappige fouten maak dus ik vraag om uw begrip :-)
 Zie je fouten in mijn tekst? Kan je verbeteren? Doe maar! (commentar, e-mail).

23 marca 2016

BXL. Co o tym myślę...?

 Nie dawno odnośnie strzelaniny w stolicy, padały pytania, co o tym myśleć należy?

foto z fanpage FB szczudlarzy merchtemskich (http://www.steltenlopersmerchtem.be/)
Ja odpowiadałam, że ja nic nie myślę na ten temat. Po prostu odkładam go na bok wraz z innymi, które mnie bezpośrednio nie dotyczą. Może się to komuś wydać dziwne, śmieszne, a nawet pewnie nieodpowiedzialne. Jednak ja uważam, że to jest jedyne rozsądne wyjście. Jestem matką, żoną, gospodynią, pracownikiem, uczniem. To są moje najważniejsze role życiowe na dzień dzisiejszy. Każda z nich wymaga ode mnie poświęcenia, uwagi, siły, odpowiedzialności, poświęcania czasu, cierpliwości, wytrwałości, myślenia. To jest - moim nader skromnym zdaniem - wystarczająco ciężki bagaż do dźwigania. Nie ma potrzeby brać na barki jeszcze jakiś dodatkowych rzeczy. Wszak nie jesteśmy supermenami czy bogami tylko zwykłymi ludźmi i nasza wytrzymałość ma swoje granice.

Po co dziś mam myśleć o tym, co może zdarzyć się jutro? Jutro mogę poślizgnąć się na krowim łajnie i rozbić dupę. Jutro mogę się przewrócić na rowerze i doznać poważnej kontuzji. Jutro mogę znaleźć się w miejscu strzelaniny i ktoś mnie zarani. Jutro mogę wsiąść do metra, które wybuchnie. Ale równie dobrze jutro mogę wygrać w lotto. Jutro mogę poznać jakiegoś fajnego człowieka. Jutro mogę zobaczyć najpiękniejszą tęczę. Jutro może też być zwykłym dniem. Jednak jeśli jutro nie wyjdę z domu w obawie przed poślizgnięciem się na krowim łajnie (a rozwożą gnój u nas), to mam pewność, że w domu jestem bezpieczna? A jak gaz wybuchnie? Albo się zapali? A może się potknę na zabawce i złamię nogę? To może więc nie wychodzić z łóżka? Ale zaraz, a  kto mi tak wogóle da gwarancję, że ja do jutra dożyję? Ludzie na śpiący też umierają. Może nie powinnam iść spać? 

Dlatego właśnie lepiej nie myśleć za dużo i się nie zastanawiać, co by było gdyby albo co jutro się zdarzy, bo tego nikt nie wie, a martwienie się na zapas psuje tylko nasze zdrowie i nie pozwala zasnąć. 

Kiedyś miałam jakieś szczytne ideały, marzyłam, by ratować świat, pomagać...
Spotkało mnie jednak parę nieprzyjemnych sytuacji w życiu, w których byłam sama przeciwko całemu światu. To mnie nauczyło, że liczyć mogę tylko na siebie. Życie jest trudne, a świat jest niebezpieczny,  a do tego mają totalnie w dupie to, czego ja oczekuję i co bym chciała. A my możemy wiele gówno w tej sprawie zrobić. Świata nie zmienimy. Nie takie mądryjole próbowali to uczynić przez tysiąclecia i się im - jak widać - nie udało. To co tu się szarpać z motyką na Słońce.
Jedyne co można zrobić, to się z tymi faktami pogodzić i żyć swoim życiem. Każdy z nas ma swój mały świat - rodzina, przyjaciele, sąsiedzi, dom, ogródek, pies i kot. Mi ten świat wystarcza, na resztę mam wyjebane - jak mówi dzisiejsza polska młodzież. Uodporniłam się na bodźce zewnętrzne dosyć chyba skutecznie, co stwierdziłam dziś...

Pamiętam, jak poruszyła mną śmierć Karola Wojtyły, że oto odszedł wielki człowiek....
Pamiętam jakie wrażenie zrobił  na mnie zamach w NY w 2001. Znajoma tam mieszkała i każdy zaraz o niej pomyślał... Pamiętam poranek, gdy przeczytaliśmy o katastrofie samolotu w Smoleńsku... i jeszcze wiele innych mniejszych lub większych tragedii...

Jednak ostatnio jakoś wyjątkowo łatwo przechodzę nad tymi wszystkimi tragediami do porządku dziennego. Może za dużo tego wszystkiego, może za dużo rozdmuchiwania przez media byle pierdnięcia komara do rozmiaru katastrofy. Dwa dni deszczu, komuś piwnicę zalało a w mediach słyszymy że katastrofa, masakra, tragedia ...bo komuś ziemniaki się utopiły. Jakiś zbok się rozebrał w autobusie a tu już tragedia, katastrofa, zamykajcie drzwi i okna, ...bo gołego siurka możecie zobaczyć. Śnieg popada, zamarznie na drogach katastrofa, tragedia nie wsiadać do samochodu, nie wychodzić z domu ...bo se dupę możecie rozbić. Może dlatego, jak dziś słyszę "katastrofa", "tragedia" "masakra" to mnie to nie rusza. 

Może za dużo dziś się ogląda filmów, gdzie krew się leje strumieniami a trup ściele się gęsto, a bohater zabity ożywa bo aktor gra za chwilę w innym filmie. Śmierć przestaje robić wrażenie...

A może po prostu to jest jak najbardziej prawidłowa reakcja organizmu na nadmiar wrażeń. Uodpornienie.

Dziś byłam w pracy jak c odzień. Jak zwykle sprzątałam ze słuchawkami na uszach, z których leci głośna muzyka - mój super extra mix od Mozarta po hip-hop. Jednak zauważyłam, że klientka ogląda tv, co nie jest na porządku dziennym. Ujrzawszy na ekranie specjalne wydanie wiadomości, już wiedziałam co się stało, zanim jej zapytałam. 
Myślę, że po zamachu w Paryżu chyba każdy w miarę rozgarnięty zdawał siebie sprawę, że jest duże prawdopodobieństwo, iż będą następne tego typu wydarzenia, bo sytuacja w Europie już jakiś czas temu wymknęła się była spod kontroli. Dlatego się nie zdziwiłam, ani nie wzięłam tych informacji do siebie. Nie znaczy to bynajmniej, że mi to lata i powiewa. To jest tragedia. Prawdziwa TRAGEDIA (dziś właśnie nie ma właściwego wyrazu, na określenie takich wydarzeń, bo ten spowszedniał przez niefrasobliwe używanie). Chyba nikt nie jest w stanie pojąć, jak można zrobić coś takiego i to w imię jakiegoś tam boga? Czy można w ogóle zrozumieć człowieka? Co nami kieruje? Skąd się w nas biorą takie rzeczy, pomysły, przekonania, uczucia? Jak to jest, że jeden umrze, by ratować drugiego, a drugi umrze by zabić innych? Gdzie tu jakaś logika? 

Ja nie widzę, żadnej. Już omyślałam się sporo nad tym dawniej, gdy prababcia, która pamiętała obie wojny światowe, opowiadała, co człowiek robił człowiekowi. Jak żołnierze mordowali bestialsko niewinne dzieci, kobiety, starców. Jak hrabia i jego świta wykorzystywali, poniżali i zabijali swoich poddanych. Przeczytałam w życiu setki książek, obejrzałam dziesiątki filmów dokumentalnych i wiem, że w żadnej epoce nie było raju. W każdej było dobro i zło. Ludzie mordowali się wzajemnie w walce o władzę i pieniądze, a często rzekomo w imię boga. Ileż niewinnych istot spłonęło na stosie "w imię Jezusa Chrystusa"? Tyleż samo pewnie w imię innych bogów. Nie będę tu się zastanawiać nad tym, czy Bóg jest, czy go nie ma, bo to o ludziach a nie bogach tu mowa. To ludzie biorą do łapy broń i zabijają. Tak było, jest i będzie aż do końca świata, bo są ludzie dobrzy i są ludzie źli. 

Z porządkiem świata nic nie zrobimy, ale możemy wybrać, po której jesteśmy stronie. Ja wybrałam bycie dobrym człowiekiem i próbuję się swojego wyboru trzymać. 

Wybrałam też bycie matką swoim dzieciom a nie całemu światu (jak np Matka Teresa) i tej roli zamierzam się trzymać. Dlatego po zapoznaniu się z faktami i przeanalizowaniu sytuacji na spokojnie także i te dzisiejsze wydarzenia odkładam na bok, bo moje życie toczy się dalej, tu i teraz. Moja rodzina chce jeść, moi klienci chcą mieć posprzątany dom, wszyscy chcemy realizować swoje plany. Po co mi o tym myśleć? Co mi da zastanawianie się, czy jutro moje dzieci będą bezpieczne w drodze do szkoły, czy mój mąż będzie bezpieczny w pracy? czy nie wybuchnie nigdzie kolejna bomba? Czy nie zarazimy się ebolą? Czy dom się nam nie spali? Czy nie wybuchnie III wojna światowa? A jak? To co? Bok se wyrwiesz? Czy ktoś z was jest w stanie zapobiec tego typu wydarzeniom w waszym życiu? Znacie jakieś bezpieczne miejsce na Ziemi? Gdyby komuś przyszło do głowy wymienić Polskę, to radzę zapoznać się ze statystykami choćby wypadków drogowych ze skutkami śmiertelnymi. Nikt nie zna dnia ani godziny. Wszędzie trzeba zachować ostrożność i rozwagę, ale na los wpływu nie mamy żadnego. Nie zaszkodzi też pomyśleć na spokojnie, co robić w razie wu (takiego czy innego), ale na wypadki losowe tak na prawdę nigdy nie jesteśmy się w stanie przygotować.

Młody dziś spadł w szkole ze zjeżdżalni (!?) i rozciął sobie wargę. Czy to powód by nie posyłać go więcej do szkoły? Chyba nie. Co?

Oczywiście nie jestem aż taka głupia, by wierzyć, że dzisiejszy zamach niczego nie zmieni, bo najprawdopodobniej konsekwencje będą i to złe dla wszystkich normalnych mieszkańców tego kraju i innych też. Od dziś należy się pewnie spodziewać wszędzie kontrolowania i sprawdzania wszystkiego i wszystkich. Dalszymi konsekwencjami może być zamknięcie granic na dłuzej lub na stałe i cholera wie, co jeszcze, bo rząd pewnie podejmie jakieś działania dla zwiększenia bezpieczeństwa. Ale póki co carpe diem.





19 marca 2016

Mijn eerst Nederlandstalig blogartikel

Een blog schrijven is niet zo moeilijk. Ik schrijf graag en veel maar enkel in het Pools want dat is mijn moeder taal.

Sinds twee jaar leer ik Nederlands. Momenteel studeer ik deze taal in CVO Mechelen op niveau 2.4. Ik wil goed praten, schrijven en begrijpen dus ik moet veel oefenen.

Dus...

Ik heb een gek idee. Om mijn Nederlands te verbeteren zal ik soms Nederlandstalige artikelen proberen te schrijven.

Ik weet dat ik veel grappige fouten zal maken dus ik vraag om uw begrip :-)

Ik ben heel zeker dat er in mijn tekst te weinig lidwoorden zijn omdat  het gebruik ervan voor mij altijd Chinees is.
Zie je grote fouten in mijn tekst? Kan je verbeteren? Doe maar (commentar, e-mail).

Mijn blog is mijn persoonlijke dagboek. Ik schrijf onder meer over ons leven in België, onze problemen en grappige avonturen.

Wie ben ik?

Ik wil eerst me even voorstellen. Mijn naam is Magda. Ik ben 38 jaar en getrouwd met Kazek. We hebben drie kinderen: 1 jongen en 2 meisjes. 3 jaar geleden kwamen we naar België uit Zuidoost Polen.
In Polen heb ik 14 jaar als bibliothecaris gewerkt.  Ik was een paar jaar alleenstaande moeder. Daarna vond ik een nieuwe papa voor mijn meisjes :-) We zijn een vrolijk gezin. Mijn man werkt meer dan 20 jaar in spuiterij. Ik werk momenteel als poetsvrouw maar in de toekomst zou ik graag in een BIB werk zoeken.

daar wonde ik 35 jaar
 Waarom komen we naar België?

Polen is een mooi land maar vaak moeilijk om te leven. Het leven is daar goedkoper dan hier, maar je verdient er veel minder. Vaak is er bijna onmoegelijk een familie te onderhouden. We hadden vaak te weinig geld om nieuwe kleren, schoenen, medicijnen of eten te kopen...
Daaroom moesten we andere plek voor leven zoeken. Waarom Belgie? Omdat hier mijn man een werk vond. Dus we kwamen naar België en we willen hier bijven. 

We moesten helemaal opnieuw beginnen. Het is niet gemakkelijk voor ons.

Nederlans praten en schrijven is ook een beetje moeilijk  ;-)

 
winter in Polen

Podkarpacie - mijn provincie in Polen




Co szkoła robi z człowiekiem?

 20 lat temu zdałam maturę i wkroczyłam w okres zwany dorosłością. Zakończyłam okres codziennego latania z tornistrem do szkoły, odrabiania zadań, stresowania się przed sprawdzianami. Jako osoba dorosła cieszyłam się, że wreszcie nie muszę się uczyć rzeczy, na które nie mam ochoty.

nasze krokusy
Na długi okres czasu mogłam zapomnieć o szkole... No, może nie tak całkiem zapomnieć, bo moja praca była ze szkołami związana dosyć i dzięki temu nigdy nie przestałam być na bieżąco. Prowadziłam nawet czasem lekcje, a raz nawet religię do spółki z księdzem haha. Potem nadszedł czas, gdy moje pociechy założyły tornistry na plecy. Wtedy poznałam szkołę od trochę innej strony. Jednak patrzyć z boku a być uczniem to pewna różnica...

Zawsze lubiłam wspominać swoje szkolne czasy, jednak nigdy - w przeciwieństwie do wielu ludzi - nie chciałam tam wracać w roli ucznia. Mimo, że nie miałam nigdy pod górę, a może właśnie dlatego?  Wysłuchiwałam często z uwagą wspomnień szkolnych moich rodziców i babci. Gdy pracowałam w bibliotece, schodziło się tam sporo dzieciaków w wieku różnym i opowiadali, co też danego dnia wykombinowali, czym udało im się wkurzyć nauczycieli albo co też wymyślili nauczyciele, by uatrakcyjnić życie uczniom. Ze strony zaprzyjaźnionych nauczycieli i wykładowców z kolei dowiadywałam się, jak to wygląda z drugiej strony barykady. Często były to historie wesołe, czasem smutne, a zdarzało się, że miałam wątpliwości co do tego, czy szkoła choć w części spełnia swoją rolę wychowawczo-edukacyjną. Dziś słucham chętnie opowieści moich Młodych. Życie szkoły bowiem to fascynująca wielce sprawa i nigdy mnie nie nudzi. Tymczasem przyszło mi spojrzeć na szkołę z jeszcze innej strony, czyli dorosłego w szkolnej ławce...

Gdy człowiek spogląda wstecz, myśli sobie nie raz "och, jaki ja byłem wtedy głupi" i wydaje mu się, że dziś by się tak  nie zachował, bo jest dorosły.. Taa... Serio-serio? 

Mając  naście lat postrzegałam trzydziestolatków jako osoby stare, ale mądre i rozsądne, które wiedzą już wszystko o życiu i zawsze umieją się należycie zachować. Tymczasem dziś  mam prawie 40 i jakoś  nie czuję się  specjalnie mądra, ani rozsądna, ani nawet stara. Dużo zależy od punktu siedzenia :-)

Mówimy czasem dzieciom, by się nie przejmowały jedną słabą oceną, by nie brali sobie do serca opinii kolegów, by nie przeżywali tak bardzo krytycznych uwag nauczyciela. Wmawiamy im, że mają się uczyć dla siebie, nie dla pani czy pana, nie dla rodziców ani dziadków. NO! Dzieci uczą się dla siebie? Tylko i wyłącznie? Ha! I wydaje wam się, że jakbyście dziś poszli do szkoły, to wcale byście się opinią nauczyciela nie przejmowali? Ani tym, że Kaśka czy Wojtek napisali sprawdzian lepiej od was też nie? A to że pani pochwaliła tylko Zośkę, mimo, że ty i sąsiad z ławki dostałyście taką samą ocenę też by was nie ruszyło? To idźcie do szkoły i się przekonajcie, że wam się tylko wydaje, że jakieś głupie oceny czy pochwały nauczyciela wcale znaczenia nie mają.

No dobra, wiem, że pewnie i tak się nie przyznacie do tego za Chiny Ludowe i będziecie udawać, że poszliście do szkoły dla siebie, żeby się czegoś nowego nauczyć, a ta ocena ani was grzeje ani ziębi, mówi wam tylko, nad czym powinniście więcej popracować... 

nasze krokusy
Ja właśnie dochodzę do wniosku, że szkoła coś robi z człowiekiem.

Na początku tego kursu, na którym teraz jestem, dostaliśmy ankietę do wypełnienia. Jednym z pytań było, czy chcemy mieć większy test na koniec, czy nasza wiedza ma być sprawdzana na bieżąco. Wszyscy jak jeden mąż zaznaczyli opcję numer dwa. Dlatego co tydzień mamy minitesty ze słuchania, pisania, czytania ze zrozumieniem, mowy i zadania domowe (nawiasem mówiąc jest to super). Każdy jest dorosły - w mojej grupie są ludzie w wieku 30-40 lat - większość z wyższym wykształceniem, każdy wie, jakie są fakty i na co się zdecydował, każdy uczy się dla siebie i ma tego pełną świadomość, większość chodzi na ten kurs z chęcią i z chęcią rozmawia po niderlandzku. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy nasza docentka zaczyna rozdawać kartki, na których u góry jest miejsce na nazwisko i datę, wszyscy jak jeden zaczynają znacząco wzdychać z niechęcią. Powiem szczerze, że dopóki ona nie zwróciła na to uwagi i nie zaczęła się śmiać, że jesteśmy jak dzieci, to nawet sobie tego nie uświadamiałam, tej zbiorowej, wrodzonej, nieopanowanej niechęci do sprawdzianów. I chyba większość tak ma. Po zwróceniu na ten fakt uwagi, teraz wszyscy jak jeden mąż na widok kartek sprawdzianowych i z zadaniem domowym głośno buczą "NIEEEE!"  :-) Grupa jest fantastyczna - same pozytywnie zakręcone świrusy. Co potwierdza moją powyższą teorię odnoście poważnie dorosłych zachowań po trzydziestce.

nasze krokusy
Tak czy owak wielkie z nas dorosłych są chojraki dopóki się nas nie posadzi w szkolnych ławkach. Wtedy od razu coś się w łeb robi i człowiek zaczyna buczeć na widok sprawdzianu i stresować się przy odpowiedzi.
Tu też myślałam, że tylko ja tak mam. Jednak zrobiłam wywiad w środowisku dorosłych uczniów i już wiem, że nie tylko ja. To jest dopiero głupie i z pozoru dziecinne. Na dzień dzisiejszy nie mam żadnych oporów przy rozmowie po niderlandzku. Chętnie gadam z przypadkowymi ludźmi, ze znajomymi, spokojnie idę do lekarza, do urzędu, gadam z kolegami a także z nauczycielką... dopóki jest to rozmowa o dupie maryny czy sprawach formalnych a nie odpowiedź punktowana. Mam pełną świadomość, że to jest śmieszne i niedorzeczne, ale gdy tylko przyuważam, że nauczyciel podchodzi do naszej grupy (nigdy nie odpowiadamy indywidualnie tylko pracujemy w grupach)  i słucha mojej opowieści i notuje uwagi, zaczynam się stresować i zastanawiać nad poprawnością swojej wypowiedzi, dzięki czemu zwykle robię więcej błędów. No chore po prostu. C.H.O.R.E !

Dziś mi też nikt nie wmówi, że oceny nie są ważne. Choć zanim zaczęłam chodzić na kurs, uważałam inaczej. Punkty są ważne i to nie tylko w tym sensie, że trzeba mieć 50%,   by zaliczyć poziom i  pójść dalej.  Nie tylko dlatego, że pokazują nam, z czego kulejemy i nad czym musimy więcej popracować, choć i to jest istotne. Odpowiednio wysokie punkty są ważne dla naszej satysfakcji i zadowolenia. Nauczyciele nie informują publicznie, ile kto dostał i czy wystarczająco, ale jeden do drugiego zaraz zaziera - ma lepiej niż ja, czy gorzej? I dlaczego lepiej....? Dziwne, ale prawdziwe, bo szkoła coś robi z człowiekiem :-)
nasze krokusy

Tymczasem skończyłam poziom 2.2 i zaczynam 2.4. Jakiś nowy śmieszny pomysł, że można wybrać, czy najpierw się zrobi 2.3 czy 2.4, bo ponoć nie ma wielkiej różnicy. Do tego można po tym 2.4 odpuścić sobie 2.3 i pójść od razu na 3.1. Oczywiście pisząc wcześniej egzamin dopuszczający, który - wedle opinii naszej nauczycielki - "dla naszej grupy powinien być zwykłą formalnością". Nie wiem, na ile to mnie dotyczy, jakże miło po raz kolejny usłyszeć, że jest się w zdolnej, utalentowanej grupie. Mówiłam po pierwszych zajęciach w jesieni, że nie wiem, co ja-sprzątaczka robię pośród tych wszystkich magistrów i doktorów władającymi kilkoma językami każdy, no ale teraz dzięki temu dla mnie satysfakcja tym większa, że udaje mi się trzymać podobny poziom. Jako się rzekło, nie jest to bez znaczenia. Choć teoretycznie uczymy się dla siebie, a nie dla punktów, jednak każdy ma coś z narcyza i uwielbia, gdy go chwalą. Co prawda nikt nie woła "jupi!" jak nauczyciel chwali, ale mordy się cieszą po cichu pod nosem pod nosem hehe.






12 marca 2016

Dom na obczyźnie. Ludzie z pasją. Wywiad.

W Belgii wreszcie zapachniało wiosną. Mamy piękny, słoneczny, marcowy weekend. Kwitną krokusy, żonkile, przebiśniegi, ptaszki śpiewają, ludzie zaczęli masowo oporządzać swoje ogródki, działki  i samochody. Przy takiej pogodzie aż chce się żyć. Nawet największe leniuchy zaczynają na poważnie rozważać opcję wyjścia z domu w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza  i rozruszania kości. Mój kolejny gość jednak na pewno nie zna problemu zastanych kości, bo ze sportem jest za pan brat. Dominika uchyli przed wami rąbka tajemniczego świata gimnastyki, a przy okazji opowie, jak się jej żyje w Belgii.

Magda: Witaj na moim blogu. Myślę, że najlepiej sama się przedstawisz :-)
Dominika: Nazywam się Dominika, mam 18lat. Przyjechałam do Belgii wieku 6 lat wraz z rodzicami i siostrą. A więc jestem tu  już 12 lat.

M: Na rozgrzewkę zadam moje standardowe pytanie: jak u ciebie ze znajomością języków?
D: Na co dzień najczęściej posługuję się językiem polskim oraz francuskim. Po polsku rozmawiam z rodziną, a po francusku w szkole, na gimnastyce i ze znajomymi. Niderlandzki też nie jest mi za obcy - tygodniowo mam 4 godzinny lekcji. Posługuję się nim w sklepach, u lekarzy, w pociągu. Znam też podstawy angielskiego, gdyż w szkole mam 4 godziny  tygodniowo.

M: Przyjechałaś do Belgii jako mała dziewczynka, więc zapewne znasz bardzo dobrze belgijską szkołę. Czy w twojej szkole było dużo obcokrajowców (w sensie: nie-Belgów)? Jak wyglądają twoje kontakty z rówieśnikami?
D: Aktualnie chodzę do szóstej klasy szkoły średniej. Moje kontakty z  rówieśnikami nie różnią się za bardzo od innych. Na początku było trudno, ale z biegiem czasu, jak się już opanowało język, wszystko stało się proste.  W tym roku, na przykład, w mojej klasie nie ma ani jednego rodowitego Belga. Każdy z nas ma swoje korzenie w innym kraju.  Nie pamiętam żeby kiedykolwiek w mojej klasie było więcej niż pięciu Belgów :-)

M: Czy rówieśnicy, nauczyciele traktowali cię jakoś inaczej z tego powodu, że jesteś Polką, czyli nie-Belgijką, czy też w ogóle nie zwracali na to uwagi?
D: W pierwszym roku, z tego co pamiętam, to wszyscy mnie inaczej traktowali. Ale bardzo pozytywnie. Pamiętam taki moment, gdy musieliśmy czytać tekst, a ja nie zrozumiałam słowa „caillou”. Podniosłam rękę i się zapytałam, co to oznacza? Pani nie wiedząc jak wytłumaczyć, poprosiła jedną z moich rówieśniczek, aby mi na przerwie pokazała, co to jest. Chodzilo oczywiście o „kamyk”.  Nigdy żadne dziecko z mojej klasy nie śmiało się ze mnie,  zawsze mi pomagali. 

M: A jak wyglądają twoje kontakty towarzyskie obecnie? Masz więcej polskich, czy belgijskich przyjaciół? 
D: Dziś, nie mam już problemu z dogadywaniem się z kimkolwiek, choć nadal się zdarza, że nie rozumiem wszystkich słów. Mam więcej belgijskich przyjaciół niż polskich. 

M: Jesteś młodą dziewczyną, poznałaś  belgijską szkołę od podszewki, znasz doskonale tutejsze dzieci i młodzież. Co powiedziałabyś polskim nastolatkom, którzy muszą przeprowadzić się do Belgii? Jest się czego bać?
D: Nie ma czego się bać! Na początku będzie trudno, nie powiem że nie. Ale tylko język tak naprawdę dzieli nas od reszty świata :-)


M: Czy jest coś w tym kraju, co ci się wyjątkowo podoba, nie podoba, śmieszy...?
D:  Nie, mieszkam tu bowiem od dzieciństwa i nie wiem jak jest w Polsce, czy gdzie indziej.

M: A propos Polski, bywasz tam czasem? 
D: Do Polski ciągnie mnie jedynie rodzina. Bywam tam raz, dwa razy na rok. 

M: Dobrze ci się mieszka w Belgii, czy wolałabyś  się w przyszłości przeprowadzić do innego kraju?
D: Bardzo dobrze mi się żyje w Belgii. W planach mam tu mieszkać, ale zobaczymy co będzie. 

M: Wiem, że masz bardzo  interesujące hobby. Zechcesz przybliżyć moim czytelnikom świat gimnastyki?
D: Świat gimnastyki jest bardzo wieki. Ja uprawiam gimnastykę artystyczną. Poza tym istnieje również gimnastyka rytmiczna, akrobatyczna, tumbling i trampolina.
Gimnastyka artystyczna składa się z tańca wolnego, skoku przez kozła, belki i drążków.

M: Kiedy zaczęłaś trenować?
D: Od małego zawsze i wszędzie skakałam i  robiłam gwiazdy, aż  pewnego dnia, gdy miałam 9 lat, rodzice zawieźli mnie razem z moją sąsiadką na lekcje otwarte i tak się zaczęło...

M: A co dziś o twoim hobby myślą znajomi i rodzina?
D: Rodzina bardzo mnie wspiera przy tej pasji, odbierają mnie 4 razy w tygodniu. Nie było zawodów na których by mi nie kibicowali.  Bardzo mnie to cieszy, że tak bardzo mnie wspierają.
Większość moich znajomych to są właśnie ludzie z gimnastyki, bo my nie widzimy świata poza tym :-) Fajnie mieć takie grono znajomych, nigdy się razem nie nudzimy.
A jeśli chodzi o moich znajomych ze szkoły, są wniebowzięci, tym co wyprawiam. Często muszę wykonywać fiflaki i salta na lekcji wuefu na ich prośbę :-)

M: Czy trzeba mieć dużo pieniędzy, by zajmować się w Belgii gimnastyką?
D: Koszty zależą od klubu. Ja na ćwiczę w małym klubie "Venus Gym Ganshoren" w Brukseli i płacę 220 euro na rok. W planach na przyszły rok mam zmianę klubu na większy, który kosztuje cztery razy więcej. Dotarłam już bowiem do takiego poziomu, że w tym klubie już nic więcej nie mogę osiągnąć ani się rozwijać. 

M:  Dużo czasu trzeba poświęcać na treningi? 
D: Ja ćwiczę od 4 do 5 razy w tygodniu, tczyli 10 do 13 godzin.Poza tym nie trzeba poświęcać dużo czasu. By utrzymać formę, wystarczy pół godziny joggingu dziennie.

M: Czy, twoim zdaniem, każdy może uprawiać ten sport, czy też trzeba mieć jakieś specjalne predyspozycje?
D: Jest to sport dla każdego, tylko nie każdy zostanie mistrzem świata :-) Tak jak w każdym sporcie: „trening czyni mistrza” .

M: Tego typu sporty, czyli tzw sporty wyczynowe, to często powód jakichś kontuzji, czy chociażby zwykłego nadwyrężenia mięśni, stawów. Zdarza ci się czasem?  
D: Oj tak, jest to jeden z najniebezpieczniejszych sportów. Nie to że jest to jakiś ekstremalny sport, ale upadki są bardzo częste. Parę razy już sobie plecy zwichnęłam raz połamałam, raz się zablokowałam w plecach. A w tym roku zwichnęłam sobie kostkę. Jednak najczęstsze są rany od drążka na dłoniach. Jest to tak zwany u nas „steak”. Czyli kawałek obdartej skórki, która może czasem krwawić. 
tzw "steak"

M: Trenujesz już kilka lat, więc pewnie możesz się pochwalić jakimiś osiągnięciami...?  
D: Tak , zajęłam 2 razy pierwsze miejsce. Raz było to pierwsze na Brukselę, drugim razem pierwsze na całą Walonię. 

A w zeszłym roku z kolei zajęłam z moją drużyną 3 miejsce w naszej kategorii i przedziale wiekowym. Najważniejsze osiągnięcia jednak są, jak dla mnie, gdy się dostaję na finał  w turnieju o mistrzostwo w Walonii. Nie każdemu się to udaje, bo trzeba zdobyć odpowiednią ilość punktów. 


M: Nie od dziś wiadomo, że sport jest dobry dla zdrowia, kondycji, wyglądu. Czy należenie do klubu, uprawianie tego sportu ma dla ciebie jeszcze inne pozytywne aspekty?
D: Przede wszystkim znajomi. Nie jestem tak na prawdę sobą nigdzie i z nikim innym, tak jak z ludźmi z gimnastyki. Tam jest moje życie, mój drugi dom. 

M: Rozumiem to doskonale, tak jak pewnie wszyscy, którzy mieli lub mają jakieś pasje. A czy poza gimnastyką masz jeszcze jakieś inne hobby?
D:  Bardzo lubię uprawiać też inne sporty. Siatkówka, atletyka i rugby to moje drugie ja :D
Moje przyszłe życie zamierzam związać  ze sportem. W przyszłym roku idę na studia w kierunku sport. Tymczasem dorabiam i zaczynam się kształcić jako trenerka jednej grupy. Będę uczyć się na profesora sportu, ale chcę też iść dalej i zostać kinezystą. 

M: Czy możesz powiedzieć coś o możliwościach spędzania czasu wolnego w Belgii? Czy uważasz, że można łatwo znaleźć jakieś kluby sportowe, muzyczne i tym podobne?
D: W Belgii rozwijanie swoich pasji jest dużo bardziej dostępne w porównani z Polską. Głównie w sensie ekonomicznym, bo ceny są bardziej przystępne dla rodzin.

M: Dziękuję za rozmowę i mnóstwo ciekawych  informacji na temat życia w Belgii i fascynującego świata gimnastyki. Na koniec życzę wielu sukcesów zarówno w gimnastyce jak i na drodze edukacji.


W kolejnych moich blogowych rozmowach przedstawiam wam zwykłych-niezwykłych ludzi w różnym wieku, z różnym wykształceniem i doświadczeniem życiowym. Łączy ich jedno - są Polakami i mieszkają na obczyźnie. Wszyscy z którymi dotąd rozmawiałam, są zadowoleni z aktualnego miejsca pobytu. Nie narzekają, nie biadolą, bo nie widzą ku temu żadnych powodów. Emigracja  odkrywa bowiem przed nami Polakami nowe możliwości, daje nam nowe szanse i to często takie, o których w kraju ojczystym moglibyśmy tylko pomarzyć. My i nasze dzieci mamy okazję uczyć się języków obcych, a co za tym idzie, nawiązywać interesujące znajomości, poszerzać horyzonty i zdobywać wiedzę. Następnie możemy zacząć realizować nasze marzenia lub marzenia naszych pociech. 
Inna sprawa, że nie każdy te nowe możliwości chce zauważać i nie każdy ma chęć i odwagę zabrać się za ich realizację. Zdarzyło mi się niejednokrotnie natrafić na opinie, że za granicą to żaden raj, bo taki Polak może pracować tylko i wyłącznie na zmywaku lub na budowie, czy w innym nieciekawym zawodzie, że w tych obcych krajach nas Polaków zawsze będą traktować jak gorszy gatunek. Hm, jak spotykam ludzi, którzy po kilkunastu  latach na obczyźnie nie potrafią poprawnie mówić, ani tym bardziej pisać, w języku urzędowym danego kraju, trzymają się głównie rodaków nie integrując się z tubylcami, to się zaczynam domyślać skąd tego typu opinie się biorą... 
Na szczęście większość ludzi, których poznaję w różnych okolicznościach,  korzysta z możliwości. Uczą się języków, zawierają międzynarodowe znajomości, poznają kraj, pytają, szukają, robią różne kursy lub studiują, uprawiają sporty... Jednym słowem nie marnują życia na narzekanie, tylko maszerują wytrwale do przodu i wspinają się w górę. Nawet jeśli zaczynali od zmywaka to dziś już mają dobrą, ciekawą pracę. Jednak bez względu na to, co my osiągniemy, kolejnemu pokoleniu będzie dużo łatwiej. Nasze dzieci, wychowane tutaj będą w dorosłym życiu o wiele bardziej tutejsze i swojskie niż my. Osiągnięcia mojej dzisiejszej rozmówczyni bez wątpienia to potwierdzają. Na pewno warto brać z niej przykład i nie zrażać się drobnymi niepowodzeniami czy upadkami, tylko iść dalej z podniesioną głową i z uśmiechem na twarzy.

10 marca 2016

Wracaliście kiedyś radiowozem ze szkoły?

rysunek Najstarszej :-)
W środy dzieci w Belgii mają lekcje tylko do południa. Najstarsza w ten dzień śmiga na rowerze, bo autobus w południe tu na wiochę nie przyjeżdża. Wczoraj zadzwoniła, że się wywaliła na rowerze, czy że ktoś ją popchnął i upadła - okropnie wiało i w telefonie było jeden wielki szum słychać, więc mimo dziesięciokrotnych powtórzeń nijak nie mogłyśmy się dogadać. Zrozumiałam tylko, że boli ją noga, ale po wywiadzie doszłam do wniosku, że nie trzeba wzywać śmigłowca i spokojnie może spróbować dojść lub dojechać do chałupy o własnych siłach. Jak się samemu jest rowerzystą i wywala się na rowerze kilka razy do roku, a przy tym ma się trójkę dzieci ulegających co tydzień jakimś zdarzeniom, to się potrafi nawet na odległość ocenić ewentualne szkody i zagrożenie życia. Rower cały? Cały. To 50% szans, że wypadek nie groźny. Delikwent mówi normalnie (nie szlocha, nie wyje, nie lamentuje, nie jest spanikowany, ...) - nic wielkiego się nie stało... A że boli...? c' est la vie...
Nakazałam spróbować jechać lub ewentualnie iść, jakby się nie dało, to dzwonić po raz wtóry w celu ustalenia dalszego postępowania. Nie dzwoniła jednak. Wniosek - idzie lub jedzie.

Po jakimś czasie do drzwi zadzwonili policjanci i mówią, że ją przywieźli radiowozem, bo się przewróciła na rowerze. Dali mi też kartkę z adresem, pod którym możemy odebrać rower. 

Tak że tak.


Domyślam się, bo poszkodowana się mota w zeznaniach, że ból nogi, zmęczenie lekcjami, wkurzenie ogólne na zaistniałą sytuację i świadomość tych prawie 7 kilometrów do domu najprawdopodobniej spowodowało, że dziecię me przedstawiało swoją osobą obraz nędzy i rozpaczy. Dlatego ktoś się zaniepokoił i podszedł zapytać w czym rzecz, a że najprawdopodobniej nie dowiedział się więcej poza "przewróciłam się na rowerze" (to wszyscy w naszym domu na 100% potrafią  powiedzieć, bo wypadki rowerowe to nasza rodzinna specjalność), więc zadzwonił po policję. Panowie policjanci odwieźli bidoka do domu, bo co mieli zrobić? :-) 

Wnioski z tej przygody? Bardzo pozytywne: dobrze wiedzieć, że w razie co ludzie reagują, gdy widzą, że z dzieckiem coś nie tak. No i że policja jest OK.

Na koniec nieodzowny komentarz młodszej siostrzyczki: "Kurczę, też bym się chciała policyjnym autem przejechać! Będzie co opowiadać znajomym, ale będę wszyscy zazdrościć!!! ....Ale mama to na pewno pomyślała, że coś ukradłaś i cię przywieźli, jak zobaczyła tych policjantów hehe" (w tym momencie Najstarsza zapomniałam o bólu nogi i próbowała zasadzić kopa w wiadomo co siostrzyczce)

kilka dni temu...
A bohaterka zdarzenia dziś ma ładnego siniaka na nodze, poza tym okaz zdrowia. W szkole jednak nie była, bo nie dała rady pójść na dalszy przystanek a z bliższego oczywiście autobusik nie jechał. No a bike w mieście. Tyrknęłam więc do szkoły i powiedziałam w czym rzecz. Przy okazji umówiłam się na podpisanie dokumentów w sprawie zapisu młodszej Młodej do szkoły średniej, gdyż wcześniej wypełniłam formularze przez internet, jak nakazali. Pozytywna strona posiadania dziecka z różnymi problemami (np językowymi), to to że cię w szkole wszyscy znają i twoje dzieci też, czyli jak zwykle wychodzimy na plus, bo nie ma tego złego.... :-D

dziś

8 marca 2016

Polska szkoła podstawowa i gimnazjum na odległość.

Ten post piszę głównie dla rodziców przebywających poza granicami Polski, którzy nie mają w pobliżu polskiej szkoły, ale chcieli by, aby ich dzieci mogły kontynuować naukę języka ojczystego a w przyszłości kontynuować naukę w Polsce. Przedstawię tu ofertę Polskich Szkół Internetowych LIBRATUS, która wydaje mi się ciekawym rozwiązaniem i może pomóc waszym pociechom w realizowaniu materiału polskiej szkoły zagranicą.


Wielu Polaków mieszkających w Belgii posyła swoje dzieci do polskiej szkoły w Brukseli lub Antwerpii, gdzie dzieci mogą się uczyć języka polskiego. Jednak  nie każdy ma takie możliwości. Dla niektórych jest za daleko, inni nie mają czasu, by co tydzień wozić dziecko kilkanaście, lub kilkadziesiąt kilometrów na lekcje. Poza tym wiele dzieci ma soboty czy środowe popołudnia, kiedy to odbywają się lekcje w polskich szkołach, także zajęte (kluby sportowe, szkoły muzyczne, plastyczne, skauci, etc). Czasem pewnie jest też tak, że rodzice wybierają właśnie polską szkołę zamiast klubu piłki nożnej czy akademii rysunku. 

Wiele rodzin wyjeżdża zagranicę tymczasowo. Dla nich polska szkoła to wręcz konieczność, bo przecież za rok, trzy, pięć wrócą do Polski, a wtedy ich dziecko będzie miało problemy z kontynuowaniem nauki w danej klasie, czy szkole. Braki w języku ojczystym i nieopanowanie polskiej podstawy programowej mogą zaważyć na przyszłości dziecka.

Co powiecie o nauce domowej? Zastanawialiście się kiedyś nad tym, żeby samemu uczyć dziecko w domu? Powiecie pewnie, no okej, może i byśmy spróbowali, ale skąd mielibyśmy wiedzieć, czego mamy uczyć i jak się za to zabrać? Skąd brać wskazówki i materiały, jak to rozkładać w czasie? Nie, nie jesteśmy nauczycielami przecież...





Dostałam nie dawno od nich ofertę i - powiem szczerze - byłam zaskoczona, że nasze polskie dzieci mogą uczestniczyć w zajęciach polskiej szkoły przez internet i co więcej otrzymać  polskie państwowe świadectwa na zakończenie roku szkolnego. Tak więc mieszkając w Belgii nasze pociechy mogą w domu przy drobnej naszej pomocy realizować pełny program polskiej szkoły podstawowej oraz gimnazjum. Co wy na to?

"Libratus to darmowy program skierowany do Polaków przebywających poza granicami kraju, którzy chcą zapewnić dzieciom stały kontakt z polską edukacją. Dzięki uczestnictwie w projekcie uczeń ma możliwość realizacji polskiej podstawy programowej"

Jeśli komuś bardzo zależy na tym, by dziecko nie straciło nic z polskiej szkoły, będąc w innym kraju i mogło po powrocie do Polski spokojnie wrócić do swojej szkoły albo zapisać się do liceum bez problemów, to tą propozycję jak najbardziej powinien wziąć pod uwagę. Jednak i ludzie tacy jak ja, którzy nie mają w planach powrotu do ojczyzny i mają dość niezobowiązujące podejście do patriotyzmu i polskości, też mogą pomyśleć nad tym zagadnieniem. Mi wydaje się to wcale nie głupie. Nie wiem jeszcze, czy z niego skorzystam, ale wezmę bez wątpienia pod uwagę w przyszłości edukacyjnej moich dzieci, zwłaszcza najmłodszego. Chciałabym bowiem, by Młody nauczył się pisać i czytać po polsku, bo a nuż mu się to kiedyś przyda w przyszłości.

Na razie z grubsza się zorientowałam, jak to działa? Przeto podzielę się z wami swoją wiedzą.

PROJEKT LIBRATUS współtworzy kilkadziesiąt szkół podstawowych, kilkanaście gimnazjów oraz poradnie psychologiczno-pedagogiczne, a także polskie szkoły za granicą i różne organizacje polonijne. Jak podano powyżej - uczestnictwo w tym programie i wszystkie pomoce udostępniane przez internet są darmowe, oczywiście  tylko dla  uczniów i szkół uczestniczących w projekcie.   Wymaga jednak od nas rodziców trochę poświęcenia, bowiem nauka odbywa się w formie tzw nauczania domowego. Czyli rodzic pełni tu rolę nauczyciela. Tyle, że scenariusze i repetytoria przygotowują wykwalifikowani nauczyciele, więc nie trzeba się martwić, czego mamy uczyć swoje dziecko. Na platformie internetowej programu Libratus zdostaniemy przeróżne  multimedialne materiały. No a raz w tygodniu odbywają się tzw WEBINARIA, czyli lekcje on-line prowadzone przez  nauczycieli z partnerskich szkół stacjonarnych. Te szkoły znajdują się w różnych miejscach w Polsce i do nich zapisywane są dzieci z całego świata uczące się na odległość.


Podczas lekcji uczniowie rozmawiają z nauczycielem i kolegami za pomocą czatu. Nauczyciele urozmaicają swoje lekcje prezentacjami, filmikami, tablicą interaktywną a nawet grami edukacyjnymi. Jeśli dziecko nie może uczestniczyć w takiej lekcji w wyznaczonym dniu, materiał zawsze może sobie obejrzeć później, bo jest on dostępny potem on-line dla wszystkich uczniów. 

Dzieci mogą w ten sposób zrealizować program polskiej szkoły od zerówki po gimnazjum.

Gdybyście byli ciekawi, jak wyglądają lekcje przez internet, obejrzyjcie poniższy mix kilku przykładowych lekcji.

 .


Poza tymi lekcjami dzieci muszą pracować samodzielnie z rodzicami. Rodzice, których dzieci uczą się w ten sposób, mówią, że nawet 2-3 godziny w tygodniu wystarcza, by opanować zalecony materiał. Oczywiście wszystko zależy od dziecka i jego chęci oraz zdolności do nauki w domu. Na pewno też więcej czasu potrzebuje maluch z pierwszej klasy podstawówki, niż umiejący uczyć się samodzielnie 12-latek. Rok szkolny trwa tu tak samo jak w zwykłej szkole - od września do czerwca. Dzieci uczą się tych samych przedmiotów, co w normalnych szkołach w Polsce, nie tylko języka polskiego. Jednak, myślę, że w przypadku innych niż języki przedmiotów, jest to głównie kwestia opanowania słownictwa z danej dziedziny, czyli nadal języka. Przecież dzieci na całym świecie uczą się podobnych rzeczy w podobnym wieku. Wiem przecież, jak to jest  w naszym przypadku - gdy uczę się z dziewczynami np z matmy czy przyrody, to używam polskich i niderlandzkich słów, jednak trójkąt cały czas ma trzy kąty bez względu na to, czy  mówię na niego "trójkąt" czy "driehoek" [drihuk] zaś "serce" czyli "hart" zawsze  tak samo pompuje krew, a zwierzę, które oddycha płucami, ma pióra, dwie nogi i dziób to zawsze jest "ptak" i jak nazwiemy go  "vogel", to ani jego wygląd ani sposób życia się nie zmienią. Czyli nawet na przyrodzie i geografii dzieci będą się uczyć głównie języka polskiego oraz utrwalać i poszerzać wiedzę zdobytą w szkole belgijskiej (niemieckiej, angielskiej, chińskiej, etc).



Dzieci uczą się tak samo jak w zwykłej szkole - od września do czerwca. Potem muszą zdać egzamin, by otrzymać świadectwo i promocję do następnej klasy. Niestety na dzień dzisiejszy nie ma możliwości zdawania egzaminu w Belgii i trzeba się z tej okazji pofatygować do Polski. Jednak biorąc pod uwagę fakt, że i tak sporo Polaków bywa tam często, więc nie powinno być z tym żadnego problemu. Poza Polską egzaminy odbywają się jeszcze  w partnerskich sobotnich szkołach np w Wielkiej Brytanii, czy Hiszpanii. Dodam, że dzieci otrzymują państwowe świadectwa, takie same jak dzieci, które uczą się w normalnych szkołach w Polsce, bowiem oficjalnie są one uczniami którejś stacjonarnej szkoły uczestniczącej w projekcie, znajdującej się na terenie Polski.

Najwięcej Polaków korzysta z tego programu w Wielkiej Brytanii, dlatego tam można zdawać egzaminy na miejscu. W Belgii, Holandii czy Francji Libratus ma po kilkudziesięciu uczniów. Z Libratusa korzystają już rodacy w ponad 100 krajach na całym świecie.

Moim zdaniem  jest to możliwość  warta  uwagi i głębszego zastanowienia. Myślę, że wielu czytelników się nią bliżej zainteresuje, choćby z czystej ciekawości.  Warto też przekazać tę informację dalej, bo być może ktoś właśnie się głowi, jak pomóc swojemu dziecku w nauce języka ojczystego, a nie ma żadnej polskiej szkoły w okolicy.

Dokładniejszych informacji można szukać na stronie projektu:



Zapisywać się można od stycznia do września. Jednak liczba miejsc jest ograniczona. No i są pewne warunki, które trzeba spełnić: przynajmniej jedno z rodziców musi mieć polskie obywatelstwo, należy też posiadać dokumenty potwierdzające tożsamość rodziców i dzieci oraz dokument potwierdzający ukończenie poprzedniej klasy, z tym że nie musi to być świadectwo z polskiej szkoły - tutejszy dokument też jest uznawany. Przy zapisie brany jest pod uwagę wiek dziecka i lata nauki. Dokumenty wysyła się pocztą po dopełnieniu wstępnych  formalności przez internet.

W razie pytań możecie się skontaktować z kompetentnymi osobami z projektu, którzy chętnie rozwieją wasze wątpliwości. Potrzebne namiary znajdziecie na poniższym obrazku lub na stronie internetowej LIBARATUSA.