29 kwietnia 2016

Zupe literkowa zadziałała!

Młody właśnie zaczął mówić "R". A raczej przypomniał sobie, jak to się robi. Wszak jako mały bobas na widok motoru zawsze wołał wyraźnie "DRRRRYN!". Cieszyliśmy się, że nie będzie się musiał męczyć z nauką wymawiania "R". Jednak okazało się, że ta wrodzona umiejętność potem zanikła i Młody seplenił jak każde inne dziecko.
- Poplosę luzową lulkę do helbatki.
Zabawnie brzmią niektóre wyrazy w wykonaniu dzieci. (Podejrzewam, że jeszcze zabawniej brzmią wyrazy flamandzkie, niderlandzkie w wykonaniu dorosłej Polki, no ale to inna bajka). Choć lepsze niż brak litery "R" wydają mi się zamiany liter w wyrazach. Młoda kilka lat temu nosiła "okurary" i "bareliny". Do dziś się z niej śmiejemy, że jest bareliną :-). Z Młodym ostatnio oglądałam książkę o warzywach.
- Co to jest?
- Fasolka
- Aaa safolka.
- Nie safolka tylko FAsolka.
- No pseciez mówię SA-FOL-KA!

Safolka to jednak pikuś przy przeboju "sprzyszłem na schwileczkę". Już wszyscy tak w domu mówią.

Młody nie dawno odkrył bajkę "Marta mówi". No wiecie, ten żółty, przemądrzały pies, który po zjedzeniu zupy literkowej zaczął mówić. Bardzo dobra kreskówka. Marta wyjaśnia dzieciom  znaczenie wielu interesujących wyrazów. Jednakowoż słuchanie Marty codziennie, po kilka razy tego samego odcinka, dla dorosłego jest jakby odrobinkę nużące. Jednak dzięki Marcie Młody je każdą zupę, której można nadać miano zupy literkowej, a w tym celu wystarczy kupić makaron literki. Ostatnio dosypałam literek do makaronu, który gotowałam do rosołu - też zadziałało na lepszą przyswajalność rosołu :-)
No, tyle że jak cała Trójca je razem to każde wróży z łyżki zamiast jeść i wymyśla, co też za wyraz można ułożyć ze złowionych liter. Dzieci!
Przedwczoraj zupełnie zauważyłam, że Młody powiedział "traktor", gdy opowiadał wrażenia z pobytu na farmie. Udając głuchą, zapytałam, co takiego widział?
- TRaktoR i KRowy!
Zwróciłam mu uwagę, że właśnie powiedział RRRR. Na razie "R" udaje się tylko po spółgłoskach, ale jesteśmy zadowoleni, a Młody dumny.
Czyli stało się jasne - zupa literkowa działa!
Kinderboerderij Bornem


A na farmie było SUPER! Były krowy i duże varkeny [varken - świnia], i kaczki,  i konijntjes [czytaj: konejnczies, czyli króliki], i jedli lody, i karmili barany i głaskali kozy.... Opowiadaniom nie było końca. Każdy musiał wysłuchać opowieści dnia.

Kinderboerderij Bornem


Kinderboerderij Bornem
A co się dziecko na ten wyjazd oczekało. Liczył noce. Pomylił się o jedną i była awantura, bo chciał jechać na farmę we wtorek,  a nie iść do szkoły. Wkurzył się na matkę z tego powodu i nie kochał jej przez pół godziny. Nasz synio uwielbia wszystkie diertjes [dirczies], czyli zwierzątka. Cóż. U nas to rodzinne. Któż inny jak nie my zostawialiśmy na środku pola 5 buraków, bo pomiędzy nimi miał sieć najpiękniejszy pająk, jakiego dotąd widzieliśmy? A co kto przechodził drogą, się pytał, dlaczego te buraki nie wyrwane? A co se myślał po usłyszeniu wyjaśnienia to nie trudno się raczej domyśleć...
Kinderboerderij Bornem
W domu hodowaliśmy najróżniejsze zwierzaki. Zawsze był jakiś piecho, czasem i dwa. Zawsze był kot, czasem i dziewięć. Przez kilkanaście lat były papużki - czasem dziesięć, gdy się młode wylęgły. Były rybki, chomiki, szczur, no i króliki. Ja hodowałam nawet żaby przez jakiś czas - w końcu chodziłam na biol-chem :-).

Kinderboerderij Bornem
Tu w Belgii na razie nie mamy zwierzątek. Chomiki przeżyły swoje życie i odeszły do chomiczego nieba. Myśleliśmy o piesku - co prawda w umowie wynajmu jest zapis o zakazie zwierząt, ale właściciel raczej nie miał by nic przeciwko - jednak nas przez sporą część dnia nie ma w domu. Co by to psisko samiutkie robiło? Ale na przyszłość. Kto wie? Fajnie by było mieć jakiegoś puchatego stwora w domu do pieszczochania :-) Może królik? Może piecho? Na pewno nie kocur - fuj.

Młoda tymczasem powróciła z obozu. Zimno było jak cholera. Padało, ale fajnie mimo wszystko. Pełne zadowolenie jest jak widzę. Na pamiątkę kupiła sobie i innym ...słodyczy! Jednak co dziś można sobie kupić za pamiątkę skądkolwiek, jak wszędzie w zasadzie jest to samo. W najbliższym sklepiku z pamiątkami kupię to samo co nad morzem, co w górach, co w Polsce, co w Holandii... Więc faktycznie - lepiej sobie kupić cukierków :-D Ja dostałam wiśnie w likerze mmmm pychota! Młody spróbował, bo nie uwierzył, że nie będzie mu smakowało - blee!


Gdyby ktoś chciał odwiedzić farmę, na której był Młody to adres tu:

http://www.barelhoeve.be/

23 kwietnia 2016

Mistrzynie przygody

Już tak było fajnie ciepło, a tu znowu ochłodzenie brrrr i ten wiatr. Pozytyw taki, że pranie na sznurze schnie ładnie, a że wisi przeważnie równolegle do ziemi to już szczegół :-)

W tym tygodniu dzikie hiacynty chyba już w pełnym rozkwicie i mam nadzieję, że jutro nie będzie lało cały dzień, choć prognozy jakoś specjalnie optymistycznie się nie prezentują, bo można by śmignąć do hellerbos. Tyle, że M był z Młodym na myjni to nie wróży dobrze. Jak to dlaczego? Po umycia auta prawie zawsze pada.
sad gruszkowy

Tydzień był jak zwykle pełen emocji i ciekawych wydarzeń.

Hitem tygodnia jest nasza na artystka nadworna. Tym razem udało jej się wsiąść do niewłaściwego autobusu. Mistrzyni przygody. Pewnie okulary siedziały w plecaku zamiast na nosie i się numeru nie zauważyło. A że ten autobus pojechał w innym kierunku to mówi się trudno. Gdy się zorientowała, że okolica coś nie teges, wysiadła. Włączyła navigator w komórce i się dowiedziała, że jest kilkanaście kilometrów od domu. Wtedy zadzwoniła do matki z prośbą o wskazówki co do dalszego działania. Powtórzyłam jej po raz milionowy, że ze swoim biletem, może cały dzień jeździć po Belgii za darmo i nie ma się co stresować tylko poczekać na autobus powrotny i przyjechać do domu, a stamtąd pojechać rowerem do szkoły. Przed południem powinna zdążyć... 
Po dotarciu do domu jednak już miała dość przygód, przeto zadzwoniłam do szkoły i opowiedziałam historię. Oni sobie na 100% pomyślą, że fantazja nas ponosi w wymyślaniu usprawiedliwień. A to tylko życie. Dobrze, że do Zaventem nie pojechała, bo tam by musiała do wiele dłużej na powrotny czekać ha ha ha.
Aż strach pomyśleć, co będzie, gdy za rok we dwie będą dojeżdżać...

Byliśmy w końcu u naszego doktora, który skierował Najstarszą z popsutym paluchem do specjalisty. Na wizytę jednak trzeba czekać miesiąc. I tak dobrze, że nie kilka lat hehe.
Dostałyśmy też recepty na kolejne specyfiki antytrądzikowe. Tym razem poprosiłam o coś mocniejszego, bo Dalacin pomaga tylko na zwykłe pryszcze. Niestety Najstarsza odziedziczyła po mnie tą najgorszą wersję trądziku, z którą byle mazidłem nie ma szans wygrać i który pewnie też nie kończy się w wieku 30 lat. Ta bardziej zjadliwa wersja nie dawno się uaktywniła paskudząc młodej nochal. Dostała jakieś tabletki. Zobaczymy po kilku tygodniach, czy działają. Cholerstwo. 

Nadworna Balerina z kolei trzęsie rajtkami przed kolejnym występem, który już w najbliższy długi majowy weekend. Już dostałam listę ubrań, w które muszę ją zaopatrzyć na te wielkie dni. Na szczęście stroje najważniejsze zapewnia akademia. Młoda musi wziąć ze sobą tylko czarne krótkie portki, beletki, biały top i biały t-shirt. Kupiłam za 4 euro białą koszulkę, ale ma z przodu jasnożółtą literę i Młoda mówi, że juf jest perfekcyjna i mówiła, że nie może być z literą. Aaaaa! Dziewczyny jej doradzały sklep Aktion, ale jak byłam ostatnio, to białe t-shirty były tylko na dzidziusie, a  na takie wielkie baby były czerwone i różowe. Ale mam jeszcze ponad tydzień na skompletowanie wymaganych części garderoby.
Póki co Młoda wyjeżdża na kilka dni. Będzie święty spokój. Szkoda tylko, że pozostałej dwójki nie zabierze ze sobą. Pomarzyć dobra rzecz. Już 5 tygodni temu zaczęła się pakować i przeżywać, jak kornik wyrąb lasu. Od wczoraj biega góra dół, nie może sobie znaleźć miejsca. Jeszcze wczoraj się okazało, że tata nie będzie jej mógł zawieźć na dworzec rano, bo w firmie nawał pracy i już o szóstej muszą zaczynać robotę. Na szczęście tata koleżanki zgodził się ją zabrać. Zaproponował nawet, że ją odbierze po powrocie, bo jeszcze inna dziewczyna z nimi jedzie, ku wielkiej radości Młodej. 

Tata może nie miałby problemu z późniejszym przyjściem do pracy, gdyby nie fakt, że wziął już wcześniej  wolne na inny dzień, kiedy to ma jechać na "mama en papa dag" (dzień mamy i taty) z naszym syneczkiem. W tym roku maluchy z rodzicielami jadą do "kinderboerderij", czyli na specjalną farmę, która oferuje zajęcia dla dzieci oraz farmerskie posiłki, a przede wszystkim kontakt ze zwierzakami. 

W tym tygodniu w parafii II Komunia, czyli bierzmowanie. Tereska dostała gratulacje od burmistrza, mimo, że do bierzmowania nie przystępuje. Pomyślałam, że tutaj oczywiste jest, że każdy kto chodzi na religię katolicką w szkole, idzie do I i II Komunii. No cóż, gdybyśmy wcześniej wiedzieli, że trzeba się było w zeszłym roku zapisać, to i dziewczyny by jutro świętowały. Niestety z emigracją jest taki problem, że zanim się człowiek ogarnie, załapie trochę języka i rozezna w ichnich zwyczajach, przegapia wiele rzeczy. Tak było i w tym przypadku. Myślałam,że jest tak jak w PL, że przygotowanie do bierzmowania jest na religii. Nic bardziej mylnego. Tutaj przygotowania są tylko i wyłącznie w parafii - są wyjazdy na kilka dni, nauki, śpiewanie. Nie ma chyba jednak egzaminów jak w PL. Luzackie podejście.  Dopiero w tym tygodniu jakaś dobra dusza wrzuciła nam do skrzynki broszurkę z parafii, w której jasno rozpisano co i jak z którym sakramentem i jak to wszystko funkcjonuje. Szkoda, że 2 lata temu na to nie wpadli :-) Nie rozpaczam jakoś specjalnie, ale trochę szkoda, bo tutaj II Komunia to wielkie święto - wielkie przyjęcia, prezenty, fotografie i w szkole na pewno koleżanki będą opowiadać...

Dla mnie ten tydzień przebiegał również dosyć interesująco i to nie tylko z powodów powyższych. Po pierwsze wywiadówka. Rozmawiałam z wychowawczynią, panią od niderlandzkiego oraz nauczycielką rodaczką, która nie tylko pomagała nam się porozumieć, ale sama aktywnie brała udział z rozmowie. Mimo, że szkoła jest duża to wygląda na to, że wszyscy się tam dobrze ze sobą znają i zawsze ze sobą współpracują. Świetnie W trakcie tej rozmowy mogłam sprawdzić swoją znajomość języka i muszę się rzec,  iż jestem bardzo zadowolona. O ile w jesieni rozumiałam zaledwie piąte przez dziesiąte, co mówiła  wychowawczyni, tak teraz już prawie wszystko. W zasadzie tłumacza najbardziej potrzebowałam do tłumaczenia tego, co ja chcę powiedzieć, bo często mój zasób słów i znajomość gramatyki znacznie przerasta moje doraźne potrzeby. W drugą stronę idzie o wiele wiele lepiej. Wychowawczyni oczywiście pochwaliła moje postępy językowe, co mnie wielce uradowało. Lubię jak mnie chwalą, a nauczyciele to już chyba to mają we krwi :-)
Pedagodzy potwierdzili moje własne obserwacje, czyli że Najstarsza poprawiła swoje wyniki z wielu przedmiotów. Pochwalili. W kwestii niderlandzkiego też w sumie nie powiedziały niczego, czego bym sama nie wiedziała - trzeba się zabrać za ten przedmiot teraz solidniej. Zapodały kilka pomysłów, ja dodałam kilka swoich i powoli będziemy testować i wprowadzać w życie plan. W tym tygodniu mi się jeszcze nie chciało. Jeszcze nam dałam luz. Wiadomo, decyzje muszą przecież nabrać mocy urzędowej, się uprawomocnić. W poniedziałek Młoda jedzie na obóz, to będzie świetna okazja, bo Najstarszej bez wątpienia będzie się nudzić bez upierdliwej siostrzyczki przez cały tydzień. To się zabierzemy za robotę we dwie. 

Kolejnym ciekawym wydarzeniem był projekt mojej szkoły "Języki bez granic", w ramach którego zorganizowano wieczorne "kafejki językowe". Każdy przynosił jakąś przekąskę lub przepitkę, każdy mógł przyprowadzić znajomych lub kogoś z rodziny. W sali przygotowano stoły językowe. I tak przy jednym siedzieli uczący się angielskiego, przy drugim hiszpańskiego, przy trzecim francuskiego, przy czwartym niemieckiego i w końcu my - uczniowie niderlandzkiego wraz z rodowitymi Belgami, którzy mieli ochotę przyjść sobie z nami pogadać. Pomysł na prawdę świetny. Mieliśmy wesołe towarzystwo. Dowiedzieliśmy się m.in. jakie belgijskie piwa są najlepsze haha. Mam listę 10 które nasi znajomi uważają za najsmaczniejsze. Niektóre są tylko na zamówienie. Myślę, że znajdę kogoś chętnego do wspólnej degustacji  (M wszak jest abstynentem) i przetestujemy po kolei ;-)

17 kwietnia 2016

Sint-Niklaas - krótka wycieczka / kort uitstapje

Dzisiaj zrobiliśmy sobie krótką wycieczkę do Sint Niklaas. Obejrzeliśmy rynek główny i piękny ratusz, po czym poszliśmy na piechotę do restauracji, którą mąż znalazł na stronie: http://nl.resto.be/
(Polecam tę stronkę - można sobie wybrać jakiej kuchni szukamy, rodzaj płatności, zobaczyć fotki, menu etc) 
Vandaag maakten we korte trip naar Sint-Niklaas. We bezochten de grote markt met prachtige stadhuis. Daarna gingen we te voet naar de resto, die we op het internetpagina vonden http://nl.resto.be/ (ik zou jullie deze pagina aanraden).
stadhuis/ratusz

15 kwietnia 2016

Jak ogarnąc życie i znaleźć czas na sen?! Ktoś coś?


Popatrzyłam na statystyki i nie wiem, co mam o tym myśleć...? Ostatni tekst po niderlandzku, czyli moje ćwiczenie w pisaniu po obcemu, miał jakieś 50 wyświetleń (jak się domyślam, połowa to koledzy z klasy, którym docentka wysłała link do bloga mejlem) - okej. Wywiad z kobietą, która zwiedziła pół świata miał nie całe 100 wyświetleń, ale kurde wpis, gdzie zwyczajnie sobie zdrowo poprzeklinałam już do 200 dochodzi, do tego po tym poście przybyło kilka lajków na fejsbuku...
Wychodzi na to, że aby zdobyć popularność wystarczy pisać o aborcji i używać brzydkich wyrazów haha.

Jednak moich nowych fanów muszę zmartwić, bo zamierzam nadal pisać tak jak dotychczas, czyli o naszym nudnym życiu i to bez mocniejszych wulgaryzmów, ale  może jeszcze coś mnie wkurzy, to wtedy znowu sobie pozwolę łaciną kuchenną pojechać  :-)


Póki co skończyły się ferie i znowu trzeba się zabrać za pracę umysłową. W poprzednim trymestrze udało nam się z Najstarszą podciągnąć wyniki z przyrody, religii, nauk społecznych i matmy, choć z tego ostatniego przedmiotu już wcześniej nie były złe. W tym trymestrze jakimś cudem pasowało by poprawić wyniki z niderlandzkiego. Nie wiem doprawdy, jak ja mam tego dokonać, samemu mając wiedzę niewystarczającą? W poniedziałek jest wywiadówka. Umówiłam się na spotkanie z wychowawczynią i panią od niderlandzkiego z nadzieją, że podsuną mi jakiś pomysł lub coś doradzą sensownego w tej materii. Być moze poproszę o pomoc znajomych nauczycieli niderlandzkiego...

Trzeci trymestr w roku szkolnym to - moim zdaniem - czas wielu rozrywek i atrakcji. U nas właśnie zaczął się kermis. Przedszkolaki dziś miały iść tradycyjnie (czyli jak co roku o tym czasie) na frytki i karuzele za darmo :-) Starsze też już zaplanowały, kiedy idą pozbyć się swoich skromnych oszczędności. Szkoła podstawowa ma wolny poniedziałek z okazji jarmarku. Jest za to w ten dzień organizowany bieg dla młodzieży i masę innych atrakcji. Młoda się dowiedziała, że koleżanki wybierają się w nocy na imprezę, bo wtedy explosion (taka "karuzela" dla odważnych) się o wiele szybciej kręci... Podejrzewam, że wspominanie o tym codziennie ma na celu przygotowanie terenu do ostatecznego pytania, czy ona też może w nocy pójść na wieś się zabawić z młodzieżą? Już ja znam te jej metody :-) Ale jeden dzień jest typowo dla młodzieży, jest wtedy dyskoteka pod gwiazdami do białego rana i jeśli będą chciały, niech idą się wyszaleć, skoro inni też będą :-) Oczywiście trzeba iść z nimi, zamówić jakieś winko i udawać, że ja tam tylko dla tego winka  i wyłącznie dla własnej przyjemności poszłam i zupełnie nie obchodzi mnie, co robią dwunastolatki :-)

Za dwa tygodnie kolejny obóz sportowy (sportklassen), ale Młoda już zaczęła się pakować. Co dnia przypomina, że trzeba jeszcze kupić krem przeciwsłoneczny, bo będą się bawić na plaży. Ogólnie już nie może się doczekać tego wyjazdu.
W tym tygodniu byli w odwiedziny w tutejszej ogrodniczej szkole średniej, gdzie sadzili jakieś rośliny, oglądali zwierzęta, zmieniali koło u jakiegoś pojazdu... Wieczorem musieliśmy wszyscy wysłuchać szczegółowej relacji z tej wycieczki. Dziś zaś widzę roześmianą facjatę Młodej na internetowej stronie lokalnej gazetki.
Opdorp
 Najstarsza z kolei ma w planach wyjazd klasowy do pretparku (park rozrywki). Co prawda dopiero w czerwcu, ale już trzeba było wyrazić pisemnie chęć uczestnictwa, która to chęć musi być spora, bo Najstarsza zaraz na drugi dzień poszła do sekretariatu zanieść swoje zgłoszenie. W tej szkole większość dokumentów trzeba wrzucać do skrzynki pocztowej w sekretariacie, a ona nie wiedziała, gdzie ta skrzynka. Z tego powodu właśnie nie pojechała na łyżwy, bo nie odważyła się zapytać, gdzie ma wrzucić zgłoszenie. Jednak teraz poszła i oddała kartkę pani w sekretariacie. Teraz więc czekamy na fakturę, której zapłacenie ma być ostatecznym potwierdzeniem wyjazdu. Ech, sama bym tam pojechała z chęcią, bo marzy mi się jazda kolejką górską z pętlą. Mam nadzieję, że na wakacjach do któregoś parku się wybierzemy przy niedzieli i spełnimy swoje marzenia (Młoda ma jechać ze mną, a chłopaki niech se idą na karuzelę z auteczkami :P).

Opdorp
W maju oczywiście dwa długie weekendy. Jeden  mamy zajęty całkowicie, bo nasza balerina będzie się znowu lansować na scenie. Bilety już kupione. Chłopaki nie chcą iść tym razem, bo żaden nie czuje potrzeby ukulturniania się (jakby to jaki mecz był albo koncert rockowy to co innego). No i w sumie dobrze, będziemy z Najstarszą mogły w spokoju cieszyć się występami.



Rozpoczęliśmy ponadto sezon turystyczny. Pierwszy wyjazd był do pobliskiego parku, gdzie wśród morza żonkili zagnieździło się ponad 300 pingwinów. Zdjęcia są do obejrzenia w galerii na facebooku. Tutaj dodam tylko kilka.

Nasze nieśmiałe plany na najbliższe weekendy to primo Hellerbos (niebieski las), gdzie o tej porze właśnie rozkwitają dzikie hiacynty. W pełnym rozkwicie las wygląda podobno jak zasłany niebieskimi dywanami i muszę to zobaczyć na własne patrzały i uwiecznić na zdjęciach.
Tu można sprawdzić, czy już kwitną: http://www.trekkings.be/lentewandelingen.htm
Secundo Durbuy, czyli najmniejsze miasto w Belgii. Tetrio Namur i okolice. Jednak nasza lista jest już bardzo długa, przez zimę sporo dopisaliśmy z bliższej i dalszej okolicy.

Będę was zanudzać na bieżąco relacjami i zdjęciami.

Muszę wam się przyznać, że o wiele łatwiej jest planować i realizować wyjazdy turystyczne, no i można też iść na żywioł i bez planu gdzieś wypaść nagle i coś zobaczyć. Znacznie gorzej radzimy sobie z planowaniem i realizacją bardziej przyziemnych spraw...

Wielu rodziców pod wpływem płynących zewsząd i przytłaczających nas obrazów rodzica idealnego i "mądrych rad", zaczyna wątpić w swoje kompetencje. Gdy ktoś wytyka im rzekomo niewłaściwe postępowanie, gdy zauważają sami jakieś drobne błędy wychowawcze, jakimi zgrzeszyli wobec własnych dzieci, wpadają wręcz w panikę, załamują się, martwią się, że przez nich dzieci nagle zaczną poważnie chorować, umrą albo zaczną kraść, ćpać i/lub zapiszą się do jakiejś sekty.
Chyba nikt tak całkiem tego nie jest w stanie uniknąć, nikt nie jest całkiem odporny na presję społeczeństwa, które - jak tak dobrze się zastanowić - w zasadzie samo nie wie, czego od nas oczekuje - jeden tak, drugi siak, a ty, człowiecze,  nie nadążysz, nawet jeśli byś chciał...

Ja wyjątkowo odporna jestem na czyjeś sugestie, cenię sobie niezależność, no i lubię robić na przekór innym, bo mi to zwyczajnie sprawia przyjemność :-) Dlatego zwykle mam w jednej  tylnej części ciała, to co inni sobie umyśleli, że będzie dla mnie i mojej rodziny dobre. Zwyczajnie olewam mody, trendy i zalecenia, jeśli moje doświadczenie życiowe i intuicja mi mówi, że powinnam wybrać inną drogę to ją wybieram i prę do przodu, mimo że inni krzywo na mnie patrzą albo pukają się w czoło.
Jednak i ja, gdy potykam się co raz o swoje błędy, też miewam chwile zwątpienia w to, czy w ogóle powinnam mieć dzieci... Dodam tu, że moje doświadczenie i intuicja, o której wspominam powyżej, raczej rzadko mnie zawodzi. Problemem jest natomiast moje lenistwo, niekonsekwencja w działaniu, roztargnienie, czy zwykłe przymykanie oczu na niektóre fakty. Z czego to ostatnie jest bardzo przydatną umiejętnością, jeśli ma się dużo problemów i często pod górę, jednak ma też swoje wady niestety, bo czasem rzeczy stosunkowo ważne zostają zakopane pod górą rzeczy mniej ważnych, ale fajniejszych.

Tak jest u mnie na przykład z wizytami u lekarzy. Gdy dziecko ma gorączkę, jakieś długotrwałe bóle lub ręka wygląda na złamaną a nie tylko posiniaczoną to człowiek rzuca wszystko i pędzi na syrenie po pomoc do doktora. W przypadku, gdy nie widzę zagrożenia życia, wizytę u lekarza odkładam na kiedyśtam -  jutro, jak będzie czas, pieniądze, etc. Od trądziku jeszcze nikt nie umarł. Brzuch boli trzy dni, ale nie ma gorączki - poczekamy. Skoro rok nie byłam u ginekologa, to miesiąc mnie nie zbawi. Dentysta nie pilny, więc poczekamy aż się ociepli, żeby rowerem można jeździć było z dzieckiem. A teraz tyle opłat, to do okulisty pójdziemy w przyszłym miesiącu. Wymieniać mogłabym jeszcze długo, bo ciągle jakiegoś lekarza odkładam na później, a później przekładam na jeszcze później, bo zawsze coś. Jak mam czas, to lekarz na urlopie. Jak lekarz przyjmuje, to za mało pieniędzy, bo akurat jakieś opłaty dodatkowe wypadły i znowu mamy tylko na jedzenie... W tym miejscu przypomnę, że w Belgii opieka medyczna jest całkowicie sprywatyzowana i nie ma czegoś takiego jak w Polsce, że można skorzystać z darmowych wizyt. Za każdą trzeba zapłacić i o ile u lekarza rodzinnego zapłacimy tylko około 30 euro tak u specjalisty już ze dwa, trzy razy tyle, do tego każde badanie, każdy najdrobniejszy zabieg to kolejne euro. Pewnie, że zwykle mniejszą lub większą część zwraca ubezpieczenie, ale najpierw trzeba sięgnąć do portfela. W każdym bądź razie nasza lista lekarzy jest dziś już dosyć długa i już kilka razy się zastanawialiśmy jak to rozegrać, by wygrać.

Sprawa wcale nie łatwa, bo z czasem na prawdę mi się nie przewala. Pewnie - powie ktoś - mam czas na pisanie tych pierdoł a na zadbanie o zdrowie brak. Gdzie tu logika? Też tak nie raz myślę, że marnuję czas na pisanie, gdybym mogła coś sensowniejszego zrobić. Tyle tylko, że ja piszę zwykle po nocach, gdy lekarze zazwyczaj śpią albo w dzień, gdy mam wolne, jednak wtedy dzieci są w szkole (a to im najbardziej lekarze są potrzebni), a pod tym względem też jest inaczej niż w Polsce - nie chodzi się na przykład do dentysty czy dermatologa w trakcie lekcji. Nie mówię, że nikt tak nie robi (choć osobiście się jeszcze z tym  nie spotkałam), ale na pewno nie jest to powód, który szkoła uzna za wystarczający do usprawiedliwienia nieobecności. Z Młodym powinnam iść do dentysty, bo mu się jedynka psuje, z Młodą do ortodonty, bo miała zalecenie do naszego dentysty. No ale cholera łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Dni mają o wiele za mało godzin, a przy tym mój  organizm potrzebuje więcej snu, niż jestem mu w stanie zaoferować na dzień dzisiejszy, a tu ciągle coś do zrobienia. Dziś jadąc do Brukseli prawie zasnęłam w autobusie, co nie zdarzyło mi się nigdy w życiu nawet podczas podróży całonocnych, ba, mało nie zasnęłam na stojący na przystanku. Już w czwartek piłam kawę za kawą, przegryzając gorzką czekoladą by dać radę sprzątać. Jestem niemal pewna, że w środę zostawiłam jakieś szmaty albo szczotki na placu boju. Nie jestem pewna, czy w czwartek zarejestrowałam właściwie swoje przepracowane godziny. Wieczorem miałam iść z Najstarszą wreszcie do lekarza naszego, ale sił zabrakło. Totalny brak energii - zimno, stan podgorączkowy i bóle wszystkich możliwych stawów, normalnie myślałam, że nie doczekam się w kolejce na kąpiel i spanie. Jakiś kurde wyjątkowo męczący tydzień. Pewnie przesilenie wiosenne wciąż daje o sobie znać. Tymczasem Najstarsza ma problemy z tym paluchem, który sobie była uszkodziła pod koniec stycznia podczas przerwy południowej na zamarzniętym podwórku. Prześwietlenie nie wykazało wtedy złamania, ale do dziś ten palec nie działa dobrze. Znaczy nie może go wyprostować. Gdy mówiła o tym w lutym, to stwierdziłam, że to pewnie normalne. Wszak jako adeptka sztuk walki nie raz miałam coś uszkodzone i wiem, że zwichnięcia czy skręcenia długimi miesiącami a nawet latami dokuczają. Zresztą to tylko paluszek, kto by się tam przejmował. Potem zwyczajnie o tym zapomniałam. Jak sobie przypominałam to był to np środek nocy albo niedziela czy coś w tym stylu. To właśnie cała ja - budzę sie w nocy i uświadamiam sobie, że o czymś ważnym zapomniałam, przez co nie śpię 3 godziny, a rano już nie pamiętam, a do tego jestem niewyspana.
W nawale zajęć o takich rzeczach się nie myśli, a dziecię me - w przeciwieństwie do dwójki młodszej - nie z tych co o sobie przypominają. W końcu opiekunka szkolna (coś w rodzaju higienistki?) poszła z nią do jakiegoś lekarza (pewnie był w szkole na jakichś badaniach czy coś) i on po obejrzeniu palucha, stwierdził, że jemu to na złamanie wygląda i być może teraz potrzebna będzie operacja. No i kazali pójść do jakiegoś lekarza swojego, żeby to obejrzał lub jakieś konkretne badania zrobił. No i to jest właśnie przykład momentu, w którym nachodzi mnie refleksja, czy jestem jakoś wyjątkowo nieodpowiedzialną matką, że zapominam pójść z dzieckiem do lekarza? Pewnie jestem. Bo porządne, wzorowe matki nie powinny chodzić do pracy, tylko zajmować się dziećmi, gotować im i małżonkowi dwudaniowe obiady, chodzić z nimi na spacery, czytać im bajki do poduszki, każdą w chwilę poświęcać na pielęgnowanie  domowego ogniska, a nie tylko ciągle latać z pracy na zakupy, z zakupów do szkoły, ze szkoły do pracy, jak ja to niefrasobliwie czynię...  Tylko skąd wtedy brać pieniądze na ich i swoje potrzeby? Nic to w czwartek nie dałam rady fizycznie, dziś byłam w Brukseli u psychologa, jutro i pojutrze jest weekend i nie ma doktora, w poniedziałek mam wywiadówkę, i nawet na niderlandzki nie zdążę, we wtorek jednak chyba się uda pójść do doktora wieczorem o ile uda mi się zarejestrować, bo w środę znowu szkoła, no i tak cały czas. Przegapisz swoje  5 minut i potem już dupa blada. Znowu tydzień trzeba czekać na następne, a do tego czasu się zapomni o co chodziło albo nowy niecierpący zwłoki problem wyniknie. Jak inni ten cyrk zwany życiem ogarniają? Jak wy to ogarniacie? Bo ja nie potrafię, zwyczajnie kurde nie potrafię!

 Dziś jednak mam zamiar się wyspać za cały poprzedni tydzień i jeszcze na następny.

Marne szanse, jak się ma dwóch facetów którzy nie potrzebują zbyt wiele snu, ale idę spróbować :-)











12 kwietnia 2016

Stop aborcji! Post dla ludzi pełnoletnich (wulgaryzmy) :-)

ZANIM ZACZNIESZ CZYTAĆ! TEKST DLA LUDZI PEŁNOLETNICH i nie mających alergii na wulgaryzmy.

Piszę go bowiem dla odstresowania dlatego zawierał on będzie sporo wyrazów uważanych potocznie za niecenzuralne. Z tekstu nie dowiecie się niczego nowego i w zasadzie nie macie go po co czytać. No chyba, że się wam nudzi  :P 

Piszę to dla siebie i paru znajomych, którzy myślą podobnie ale nie mają bloga, na którym mogli by sobie dla relaksu poprzeklinać :-)
STOP ABORCJI! Jeszcze raz usłyszę coś na ten temat to się porzygam albo komuś dam po ryju, bo już mam zwyczajnie dość.

Nosz kurwa.

Pierwszy raz miałam okazję obserwować co ten temat robi z ludźmi 20 [słownie: DWADZIEŚCIA!!!!)]lat temu.
Zbliżały się wybory na prezydenta. Ja i moi koledzy z klasy dopiero co otrzymaliśmy dowody osobiste. Takie zielone książeczki wtedy jeszcze były, nie plastiki. Byliśmy dorośli i mogliśmy już oddać swój głos. Nie pamiętam kto zaczął temat wyborów, czy to któryś/aś z kolegów, czy może wychowawca. Nie pamiętam szczegółów, bo to było ponad 20 lat temu. Na pewno ludzie wypowiadali się na temat kandydatów, dlaczego ten, dlaczego tamten, kto na kogo etc. Wszystko było cycuś glancuś dopóki nie wypłynął temat aborcji, którą popierał Kwaśniewski. Wtedy zaczęła się zażarta dyskusja i koleżanki mało nie skakały sobie do gardeł. Klasa była raczej zgrana i przyjazna, i na drugi dzień już pewnie nikt nie pamiętał, że z drugim się żarł o jakąś głupią aborcję, ale ja przypominam sobie tą dyskusję, ilekroć pojawia się ten temat na forum czyli systematycznie co jakiś czas.

Dziś właśnie sobie uświadomiłam, że od tamtej lekcji upłynęło już 20 lat. Czyli co? Czyli TO! Przez co najmniej DWADZIEŚCIA lat ludzie w Polsce zastanawiają się nad tym, czy plemnik to już dziecko czy jeszcze nie? Kolejne pokolenia dorastają i idą do wyborów, a problem wciąż jeden i ten sam. Doprawdy w Polsce nie ma innych problemów? Ludzie spierdalają stamtąd całymi rodzinami każdego dnia ryzykując nawet śmierć podczas zamachu terrorystycznego, bo takie mają widzimisie. Ha.

Polska. Kobiety się uczą, robią studia, zostają profesorkami, podróżują, poznają świat i nadal są za głupie by mogły decydować o sobie, nadal nie mają własnego sumienia, które pozwoli im wybrać właściwie i nie pójdą do piekła...
Dlatego to emeryci i księża muszą podejmować za nie decyzje, bo tylko oni mają kompetencje ku temu, tylko oni mają wystarczającą wiedzę popartą wieloletnim doświadczeniem w noszeniu ciąż, zwłaszcza niechcianych i wychowaniu dzieci, szczególnie niechcianych i niepełnosprawnych...
 
Zasadniczo nie lubię, jak ktoś próbuje o mojej dupie decydować, jak ktoś mi mówi, co powinnam robić, jak się zachowywać, w co wierzyć i z kim sypiać.

Od przeszło 20 lat jestem dorosła i nie potrzebuję by jakieś nawiedzone małolaty czy staruszki stojące jedną nogą nad grobem (które w dupie były, gówno widziały i chuja wiedzą) mnie pouczały, jak mam żyć, co robić, gdzie i z kim, bo to moja sprawa nie ich.

No ale pies ich wszystkich  drapał.

Wyjechałam z Polski, nie muszę się już tym stresować. Tutaj są inne problemy, którymi się interesuję, bo mnie dotyczą bezpośrednio. Uważam, że Polska to już nie mój cyrk i nie moje małpy, bo nie zamierzam tam wracać, a choćby nawet, to żyję TU i TERAZ, czyli aktualnie w Belgii.

Ale nie! Ktoś wrzuca non stop na fejsa, na fora, na twittera, etc jak nie obrazki to jakieś artykuły na temat powyższy.  Ignoruję je... jeden dzień, drugi, trzeci...

 i KURWA cierpliwość mi się skończyła! 

Mówię, żeby sobie dali wreszcie spokój z tym tematem, przynajmniej na belgijskich stronach, bo MAM JUŻ ZWYCZAJNIE DOŚĆ. Chuj mnie obchodzi ta cała pierdolona aborcja w tym całym pierdolonym kraju. Tutaj ważniejszym i o wiele ciekawszym problemem są islam i zamachy. A jak  ktoś w Polsce ma chęć się wyskrobać to kurwa niech do Belgii, gdzie to jest legalne, przyjedzie. Co to dziś za problem do chuja wafla?!!! Ponosi mnie, bo ileż można? Rok, dwa, pięć ...dwadzieścia lat mija a oni swoje...

Nie wiem, co za pojeby wymyśliły ten nowy projekt ustawy aborcyjnej i jaki chuj nimi kierował. Wiem, że póki co to jest ciągle TYLKO PROJEKT , wokół którego rozpętało się po raz milionowy to całe ocipiałe tornado zanim ktokolwiek z rządu zdążył na niego spojrzeć, nie mówiąc o tym  by pomyślał, czy poddał do głosowania. Ludzie skaczą sobie do gardeł, wyzywają od najgorszych (te moje wulgaryzmy to pikuś przy tym, co dane mi było zobaczyć na necie).

Kurwa ja pierdolę jeden drugiego jest gotów pobić i się obrazić się nań do końca życia tylko dlatego, że ten jest za aborcją a tamten przeciw. Pojebało was?!

Ludzie! Wałkujecie ten temat od ponad 20 lat! Co ważniejsze, ilekroć wy się kurwujecie z powodu tej pieprzonej aborcji, rząd wprowadza wtedy na spokojnie w cieniu tej  CHOREJ (nie prowadzącej do nikąd) awantury jakieś o wiele ważniejsze dla Was ustawy lub robią się inne niefajne rzeczy.  Wszak nie od dziś wiadomo, że gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.

Na dzień dzisiejszy nie jestem ani za aborcją, ani przeciw, bo mnie to bezpośrednio nie dotyczy.
Jestem natomiast przeciwko niekończącym się dyskusjom z użyciem ciężkiej artylerii. Normalnie te dyskusje mnie wkurwiają, bo nic z nich nie wynika. Gdy za gówniarza kłóciłam się z bratem o jakąś głupotę, nasi rodzice mawiali wtedy: dajcie se po razowi i niech będzie wreszcie spokój, bo jak nie to obydwoje dostaniecie... Tu też by pasowało wlać wszystkim konkretnie po równo i może wreszcie był by spokój.

Wiecie co mnie jeszcze wkurza (a może zwłaszcza)? Że ludzie wiedzą lepiej niż ja, co ja powinnam w tej sytuacji czuć i jak się ustosunkować do tego tematu. Nie ma opcji, że ktoś nie chce się w tej kwestii opowiadać po żadnej stronie. Do prezydentowej też jakieś pizdy się przyczepiły. A dlaczego niby ona musi się opowiadać po którejś ze stron, skoro ogólnie przyjęła zasadę, że nie miesza się do polityki? Jest jakiś taki zapis w konstytucji, czy jakiejś ustawie? Pytam serio, bo zwyczajnie nie wiem...

A co mnie wkurwiło już totalnie do entej potęgi? To, jak na moje poglądy próbowały wpłynąć jakieś kretynki.

Czy tylko ja uważam za NIENORMALNE, że ktoś mi mówi, że powinnam popierać aborcję, bo gdy ktoś zgwałci moją kilku- czy kilkunastoletnią córkę lub kuzynkę to będę mogła usunąć spokojnie ich ciążę?! Co to kurwa ma być?!

Ludzie często w ogóle nie myślą, co do kogo mówią lub piszą.

W makówce się niektórym cosik poprzestawiało (albo nigdy poustawiane nie było). No chyba że teraz w Polsce zamiast życzyć ludziom dobrego dnia, mówi się niech ci ktoś córkę zgwałci albo niech ci auto syna przejedzie. Bo ja tak podobne teksty odbieram właśnie - jako życzenie komuś czegoś złego. Jak nie poprzesz aborcji, niech ci córkę zgwałcą, wtedy zrozumiesz. No bo jak to niby inaczej zinterpretować?

A tak w ogóle to czy przez ten czas, gdy mnie nie było w Polszy (czyli jakieś 3 lata), w tym kraju  aż tak się pogorszyło, że teraz na porządku dziennym są gwałty na dzieciach? Czy w ogóle gwałty? Bo jak czytam wypowiedzi w internecie, to odnoszę wrażenie, że dziś w Polsce jest więcej gwałcicieli niż normalnych ludzi. Połowa Polaków pisze bowiem o tym na forach z taką intensywnością, jak gdyby to było zdarzenie bardzo popularne. 
Druga połowa zaś uważa, że jak w Polsce będzie dozwolona aborcja to ludzie zaczną  się pieprzyć jak króliki i na skrobankę trzeba będzie czekać trzy lata. Czy w Polsce nie ma pigułek antykoncepcyjnych i prezerwatyw, czy też ludzie nie wiedzą, do czego to służy? No ja wiem, że jakaś część musi czekać na pozwolenie księdza w tej materii ( i się nie doczeka), ale oni nie będą przecież uprawiać seksu przedmałżeńskiego, a z tymi gwałtami to też nie przesadzajcie, aż tak źle nie jest, jak mówią internety. To że się zdarza, nie znaczy że od razu tobie czy tobie. Już by chciała jedna z drugą ;-)

No! Od razu lepiej, jak se człowiek pobiadoli, ponarzeka i  poprzeklina na czym świat stoi.

Ale się nie przyzwyczajajcie.

Następny wpis będzie normalny.



9 kwietnia 2016

Dom na obczyźnie. Z Polski do Belgii przez Jordanię. Wywiad.

Po dłuższej przerwie zapraszam was na kolejną  ciekawą - mam nadzieję - rozmowę. 

Dziś razem z Powsinogą zabiorę was w podróż dookoła świata. Powsinoga nie dawno poszerzyła grono moich belgijskich znajomych. Jest pierwszą znajomą mieszkającą w Walonii, czyli na południu Belgii, gdzie mówi się po francusku... czyli jakby w innym państwie ;-) Jesteśmy rówieśniczkami i mamy dzieci w podobnym wieku. 
Wszystko jak zwykle zaczęło się od tego bloga i internetu, który na obczyźnie jest wynalazkiem wyjątkowo przydatnym. No ale to inny temat... 


Kilka słów o sobie 
 Powsinoga, wieku średniego, wykształcenia wyższego i średniego dziedzinowego, mężatka – o dziwo, z jedną latoroślą. Od dzieciństwa zakochana w Dolnym Śląsku, obecnie mieszkanka Walonii.

Kiedy po raz pierwszy wyjechałaś z Polski i dlaczego?
Polskę opuściłam 14 lat temu, tuż po uzyskaniu dyplomu uczelni wyższej. Bezrobocie powyżej 20%  nie zachęcało do pozostania w kraju. Moi rówieśnicy szukali pracy zwykle dłużej niż rok. Mieszkałam wraz z rodzicami w budynku będącym prywatną własnością, średnio co pół roku podwyższano nam czynsz. Jedyną, według mnie, możliwością zarobienia na jakiekolwiek własne mieszkanie był wyjazd za granicę. I tak pewnego lipcowego dnia wyjechałam ze swoją podstawową znajomością języka włoskiego i kilkoma zdaniami w języku angielskim do francuskojęzycznej Szwajcarii.


Zapamiętałaś coś szczególnego z początków ma obczyźnie?
Pamiętam, że najbardziej pomocni zawsze okazywali się Arabowie, Irlandczycy, Kanadyjczycy i garstka Polaków. O dziwo większość moich rodaków była nieżyczliwa.

Wspominam czasem,  jak 14 lat temu rozbolał mnie okropnie ząb i poszłam do dentysty. Usłyszałam wtedy, iż zrobienie go będzie mnie kosztowało 300 franków szwajcarskich. Następnego dnia z wielkim zdziwieniem odkryłam, że ząb mnie już przestał boleć :-)

W swoim życiu zwiedziłaś już kawałek świata.  W jakich krajach dane ci było pomieszkać?
Niemcy, Francja, Szwajcaria, Oman, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Syria, Egipt, Bahrajn, Jordania, Stany Zjednoczone Ameryki, Włochy, Czechy, Słowacja, Jemen. Teraz Belgia.
Najdłużej, bo 8 lat, mieszkałam w francusko języcznej Szwajcarii, 3 lata i 8 miesięcy w niemiecko języcznej Szwajcarii, 14 miesięcy w Jordanii, 2 miesiące w Stanach Zjednoczonych Ameryki. W pozostałych krajach więcej niż 2 tygodnie.
Mogę się pochwalić bardzo dobrą znajomością topograficzną Genewy, Zurichu, Ammanu, Damaszku przed wojną i Waszyngtonu. Te miasta przypominają mi mój rodzimy Wrocław.




Jakie są - twoim zdaniem - pozytywne i negatywne strony przeprowadzek?
Dobrze jest się czasem przeprowadzić, bo można zacząć wszystko od początku, zmienić swoje nawyki, obyczaje.  Budowanie jest bardzo inspirujące. Oczywiście w przenośni - nie musimy budować domu dosłownie. 
Z mojego doświadczenia wynika, że zwykle pomaga uśmiech.

Najtrudniej zawsze zostawić przyjaźnie, ludzi bliskich, bo wiadomo, że dzień się składa ze szczegółów i po przeprowadzce w inne miejsce nie będziemy  ich już dzielić z tymi znajomymi, a wtedy się oddalamy.
Trudno też wyjeżdżać, gdy się bardzo polubi jakieś miejsce. W moim przypadku tak było  z ciepłą Jordanią.
Z punktu widzenia kobiety jest jeszcze taki pozytyw, że znów masz masę nowych ciuchów bo jesteś nowa w nowym kraju :-)
Przeprowadzki nauczyły mnie nie przywiązywać uwagi do rzeczy materialnych takich jak meble itd. Odciągnęły mnie od gonitwy za top modami.
W którym kraju z poznanych przez ciebie są najgorsze, a w którym najlepsze, warunki do życia?
Pod względem standardów życia  Szwajcaria przewyższa pozostałe kraje. Jest to mały, ale bardzo dobrze zarządzany i świetnie zorganizowany kraj. Ma wyśmienicie zorganizowaną sieć kolejową zgraną z połączeniami autobusowymi. Ludność powściągliwa i szanująca prywatność. Do tego stopnia, iż pukając do sąsiada niezapowiedzianie musimy być przygotowani na rozmowę na korytarzu. Widać też szacunek dla każdego pracującego.
Poza Szwajcarią wyjątkowo spodobała mi się ciepła Jordania, gdzie jest 8 miesięcy lata. Pachnące warzywa i owoce, niebieskie niebo i ...brak chodników. Zbiorniki na dachach  domów napełniane są wodą tylko raz w tygodniu.
Najgorsze warunki mogą być w każdym kraju, jeśli nie możesz zdobyć wykształcenia i  pracy. Zatem pieniądz jest wykładnikiem.


Od jakiegoś czasu mieszkasz w Belgii. Jak odbierasz ten kraj?
W Walonii, czyli francuskojęzycznej Belgii mieszkam od niedawna, bo dopiero 6 miesięcy. Nie znam jej jeszcze i mam nadzieję, iż mnie zaskoczy pozytywnie. Miasto, w  którym mieszkamy,  odbieram negatywnie. Bądź co bądź przyjechałam z czystej i doskonale zorganizowanej Szwajcarii, która mówi 5 językami i podaje rozwiązania z wyprzedzeniem oraz kontroluje wszystko. Co prawda francuska organizacja i typ myślenia nie są mi obce po wcześniejszych pobytach we Francji. Jednak jestem typem realistycznym i tzw. bohema czy francuski styl bycia mi nie odpowiadają. Miasto jawi mi się jako bardzo opustoszałe, biedne i brudne  z dużą ilością psich odchodów na ulicach i placach zabaw. Tu dodam, iż są też ludzie czyści i zadbane miejsca, ale to raczej wyjątki. Nie chciałabym jednak wrzucać wszystkich do jednego worka. Ciężko się dogadać w języku innym, niż francuski, znajomość angielskiego w stopniu komunikatywnym to tu raczej rzadkość.
Transport publiczny tego miasta to kierowcy rozmawiający podczas jazdy przez telefony komórkowe, jeżdżący zbyt szybko i to tylko po to, by za chwilę ostro hamować. Jakby zapomnieli, że wożą ludzi a nie coś innego.
Jeśli idzie o administrację i ludzi tam pracujących to potrzeba wielkiej dyplomacji, by nie narzekać. Ogólnie rzecz ujmując - totalny brak kompetencji.

Wiem, że po pewnym czasie, jaki upłynął od opuszczenia ojczyzny, stwierdziłaś, że już dostatecznie dużo zobaczyłaś, doświadczyłaś, masz już trochę grosza w kieszeni  i pora wracać do domu, do Polski. Dziś jednak jesteś nadal poza ojczyzną. Co poszło nie tak? Dlaczego nie zagrzałaś w ojczyźnie miejsca?
Tak, wróciłam na 16 miesięcy, kupiłam kawalerkę, po 4 miesiącach intensywnego szukania znalazłam pracę w swoim zawodzie, która  bardzo mnie satysfakcjonowała,  z kontaktem w języku angielskim. Cóż, budżetowa pensja przypominała mi raczej kieszonkowe od rodziców niż wypłatę. Jak tu być dorosłą i brać odpowiedzialność za życie? Każdego miesiąca musiałam wybierać: kupić buty, czy sukienkę. Z czym  tu iść do dobrych lekarzy czy uczyć się innych języków? Za co wyjechać na wakacje? Z reklam w telewizji wyłaniał się obraz: weź kredyt - pojedziesz na wakacje, weź kredyt - pójdziesz na kursy, weź kredyt kupisz dzieciom książki do szkoły. Nie chciałam tak żyć, czekać na zmiany, które nie wiadomo, czy nadejdą i kiedy. Religijność naszego kraju też bardzo mnie mierzi, choćby lekcje religii w szkole, czy słynne prawo aborcyjne. Jako dorosły człowiek mam ochotę sama decydować o takich rzeczach. Nie bez znaczenia było też podejście ludzi do mnie, że niby tak dużo już widziałam, tylu rzeczy spróbowałam, to już nie powinnam niczego od życia oczekiwać, już mi wystarczy. Słowem: powinnam zacząć umierać. W pracy było super, szczególnie w moim dziale,  inne działy wciąż mi wytykały, iż chcę więcej pracować, coś robić, działać, iść do przodu, a tak się w Polsce nie robi. Myślę, iż po powrocie byłam już inną osobą, niż ta sprzed czasów  wyjazdu. Już tam nie pasowałam.

Mówi się, że podróże kształcą. Jedną z rzeczy których można, a wręcz trzeba się nauczyć podczas zwiedzania świata to języki. W ilu językach ty jesteś dziś w stanie się porozumieć?
Najpewniej czuję się z angielskim, bo mówię nim już od 14 lat. Bywa nawet, że mi brakuje  słów w języku polskim. Pierwszy bowiem jest angielski, a raczej amerykański, którego nauczyłam się od mojej pracodawczyni będącej po Harvardzie. Gdzieś tam mam w głowie znajomość języka rosyjskiego oraz podstawy arabskiego, ale rzadko obu używam. Teraz mieszkając w Walonii ćwiczę mój niezbyt doskonały francuski. Jak przystało na dyslektyka w każdym z języków łącznie z polskim robię błędy, ale to mi nie przeszkadza.
estakada metra w Dubaju

Był taki czas, iż twoi znajomi zaczęli się martwić, że zostaniesz starą panną, bo zamiast uganiać się za facetami to ty sobie po świecie hulasz. Jednak się okazuje, że i w innym kraju też można zostać postrzelonym przez Amora :-) Zdradzisz kim jest twój wybranek i gdzie ten Amor was dopadł?
Mój małżonek pochodzi z Kabylow, czyli narodu berberskiego. Jest to lud posiadający swój język, w większości zislamizowany. Poznaliśmy się u naszych wspólnych znajomych. On  po studiach magisterskich z biologii molekularnej, które skończył we Francji, przyjechał do Szwajcarii robić doktorat  na wydziale farmakologii.
Myślę, że taki związek wymaga drugie tyle pracy, niż związek ludzi z jednej kultury,  jednak kompromis nam bardzo pomaga. Obydwoje szanujemy wszystkie religie, lecz żadne z nas nie jest praktykujące. Zaś nasza Latorośl sama wybierze religię, jak dorośnie. 

Moi rodzice ucieszyli się iż w końcu ja - zakała rodziny - wyjdę za mąż, choć mama miała trochę obaw, co do mojego wyboru. Mówiła: a jak on cię porwie? A ja na to: a co ja ze złota jestem? Męża poznali dopiero dzień po ślubie, który braliśmy w Polsce z tego względu, że tam jest możliwość posiadania podwójnego nazwiska, co  w Szwajcarii jest niemożliwe. Jego rodzice byli bardzo niepocieszeni. Poznali mnie dopiero po 4 latach od daty ślubu. Teraz każda z rodzin nas wspiera.

Nasza Latorośl mówi po polsku, kabylsku, szwajcarsku, niemiecku i angielsku, a teraz uczy się francuskiego. Ma charakter silnej osóbki i właściwie musimy ją temperować. Znaczy wygląda to bardzo zwyczajnie - ja dyscyplinuję a tata rozpuszcza :-)

Na koniec moje ulubione pytanie nawiązujące do tytułu mojego bloga: czy Polak na obczyźnie może czuć się jak w domu?
Dom noszę ze sobą. Najważniejsze, aby móc go stworzyć tam gdzie się pojedzie. 

Dziękuję za interesującą rozmowę, piękne fotki z fascynujących miejsc i fajną znajomość :-)
 

Oj, chyba nie była to jednak dla was podróż. Raczej szybka przebieżka. Bardzo chętnie wypytałabym Powsinogę dokładnie o każdy kraj z osobna, ale obawiam się, że mogło by nam to zająć kilka dni i nocy. O spisaniu tego już nawet nie wspominam.

Myślę jednak, że dzięki tej rozmowie dowiedzieliście czegoś nowego o emigracji.

Mnie opowieść Powsinogi po raz kolejny przekonuje, że emigracja może nas zmienić na zawsze i tym samym uniemożliwić odnalezienie się na powrót w polskich jakże odmiennych realiach.
Na obczyźnie uczymy się żyć na pełnych obrotach. Zarabiamy bowiem zwykle więcej niż w Polsce w stosunku do kosztów życia, dzięki czemu mamy większe możliwości. Możemy się uczyć języków, możemy robić różne kursy i uczyć się nowych rzeczy, zdobywać nowe umiejętności. Znając języki i mając pieniądze możemy podróżować albo zająć się jakimś interesującym hobby. Dzięki wszystkim powyższym rzeczom poznajemy nowych ludzi, nawiązujemy interesujące kontakty z ludźmi z całego świata, a to z kolei umożliwia zdobycie lepszej pracy i nowych umiejętności. Nie od dziś wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia, jak się już zacznie to ciągle chce się więcej i więcej.
Widzę to po sobie. Tu we Flandrii np bardzo łatwo się uczyć języków (francuski, włoski, angielski, niemiecki, chiński, hiszpański za parę euro na rok) i nie mogę przeboleć tego, że mam już 40 lat i nie zdążę się nauczyć tych wszystkich, które bym chciała. Tutaj każda przeciętna rodzina wyjeżdża co roku na zagraniczne wakacje, czasem nawet kilka razy do roku - to jest rzecz dla zwykłych śmiertelników nie tylko dla wybranych. Jest mnogość kursów, zajęć, spotkań, imprez na które stać większość ludzi i się z tego korzysta. Cały czas coś się dzieje, kalendarz wypełniony po brzegi...
Na obczyźnie żyje się jakby w innym rytmie i jeśli ten rytm kogoś wciągnie, komuś spasuje to już przepadł na zawsze :-)
Jednak wydaje mi się, że dla wielu ludzi ten rytm właśnie jest nie do zaakceptowania na dłuższą metę i oni siedzą na obczyźnie tylko dla pieniędzy, często pracując ponad siły, biorąc wszystkie możliwe nadgodziny, byle jak najszybciej zarobić jak najwięcej i wrócić do Polski, bez której żyć nie potrafią. Niechętnie się uczą języków albo wcale, niechętnie integrują z innymi narodami, wiecznie narzekają na wszystko co nie polskie zaś Polskę wychwalają pod niebiosa, choć wiedzą, że tam się nie da normalnie żyć (bo dlaczego by wyjeżdżali?).
Tymczasem każde miejsce na Ziemi ma swoje pozytywne jak i negatywne strony. W każdym zakątku świata znajdziemy  szczęśliwych ludzi jak i wiecznie niezadowolonych, a także takich którym jest wszystko jedno albo średnio na jeża.


Ale zobaczyć te wszystkie miejsca...  Ech, to musi być niesamowite podróżować po świecie, poznawać osobiście życie ludzi w różnych rejonach świata, słuchać różnych języków, spróbować różnorakich potraw. Wąchać, dotykać, odczuwać, smakować to nie to samo, co o tym czytać.
Ja mam taką nadzieję, że jeszcze sama odwiedzę jakieś inne kraje. Już nie koniecznie inne kontynenty, ale choćby Europę pozwiedzam odrobinę.

Wszystkie zdjęcia zamieszczone w tym poście są pochodzą z albumów mojej dzisiejszej rozmówczyni.