29 czerwca 2016

Ta straszna zagranica

Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - tak mówią...

Pewne rzeczy trzeba zobaczyć na własne oczy, poczuć na własnej skórze, znaleźć się w określonej sytuacji, żeby się przekonać jak to na prawdę jest.

Emigracja.

Mieszkając w Polsce miałam wiele błędnych opinii na temat życia  na obczyźnie. Nie tylko ja zresztą...

Pamiętam, że gdy oznajmiliśmy wszem i wobec naszą decyzję o planowanym wyjeździe, rodzina i znajomi zaczęli kręcić głowami z niedowierzaniem, nakazywali powtórne rozważenie tego idiotycznego pomysłu,  martwili się, odradzali na wszelkie możliwe sposoby, przestrzegali, pukali się w czoło... bo przecież to obcy kraj, czyli całkiem inny, czyli niebezpieczny...

Niektórzy mówili, że skazujemy dzieci na poniewierkę, cierpienie, niebezpieczeństwo. Inni wróżyli, że skazujemy się na samotność, na tęsknotę.
Jeszcze inni przepowiadali, że nas tam zamordują, uprowadzą... Jednym słowem czeka nas nazagramanicy tysiąc nieszczęść, siedem plag egipskich i puszka Pandory razem wzięte...

Obawiam się, że nie tylko ja słyszałam podobne rzeczy.

I tak po tego typu kazaniach i pouczeniach, przestrogach jedziesz,

 jedziesz,

jedziesz te tysiąc kilometrów

czy dwa,

wysiadasz z auta, autobusu, samolotu, pociągu i... 

zaczynasz się dziwić, że niebo jest niebieskie, trawa jest zielona, ludzie mają po 2 ręce i 2 nogi, a ptaki skrzydła i pióra.

Nawet psy dupami nie szczekają.



Ale coś jest nie tak, coś nie pasuje, bo diabeł zwykle tkwi w szczegółach... 

 I w tym momencie zaczyna się zabawa w "znajdź różnice". Niektóre zauważasz od razu (np języki, ubranie, kolory skóry), inne dopiero po dłuższym rozpatrzeniu (np architektura, obyczaje), jeszcze innych przyjdzie ci szukać kilka miesięcy, a nawet lat.
Bruksela

Zabawa nie kończy się na samym znalezieniu różnicy, stwierdzeniu faktu. W tej zabawie trzeba się do tych różnic zastosować, nauczyć, zapoznać, oswoić, zrozumieć, zaakceptować, uznać za swoje, polubić... 

Ot cała filozofia.

Żadna z makabrycznych przepowiedni i wróżb (życzeń?) się nie spełniła. Życie toczy się według takich samych zasad jak w Polsce. Rano trzeba wstać, zrobić siku, wypić kawę, zjeść śniadanie, użerać się z dziećmi, martwić się gdy chorują lub się nie uczą, cieszyć się gdy są zdrowe i osiągają sukcesy. Starzy chodzą do roboty a do szkoły młodzi. Ludzie się cieszą albo smucą,  kochają lub  nienawidzą, rodzą się i umierają. 
Tak samo jak w Polsce niczego nie dadzą ci tu za darmo, za friko, gratis, na wszystko musisz sobie zapracować. 
Jak nie zasiejesz, to nie zbierzesz.
Jak się nie nauczysz, to nie będziesz umiał.
Jak nie będziesz pracował, to nie będziesz miał pieniędzy na nic. 

Czasem (są takie momenty) odnoszę wrażenie, iż co niektórym się wydaje, że za granicą euro rośnie na krzaku, wystarczy wyjść od czasu do czasu do parku i natelepać kasiory do podołka. Wielu ludzi w Polsce ma też problem z ciągłym (ZUPEŁNIE BEZSENSOWNYCM!)  przeliczaniem naszych emigracyjnych zarobków na złotówki. Zwykle tylko zarobków. Jak ja zarabiam 2 tysiące euro* to jest to właśnie 2 tysiące euro nie żadne 8 tysięcy złotych, bo ja wydaję w euro według tutejszych cen i taryf, nie polskich. Pamiętam doskonale, jak ja to kiedyś w Polsce przeliczałam i wiem, jak łatwo by mi było sobie wtedy wyobrazić te moje dzisiejsze 3 tysiące złotych czynszu miesięcznego, gdy się zarabiało 1200 zetów.
Szok bez wątpienia.
Dla nas jest to jednak dziś tylko 800 euro. To tak jakbyście w PL płacili 800 zetów za wynajem domu z ogrodem. Drogo?
Niektóre rzeczy są tutaj stosunkowo tańsze niż w Polsce, inne z kolei droższe. 

)*nie zarabiam 2 tysiące  :-)

Osobiście uważam, że ogólnie w Belgii życie jest tańsze niż w Polsce. Wielu ludzi uważa inaczej (może ciągle przeliczają na złotówki?). Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w Polsce pracujesz na cały etat i nigdy Cię na nic nie stać? A tu w prost przeciwnie.
Jeden z przykładów podałam powyżej. Wynajmujemy DOM z ogrodem podczas gdy w Polsce ledwie na czynsz gównianej 30 metrowej klitki było nas stać. Żadne z nas nie ma nadzwyczajnej posady, nasze zawody mieszczą się w granicach przeciętności, ot zwykłe robole, zarobki też raczej zwyczajne, takie sobie, akurat. Dupy nie urywa. Co ważne mieszkamy tu zaledwie od 3 lat i wszystkiego się dorabiamy praktycznie od zera. Jednak stać człowieka na wszystko, co potrzebne do normalnego życia - urozmaicone jedzenie z bajerami, dobre ubrania, zabawki, książki, benzynę, szkoły, lekarzy, dentystów, fryzjerów, kino i inne imprezy. Kupujemy na spokojnie co jakiś czas potrzebny mebel lub sprzęt  do domu. Tutaj zakup nowego auta jest dla nas łatwiejszy, niż w PL był zakup nowej pralki czy lodówki - bez żadnych wyrzeczeń jest człowiek w stanie spłacić auto w ciągu 5 lat. Chwilami człowiek nie może się nadziwić, że może coś sobie kupić tak zwyczajnie, po prostu. Nie to że wszystko, co by się tylko chciało, że od razu na raz teraz już. Nie, trzeba pokombinować, przekalkulować, pomyśleć, wziąć kilka razy nadgodziny, coś odłożyć, dołożyć, przełożyć... Ale jest łatwiej, o niebo łatwiej coś sobie kupić.

Jako się rzekło - na wszystko trzeba sobie zapracować. Faktem jest, że pracujemy tu ciężej niż w Polsce. Ale widząc korzyści, jakie ten zachrzan przynosi, mamy motywację do dalszego wysiłku. Dlatego pracujemy, ile się da. Bo możemy. Bo się opłaca. Myślę, że inaczej widzą ten świat ci, którym w Polsce się w miarę wiodło, którym nigdy tak na prawdę niczego nie brakowało. My biedowaliśmy, dlatego teraz nie możemy się nacieszyć swoim szczęściem. I dlatego tak często o tym piszę, bo się cieszę jak małpa z banana. Czasami, gdy zabieramy naszą Trójcę do sklepu i po godzinie wybierania, mierzenia, oglądania wychodzimy z pełnymi torbami, gdy patrzymy na te uśmiechnięte mordeczki, wspominamy jak w Polsce chodziły w podartych, śmierdzących, za małych lub za dużych butach i ubraniach. Mówimy do siebie: niech mają, niech się cieszą, w Polsce by tego nie miały. Pamiętam te pełne obaw i poczucia winy oświadczenia moich kilkuletnich dziewczynek "mamo, buty mi się popsuły". Kurde buty! Chłopięce trampki po jakiś sąsiadach, kuzynki, wujka, szwagra, czy kto tam podarował... Pamiętam te wakacje, gdy człowiek nie spał po nocach myśląc za co przyjdzie kupić podręczniki, zeszyty, kredki, tornistry, kapcie po szkole i cały ten majdan szkolny, czym zapłaci ubezpieczenie, skąd wziąć 10 złotych na wycieczkę. I tam mimo pracy na pełen etat nie mogłam kupić dzieciom nowych butów czy ubrań tylko szukałam po znajomych lub szmateksach. 
Sami też idziemy raz na jakiś czas we dwoje na posezonowe wyprzedaże i kupujemy sobie po 2 pary jeansów, t-shirtów, sukienek, butów. A mówili, że to życie na obczyźnie jest okropne, ciężkie i straszne...
Nie mam nic przeciwko używanym rzeczom. Ba, całe nasze mieszkanie jest umeblowane starociami. Uwielbiam kupować rzeczy w z drugiej ręki - meble, dekoracje, ubrania, bo dzięki temu można sobie zafundować wyjątkowe, niepowtarzalne otoczenie i wizerunek. Jednak ubieranie się (czy meblowanie domu) tylko i wyłącznie w to, co ci podarują lub co znajdziesz jest zupełnie czym innym. Każdy kto musiał do szkoły chodzić w ubraniach po babci, cioci czy chłopięcych będąc dziewczyną lub odwrotnie zapewne wie, jaka jest różnica :-(

człowieki
Jacy są ludzie na obczyźnie też piszę co jakiś czas. Są tacy jak w Polsce. Niektórzy mają inny kolor skóry, większość mówi innym niż polski językiem, niektórzy inaczej niż my się ubierają. Jedni są bogaci, inni są biedni. Jedni pracują, drudzy się opierdzielają całe dnie i czekają, aż im manna z nieba spadnie. Zarówno tu jak i w Polsce są przestępcy, złodzieje, mordercy, gwałciciele, pedofile, oszuści, są inteligentni i debile, ludzie kulturalni i chamy. Większość jest przeciętnych. Ludzie plotkują, kłócą się, zakochują, narzekają, imprezują, wygłupiają się - po prostu żyją. Każde miasto, miasteczko, wioska ma swoją specyfikę - identycznie jak w Polsce. W jednej wsi, czy w jednej dzielnicy spotkamy się z miłym przyjęciem, bo ludzie otwarci, w drugiej społeczności mogą minąć miesiące, zanim nas w ogóle zauważą, zanim się odezwą, w trzeciej możemy nigdy nie zostać zaakceptowani - bo nie i już, bo ludzie tacy są.

Dla wielu osób emigracja jest synonimem samotności i tęsknoty - tak słyszałam... Ale to dotyczy chyba tylko normalnych ludzi, do których - jak powszechnie wiadomo - się nie zaliczam.

Przez całe życie chyba nie miałam tylu dobrych znajomych, co mam teraz. Jak żarcie kocham. Ludzie piszą, dzwonią, zapraszają, przychodzą... Szkoda tylko, że tak mało czasu mam na korzystanie z uroków tego stanu rzeczy. 
Na początku było faktycznie ciężko - ani pyska do kogo otworzyć, ani zapytać o cokolwiek, ani ponarzekać na pogodę czy chłopa. Jednak naszych tu od groma i jeszcze trochę. Słysząc polski zwykle mówię "Dzień Dobry". Efekty są różne - niektórzy udają głuchoniemych, inni przechodzą natychmiast na francuski lub angielski, jeszcze inni zrobią taką minę, jakby im kto do kieszeni nasrał no i takich najlepiej traktować tak, jak by mieli owo śmierdzące gówno w kieszeni, czyli omijać szerokim łukiem. Spora część jest jednak normalnych i chętnie pogadają w ojczystym. Sporej część z tej sporej części nie zobaczy się nigdy więcej lub znajomość ograniczy się do wymiany uwag o pogodzie podczas przypadkowych spotkań. Jednak raz na jakiś czas uda się spotkać kogoś w swoim typie i można wymienić numery telefonów czy adresy. Ziarnko do ziarnka i jest z kim pójść na piwo w razie nagłego nadmiaru wolnego czasu. 
dom jest tam gdzie ja jestem 

Tęsknota zaś jest uczuciem zupełnie mi obcym i nieznanym. Może zapomnieli mi zainstalować albo co? Choć nie... kiedyś chyba miałam zainstalowane aplikacje typu miłość, tęsknota, zaufanie, ale szlag je trafił jakiś czas temu i dobrze, bo to tylko obciąża system a rzadko się przydaje. Rozum i poczucie humoru w zupełności wystarczy do szczęścia (no i pieniądze, ale to rzecz nabyta). Uczuciowo i emocjonalnie czuję się związana tylko i wyłącznie z moimi dziećmi, a je wszak mam przy sobie. 

Czy trzeba się bać emigracji? Nie, nie trzeba. Jednak trzeba uzbroić się w cierpliwość, zakasać rękawy i przygotować dupę do bicia, a potem zabrać się do roboty.

Wszystko jest normalne, takie samo jak w Polsce, czyli raz na wozie raz pod wozem. Raz trafisz na fajnych ludzi w pracy, sąsiedztwie, szkole, a raz nie. Takie jest życie. Im wcześniej się z tym człowiek pogodzi, tym lepiej. Pamiętać trzeba, że jak nie jest tak źle, iżby gorzej być nie mogło to nie jest wcale źle. A jak jest, to znaczy, że może już być tylko lepiej :-)

Na emigracji jest nam bez wątpienia trudniej przez jakiś czas (jak długi, zależy od wielu czynników) - z tym też się trzeba pogodzić od razu, a najlepiej jeszcze przed wyjazdem na to przygotować. Jest nam trudniej niż Polakom w Polsce, Belgom w Belgii, czy Niemcom w Niemczech z jednego prostego powodu: jesteśmy obcy. Pamiętacie może, jak do waszej klasy przyszedł kiedyś nowy uczeń w połowie nauki? a może ktoś na waszą wieś, dzielnicę, do waszej klatki się w prowadził? A może zwyczajnie ktoś w rodzinie się hajtnął z kimś obcym i przybyła wam nowa twarz? Jak traktuje się takiego nowego na początku? Najpierw trzeba to obejrzeć z góry na dół, ocenić ubiór, fryzurę, sposób wyrażania. Wypytać delikwenta o skończone szkoły, pochodzenie, koligacje rodzinne, zarobki, hobby. Wymienić zdobyte informacje ze znajomymi i przedyskutować sprawę. Jak zapewne wiecie, nie każdy się przyjmuje od razu. Czasem mijają miesiące, lata zanim się zaakceptuje nową postać w społeczności. Bywa, że nigdy to nie nastąpi.

Nie inaczej jest z emigrantami. Na początku (pojęcie względne - czasem liczone w tygodniach, a czasem w latach) muszą się nam dobrze przyjrzeć. Dlatego trzeba się liczyć z tym, że w pracy będą nam patrzeć na ręce cały czas i pilnować na każdym kroku. Zarówno pracodawcy jak i  współpracownicy, bo nie wiedzą coś za jeden, czy można ci zaufać, czy umiesz dobrze wykonywać swoją pracę, czy jesteś odpowiedzialny i pracowity etc etc. Można też oczekiwać, że przetestują naszą lojalność, uczciwość, cierpliwość.
Tak samo jest z sąsiadami. Będą się przyglądać, oceniać, dopatrywać ewentualnych braków i niepożądanych zachowań. Każdy chce mieć spokój i czuć się bezpieczny, a nigdy nie wiadomo kim jest ten nowy co się właśnie sprowadził i czego się po tym można spodziewać. Zapewne tak samo jak my mamy czasem dziwne wyobrażenia o tubylcach, oni mają o nas obcokrajowcach. O Polakach (jak i o innych narodach) krąży wiele niepochlebnych opinii (pijaństwo, złodziejstwo, oszustwo) i wielu autochtonów ma to na uwadze. Ale nie ma się co obrażać, wydziwiać, krytykować tylko u swoim postępowaniem pokazać, że da się nas lubić i można nam ufać, że porządni z nas ludzie.

Słyszę czasem teksty, że za granicą nas nigdy nie będą traktować jak swoich. Nawet mój M tak mówi... No sorry, ale ja mieszkając w Polsce też raczej nie zaczęłabym kogoś traktować jak swojego, gdyby nie mówił dobrze po polsku. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
Nie ma co oczekiwać, że tubylcy zaczną się uczyć polskiego, bo to my tu jesteśmy gośćmi, a nie na odwrót.

Przeto mamy trudniej niż ci, którzy są u siebie, bo nie tylko musimy pracować, ale musimy się też wykazać i pokazać od jak najlepszej strony, musimy zostać przeegzaminowani na wszelkie możliwe sposoby przez różnych ludzi, musimy się zapoznać z prawami, zasadami i zwyczajami, które są często odmienne, niż te wśród których dorastaliśmy. Jednocześnie musimy się nauczyć nowego języka oraz tutejszego myślenia.
Żeby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Droga jest kręta i mozolna, ale warto ją pokonywać.

Bruksela

25 czerwca 2016

Testy, wywiadówki, pożegnania.

Cieszymy się, że wakacje się zbliżają, ale przeżyć te ostatki wcale nie lekko. Testy, wywiadówki, pożegnania, wycieczki we wszystkich szkołach po kolei. Istne szaleństwo. Dobrze, że mam tylko trzy dziecka.
moja okolica - ładnie ale groźnie
Od poniedziałku do czwartku dziewczyny pisały testy. Ostatnie przygotowania, ostatnie powtórki, ostatni stres w tym roku szkolnym. Młoda napisała dobrze, wyników Najstarszej jeszcze nie znam. Ona jednak uważa, że chyba dobrze. Za kilka dni się dowiem.

W piątek w szkole była telewizja nagrywać odcinek "Vind je lief" popularnego belgijskiego ...reality show? (nie jestem znawcą programów telewizyjnych ani miłośnikiem telewizji). Tak więc w jednym z wakacyjnych odcinków będzie można zobaczyć naszą Młodą razem z kolegami z szóstej i piątej klasy. Nagrywanie przeciągnęło się poza godziny lekcyjne, a Młoda miała jeszcze wieczorem ostatni występ w akademii muzycznej. Miniony tydzień był bowiem tygodniem dni otwartych i zapisów na kolejny rok szkolny.

Dni otwarte w akademii

Dziś sobota dzień imprezowy uff. Rano poszliśmy wszyscy na uroczyste pożegnanie szóstoklasistów. Główne punkty imprezy to występy szóstej klasy i wręczenie świadectw przez burmistrza. Nasza Młoda śpiewała z koleżankami piosenkę, z inną grupą wystąpiła w skeczu. Poza tym chłopaki zrobili pokaz z piłką, a dziewczyny fantastycznie zatańczyły, była prezentacja z życia klasy przygotowana przez grupę informatyczną oraz pokaz magii wykonaniu jednej z koleżanek. Pomysłowo i fajnie. Na koniec rada rodziców częstowała szampanem i sokiem oraz drobnymi przekąskami. I ten moment uważam właśnie za odmienny niż w polskich szkołach. Nie tylko dlatego, że w Polsce nie ma alkoholu w szkole. Nie wiem, jak jest w innych belgijskich szkołach, ale tu jest fantastyczna atmosfera przy takich okazjach. Nie wyczuwam tu barier pomiędzy grupami nauczycieli, rodziców i uczniów, jakie pamiętam z naszych (tych które znam osobiście) polskich szkół. Po występach ludzie stanęli z kieliszkami w grupach i pogrążyli się w rozmowach. Dyrektorka i wychowawczyni krążyły po sali z każdym próbując pogadać. Rodzice swobodnie rozmawiają z nauczycielami, dyrektorką, urzędnikami gminy bez uczucia sztywności. W Polsce zawsze wyczuwałam właśnie taką niewidzialną barierę pomiędzy tymi grupami społecznymi, nauczyciele trzymali się nauczycieli a rodzice rodziców, z drobnymi tylko wyjątkami. Być może jest to specyfika tej wsi, w której teraz mieszkam. Ludzie są tu bardzo otwarci i przyjaźni, co nie jest typowe dla Belgów z tego co mi wiadomo... Nie dalej jak parę tygodni temu zagaił do mnie na dworcu kolejowym pewien starszy mieszkaniec sąsiedniej wsi (i sąsiedniego województwa zarazem), a że ja lubię gadać, nawet jak mam problemy z wyrażeniem tego co bym chciała, a pociąg miał 40 minut spóźnienia to miałam okazję dowiedzieć się kilku nowych rzeczy o najbliższej okolicy i jej mieszkańcach. I ten pan, który okazał się być emerytowanym nauczycielem historii, powiedział między innymi, że mieszkańcy mojej wsi są właśnie znani z wyjątkowej otwartości na obcych (z nauczycielami się świetnie rozmawia, bo mają cierpliwość do nie rozgarniętych dzieci,  jakim ja się czasem czuję mówiąc po niderlandzku). Coś podobnego mówił parę lat temu gość, który pomagał nam w formalnościach związanych z wynajmem domu... Jednym słowem miało się to szczęście trafić tu a nie gdzie indziej.

W przyszłym roku i kolejnych będę mieć okazję dowiedzieć się dużo więcej o funkcjonowaniu szkoły i relacjach w niej panujących. Tutejsza Rada Rodziców na ostatnim zebraniu doszła bowiem do wniosku, iż udzielanie się w tej grupie będzie dla mnie świetną okazją do ćwiczenia mojego niderlandzkiego :-). Jako że podejrzewam, iż mogą mieć rację, to się zgodziłam na wpisanie na listę członków.
moja okolica

Dzisiejszy dzień jednak nie skończył się na rozdaniu świadectw. Po południu była jeszcze szkolna dyskoteka, a wieczorem Młoda zabrała namiot i poszła na kamp-urodziny, czyli urodziny z nocowaniem. Będą pewnie straszne historie i inne dzikie zabawy. Zaproszona była cała klasa więc  będzie to raczej niezapomniana noc.
Chociaż przez moment to się zastanawiałam, czy Młoda nie będzie musieć w szkole nocować, bo się okazało, że nasi zremisowali ze Szwajcarami i była dogrywka, a potem karne, a że zbiegło się to w czasie z końcem dyskoteki i jakimś przelotnym oberwaniem chmury to ciężko było wstać z kanapy i wsiąść do auta... Dopiero bo wygranym meczu M-jak-Mąż pojechał po Młodą. Musiał jeszcze zawrócić i pojechać inna trasą bo jedna ulica była pod wodą - tak lało. Zastanawiam się nawet, czy młodzież będzie spać w namiotach czy w domu u solenizantki... No cóż, pogoda pozostawia sobie wiele do życzenia. Tymczasem Młodą czeka jeszcze jedna noc pod namiotem przed wakacjami, bo wedle szkolnej tradycji szósta klasa jedną z ostatnich nocy w roku szkolnym spędza w szkole.
przelotne oberwanie chmury :P
Do wakacji zostało jeszcze pięć dni. Młody odlicza je sumiennie na swoim osobistym kalendarzu, bo na wakacje ma jechać w odwiedziny do kuzyna rówieśnika, którego widział na żywo, gdy obaj chodzili jeszcze ze smoczkami w dziobach. Ma też się bawić w domach u swoich kolegów a oni mają  bywać u nas i to wszystko jest niecodzienne, a co za tym idzie wielce oczekiwane. Do moich wakacji niestety jeszcze trochę dłużej niż 5 dni, ale co najgorsze już za nami. Jeszcze tylko jedna wywiadówka do zaliczenia i - mam nadzieję - będę mogła zapomnieć na 2 miesiące o szkołach.
moja okolica

19 czerwca 2016

Ile potrzeba dzieci do ugotowania budyniu?

Sobota. Cała Trójca stoi właśnie przy kuchence i gotuje budyń na śniadanie. No wiem, wiem w 'normalnych' rodzinach nie podaje się budyniu na śniadanie bla bla bla... Moje dzieci jedzą, co chcą i kiedy chcą, o ile same sobie przygotują. Młody lubi sobie sam robić kanapki - smaruje margaryną, nakłada szynkę lub posypuje grubo 'mrówkami' czekoladowymi. Kakao też sam umie zrobić. Co prawda często część mleka nie trafia z butelki do kubka, a przy wkładaniu i wyjmowaniu z mikrofalówki też nie raz się wywali, ale samodzielnie przygotowane o niebo lepsze przecież, niż z pomocą starego. Niestety on miewa też często jeszcze dni księcia leniucha i wszystko sobie każe dostarczać pod nos, nawet mleczka w kartoniku do stołu sobie życzy podać. Czasem jednak są dni samodzielności.

Przytargał z łazienki swoje podwyższenie, by lepiej widzieć, czy mleko już się gotuje i wydać rozkaz wlewania budyniu. Młoda czyta instrukcję po niderlandzku i we dwie usiłują przeliczyć ile szklanek potrzeba na 700ml. Mam nadzieję, że zostaną jeszcze jakieś nie ugotowane szklanki. Najstarsza obsługuje kuchenkę bo tylko ona nie boi się, że się poparzy. Wychodzi na to, że do ugotowania budyniu potrzeba troje dzieci.

Któregoś dnia Młody wyciągnął mnie w odwiedziny do koników. Zabrał dla nich po suchej kromce, ale gdy dojechał na rowerku do ogrodzenia, ich tam nie było.
 - "Koniiiiiczki! To jaaaaa, przyniosłem wam chleeeebeeeeek!!!! Koniiiiczkiiiii!...."
Koniczek wychynął na chwilę ze swojej szopki znajdującej się po drugiej stronie pastwiska, potrząsnął grzywą i tyle go widzieli... Akurat grzmiało i zwierzaki się pewnie przed burzą schowały...
Gdy nazajutrz jechaliśmy do szkoły, Młody zauważywszy koniki przy ogrodzeniu, zakrzyknął
- O wy zdrajce!!! Nie przyszliście wczoraj. Nie lubię was już!


Jako że przez ostatni trymestr nie przykładałam się specjalnie do nauki, zarówno własnej jak i młodzieży, teraz musiałyśmy znowu popracować intensywniej nad przygotowaniem się do ostatnich testów, by nadrobić straty. Niestety nie mogę dziś powiedzieć, że dziecko jest super przygotowane. Wiele rzeczy jej wytłumaczyłam po naszemu, do wielu doszłyśmy metodą dedukcji we dwie z pomocą wujka Googla. Część z tego na pewno zapamiętała, ale nie wszystko. Wiadomo ciężko tak na raz wszystko ogarnąć, jak przez cały rok się nie było na bieżąco i ma się duże zaległości. Ortografia niderlandzka to niestety kwestia zapamiętania poszczególnych wyrazów - tak jak i w polskim i na tym polu ja nic nie poradzę. Znaczenie wszystkich nowych wyrazów, czy synonimy dla nas, którzy uczymy się tego języka od 3 lat dopiero, to ciężka sprawa, bo dla nas większość wyrazów, które Belgowie czy Holendrzy słyszą od urodzenia, jest nowa i obca. Jutro zaczynają się testy obydwu dziewczyn. Mam nadzieję, że pójdzie im dobrze. Trzymajcie kciuki za czysty umysł i bezstresowe podejście, bo to jest najważniejsze, reszta przyjdzie sama.

Najstarsza może się zbytnio do nauki nie przykłada, ale nagrody i pochwały zbiera od czasu do czasu. Wszak gdy się nie umie wszystkiego, trzeba pokazać w czym się jest dobrym. W ostatnich tygodniach kilka razy wróciła w skowronkach chwaląc się wszem i wobec zdobytymi trofeami. Pierwszą nagrodę dostała z matematyki za specjalny test (Kangaroo). Drugą za projekt "Pokój marzeń". A pokój mi się też podoba...

Druga dziopa za to w tym tygodniu chwaliła się wszystkim i każdemu z osobna ocenami z ostatnich testów z niderlandzkiego. 9/10 i 10/10 to wyniki moim zdaniem upoważniające do odrobiny samozadowolenia. Najważniejsze testy jednak zaczynają się jutro i to ich wyniki pokażą, co tak na prawdę się nauczyła. Ciekawa jestem jak jej, im pójdzie. One obce mają ciągle trudniej niż tutejsze dzieci, bo 3 lata nauki języka to jednak nie to co życie z nim i w nim od urodzenia, zwłaszcza, że w domu przecież mówimy w ojczystym. A język to podstawa.  Dlatego między innymi nie jestem w stanie ocenić na swoje oko ich wiedzy albo raczej umiejętności pokazania tej wiedzy w języku obcym...
Wiem, że Młoda pracowała ostro przez cały rok. Wszak to zaledwie rok temu nauczyciele chcieli ją wysłać do czwartej klasy albo przynajmniej zostawić w piątej, bo takie miała braki. Potem stwierdzili, że ma małe szanse na liceum, gdy będzie się starać cały rok i powtórzy szóstą klasę. A tymczasem się okazało, że Młoda rozwaliła system i straty nadrobiła już przez pierwsze 2 trymestry, bo już na poprzedniej wywiadówce wychowawczyni kazała zapisywać ją do liceum. Musiało jej bardzo zależeć i harowała jak wół. dzięki czemu doszła do wniosku, że to fajnie jak ją chwalą i starała się jeszcze bardziej. Teraz z kolei koledzy jej mówią, że wybór "latijn" to głupi pomysł, bo tam strasznie dużo nauki, a na nią - jak widzę - to działa jak płachta na byka. "To dobrze, że dużo nauki, nie będę się nudzić, ja lubię się uczyć..." Oby te poglądy trzymały się jej jak najdłużej :-)

ostatni wieczór w pociągu
Ja zakończyłam swoją edukację na ten rok szkolny. Jako że nie przykładałam się do nauki jak ponbucek przykozoł, nie udało mi się przeskoczyć jednego etapu poziomu 2 i będę zmuszona dokończyć go w jesieni. Nauczycielka powiedziała nawet, że na poprzednim etapie mówiłam i pisałam o wiele lepiej niż teraz. To się nazywa robić postępy hehe. W owym "lepiej" chodzi oczywiście o gramatykę, szyk wyrazów w zdaniu i właściwe formy czasowników, no i moje ulubione "lidwoorden" (de, het een). Powód jest jeden - zmęczenie. Z punktów wynika, że opanowałam materiał na około 70%, czyli - moim nader skromnym zdaniem - całkiem spoko, jak na nienawykły do nauki 40-letnią mózgownicę. Punkty punktami, ja sama doskonale wiem, ile się nauczyłam i uważam że przez ten rok bardzo dużo nowych rzeczy, przyswoiłam dużo nowych słówek, zrozumiałam trochę nowych zasad gramatycznych. Jestem wielce zadowolona z kursu w Mechelen. Oczywiście nie bez znaczenia jest w przypadku kursów wszelakich jakiego ma się nauczyciela i jakich klasowych kolegów. W tym roku miałam wyśmienitych kolegów i super nauczyciela.
Nie pamiętam, czy wam opowiadałam, ale na parapecie sali, w której odbywały się nasze zajęcia, miała (ma) swoje gniazdo kaczka. Ktoś rzucił pomysł, że trzeba ją nazwać. No i tak Matylda stała się naszą żywą klasową maskotką, która pukała od czasu do czasu dziobem w szybę i zaglądała do klasy.  Docentka wraz z raportem o uzyskanych przez nas punktach i życzeniami wakacyjnymi wysłała każdemu fotkę tej sympatycznej kaczuchy. Bo taka właśnie była nasza grupa - hece, żarty, docinki, wygłupy. Szkoda, że grupa się rozeszła - część od września zacznie poziom 3.1, część się przeprowadza, część robi sobie pauzę w nauce. Mam nadzieję, że we wrześniu spotkam równie fajnych ludzi.

Matylda :-)

W wolnych chwilach ciągle debatujemy nad naszym urlopem i jak zwykle mamy tysiąc myśli na godzinę. Pierwszym pomysłem był model z zeszłego roku - tata jedzie do Polski, my zostajemy tutaj i organizujemy sobie czas wyjazdami na pomorze, basen, las etc etc. Był pomysł, że ja zostaję, oni jadą - dziewczyny obiecały być odpowiedzialne jak nigdy dotąd... a wtedy Młody powiedział ze łzami w oczach, że bez mamy nie jedzie. No i pozamiatane. Wszystko cacy, ale mama jest najważniejsza :-D
Chciałam z nim zostać, bo - jak już tysiąckrotnie mówiłam - jazda mnie przeraża. 1500 km z trójką awanturników w małym aucie - MASAKRA...
- Maaaaamoooooo! On mnie pociągnął za włosy!
- Bo ona mi zabrała ciastko!
- Bo mnie oplułeś!
- To po co go łaskotałaś?!
- A ty się zamknij, sama go łaskotałaś wcześniej!
- Auuaa!
- ZARAZ SIĘ ZATRZYMAMY, DOSTANIECIE WPIERDZIEL I PÓJDZIECIE DO DOMU NA NOGACH!
Po kilku minutach wymownej ciszy i zadumy:
- O fuuuu! Kto puścił bąka?!
- Kto wyniuchał, ten wydmuchał!
- Wcale nie, to ty, bo stamtąd tak cuchnie... Otwórzcie okno!!!!
- Ja nie chcę jechać z tymi śmierdzielami, mogę siedzieć z przodu?
- A ja chcę siku!
- A mama mówiła, żebyś nie pił tyle wody, głupku.
- Mamoooo, ona mówi na mnie 'głupku'!

I w ten deseń przez 1500 [słownie: tysiąc pięćset] kilometrów...

No cóż nie jest żadną tajemnicą, że do pomysłu pt wakacje w Polsce nie podchodzę z entuzjazmem. Znam fajniejsze i tańsze formy spędzania czasu niż siedzenie po kilkanaście godzin w samochodzie. Zostałam jednak przegłosowana. W końcu najważniejsze by dzieci się dobrze bawiły. Wytargowałam z gromadą jazdę na raty.  Pozostaje jeszcze przekonać siebie, że to zajebisty pomysł z tymi wakacjami...



5 czerwca 2016

Gdyby drzewa mogły mówić.

Gdyby drzewa mogły mówić, mogły by nam opowiedzieć wiele niesamowitych ludzkich historii. Większość z nas nie wyobraża sobie życia bez drzew.

Drzewa są piękne, dostojne, tajemnicze... Drzewa chronią nasze domy przed wiatrem. W cieniu drzew chowamy się przed palącym słońcem podczas upałów. Pod drzewa uciekamy w czasie ulewy.  Pod drzewami kochankowie wyznają sobie miłość, czasem nawet upamiętniają to zdarzenie na pniu drzewa. Obawiam się jednak, że drzewa z tego faktu nie są zadowolone. Chyba nikt nie lubi być pochlastany nożem, co nie? 
W las, do parku czy ogrodu uciekamy przed hałaśliwą, problematyczną i stresującą codziennością. Zieleń i szum drzew działają na człowieka kojąco i relaksująco. Myślę, że każdy z was kocha drzewa. 
Dziś opowiem wam o jednym takim niesamowitym drzewie, które rośnie w jednej podkarpackiej wsi. Nie jest to jednak jakaś pierwsze lepsze miejsce znalezione przypadkiem na mapie Polski, ale okolica, w której spędziłam większość swojego życia.

W Gminie Wiśniowa znajduje się piękny park, a w nim znajdujemy wiele interesujących rzeczy.
W dzieciństwie najbardziej fascynujące dla mnie były groby zwierząt hrabiowskich. Dziś wiem, że są po świecie całe cmentarze psów i innych zwierząt domowych, ale w Polsce w dawnych czasach grób psa był rzeczą co najmniej dziwną. Przynajmniej dla dorosłej części społeczeństwa... 
zdjęcie ze strony: http://zpdif.jimdo.com/

Inną interesującą rzeczą jest aleja grabowa, którą chyba każdy mieszkaniec gminy jest w stanie rozpoznać na zdjęciu po jednym rzucie okiem.


Dziś jednak chcę wam przedstawić jedno wiekowe drzewo. 

Jest to 650-letni dąb Józef.



Ludzie powiadają, że nic innego jak właśnie piękne dęby rosnące w parku wpłynęły kiedyś na decyzję rodziny Mycielskich co do zakupu posiadłości. W parku poza drzewami znajdowały się oczywiście zabudowania: pałac, oficyna, stajnie. Mycielscy bardzo dbali o swoje włości. Park utrzymywali w stylu angielskim. W posiadłości Mycielskich kwitło bogate życie kulturalne. Spotykali się tam między innymi malarze. I tak któregoś razu znany malarz, grafik, projektant niejaki Józef Mehoffer zachwycił się jednym z dębów znajdujących się w parku hrabiego Mycielskiego i postanowił go uwiecznić na rysunku. I tak dzięki temu szkicowi dąb będący symbolem siły i długowieczności trafił potem na rewers stuzłotowego banknotu. "Stówka" ta była w powszechnym obiegu w latach 30-tych XX wieku. 
banknot stuzłotowy z wiśniowskim dębem
Dziś ten słynny dąb ma jakieś 650 lat i  jakieś 30 metrów wzrostu przy 675 centymetrach w obwodzie. Trzyma się całkiem nieźle jak na staruszka. Przez te ponad 6 stuleci na pewno nie jedno widział i niejedno słyszał. Gdyby umiał mówić, miałby o czym opowiadać. Jedną tajemniczą historię jednak ludzie odkryli i opowiadają wszystkim, którzy tylko chcą słuchać.
Więc i ja ją tu dziś przytoczę. W czasach II wojny światowej Józef uratował życie jednej rodziny Żydowskiej. Zastanawiacie się teraz, co ja tu za bzdety wypisuję, bo przecież to tylko drzewo, zwykła głupia roślina. Może i roślina, ale na pewno nie zwykła. Jak napisałam powyżej - drzewo jest duże... Do tego w środku ma dziurę. W tej dziurze, wewnątrz pnia znaczy, rodzina Żydowska urządziła sobie dwupoziomową kryjówkę. Nie lało im się na głowę i Niemiec nie wpadł na to by Żydów szukać w drzewie. Oczywiście nie pożyli by długo bez dostaw jedzenia, czyli pomocy drugiego człowieka. Tę pomoc otrzymywali ponoć od samych Mycielskich.

foto ze strony na FB: https://www.facebook.com/PCKiTWisniowa/?fref=ts
Nie dawno Józef zakwalifikował się do finału konkursu na Drzewo Roku  Klubu Gaja 2016. Konkurs ma na celu promowanie szacunku do przyrody oraz wyszukiwanie przykładów związków pomiędzy kulturą i historią lokalnej społeczności a drzewem, które jest przez nią szczególnie doceniane.
Ambasadorami konkursu są: podróżniczka i pisarka Elżbieta Dzikowska, polski językoznawca i popularyzator wiedzy o języku polskim - prof. Jan Miodek oraz reżyser Kazimierz Kutz.

Jeśli uważacie, że Dąb Józef zasługuje na miano Drzewa Roku, zagłosujcie na niego na stronie:
Wystarczy wybrać właściwe zdjęcie (numer 3), kliknąć "zagłosuj", podać swój adres mejlowy i potem potwierdzić klikając w link z otrzymanego mejla. Niestety po drodze trzeba się użerać z tym c nieszczęsnym potwierdzaniem obrazkowym, ale dacie rady!

Na koniec dorzucam filmik pokazujący Józefa w całej okazałości.

Głosujcie na dąb Józef, czyli drzewo numer 3 na stronie http://drzeworoku.pl/
To drzewo z mojej dawnej gminy, czyli jest zajebiste :-)

Więcej na temat Dębu Józefa i parku w Wiśniowej znajdziecie na stronie:

http://zpdif.jimdo.com/


4 czerwca 2016

Kot ninja

Jedziemy do szkoły. Zauważywszy czarnego kocura na pastwisku, wołamy kici-kici, na co kocisko prawie rozpłaszcza się na ziemi udając, że go tam nie ma. Młoda się śmieje - Mamo, on chyba myśli, że jest ninją i że może stać się niewidzialny.


Wakacje zbliżają się wielkimi krokami. Już czerwiec, więc tylko 3 tygodnie i kilka dni do końca roku zostało. Tutaj chodzi się do szkoły do końca czerwca, nie do ostatniego piątku - jak w Polsce.
przyjaciele z sąsiedztwa i najmłodszy fotograf w rodzinie

Najwyższa pora na wakacje, bo wszyscy już zmęczeni. Nawet u  Młodego daje się już nadmiar szkoły zauważyć. Łatwo wpada w irytację i zaczyna krzyczeć lub kopać wszystkich, których uzna winnych niekorzystnego obrotu spraw. No co? W szkole wśród rówieśników człowiek uczy się różnych przydatnych w realnym życiu zachowań t. Na przykład jak zasadzić komuś solidnego kopa w goleń. Chodzi stosunkowo wcześnie spać, bo około 20-tej, a mimo to rano ciężko się go dobudzić o siódmej. W weekendy śpi czasem do dziewiątej, co jest dość niesamowite, gdyż jego normą była raczej szósta godzina lub coś koło tego i to przy wesołej zabawie do 22. Ponadto coraz częściej rano ogłasza bunt jednoosobowej załogi w sprawie pójścia do szkoły. Tyle tylko, że jak wczoraj proponowałam pozostanie w domu, bo miałam wolne, to stwierdził że musi iść do szkoły, bo ma przyjść fotograf robić zdjęcia. No pewnie, jakby wyglądało zdjęcie klasowe bez głównego bohatera?

Wczoraj wieczorem był już całkowicie wyczerpany - marudził na każdym kroku. Do tego, bawiąc się w Zorro, uderzył się w oczko kapeluszem i bardzo go bolało. Zaczął zasypiać na moich kolanach podczas pocieszania i tulenia. Zdjęliśmy więc tylko sweterek i jeansy, i po kilku minutach już spał. Dziś rano obudził się z ciągle łzawiącym i obolałym oczkiem. Trochę pomarudził, ale po chwili kazał się zanieść na dół. To taki rytuał poranny - tulenie, pieszczochanie, potem niesiemy księcia na dół, gdzie położony na kanapie i okryty kocykiem ogląda bajkę i się dobudza przez kilka minut. Jednak zanim go wzięłam na ręce, zauważył, że coś jest nie tak jak powinno. 
- Mamo, dlaczego ja spałem w ubraniu...?!!
Bystre oko naszego syna zauważy każde niedociągnięcie, każdą najdrobniejszą zmianę, każdą nowość. Nic się nie ukryje. Cały tatuś.

O zbliżających wakacjach świadczy ponadto wzajemna wymiana telefonów i mejli pomiędzy rodzicami połączone z zapraszaniem najlepszych kolegów syna lub córki do odwiedzin u siebie. Jak już mówiłam, bardzo mi się podoba ten tutejszy zwyczaj wspólnych zabaw wakacyjnych i świątecznych. Świetnie, że rodzice lubią gościć u siebie od czasu do czasu rówieśników swoich pociech. Młody też już planuje, które dzieci chce zapraszać do siebie.
raj dla alergików :-)

Od 20 czerwca obie dziewczyny piszą testy. Najstarsza zwykłe na koniec trymestru. Młoda zaś te najważniejsze w szkole podstawowej. Mimo poważnych postanowień co do pracowania nad niderlandzkim z Najstarszą podczas ostatniego trymestru prawie wcale nie uczyłam. Tam raptem parę razy zrobiłam z nią zadanie domowe. Z jakiegoś niewyjaśnionego powodu w ostatnim czasie mamy jeszcze mniej czasu, mimo że dzień jakoby dłuższym się jawi. Dziwne... ale niestety prawdziwe.

 W tym tygodniu zaczęłyśmy powtarzanie. Z przyrody mieli w tym trymestrze temat odżywiania - interesujący i bardzo dobry do nauki - jak chyba większość tematów z zakresu biologii. Z nauk społecznych też ciekawie - mieszkanie, budownictwo na przestrzeni dziejów, czyli od jaskini do drapaczy chmur.  Nauczyłam się jak nazywają się różne rodzaje zabudowań - wiedza pożyteczna.

Z matmy geometria i ułamki - również niezbyt trudno. Bardzo podobało mi się jedno z ich ostatnich ćwiczeń z matmy. Mieli zaprojektować i wykonać swój pokój lub ogród marzeń. Młoda robiła pokój marzeń w pudełku po butach zimowych. Każdy przedmiot trzeba było zrobić z papieru, czy innych tam materiałów plastycznych, ale na tym nie koniec. Młodzież musiała też obliczyć koszty urządzenia takiego pokoju czy ogrodu korzystając z gazetek reklamowych sklepów oraz internetu... Najstarsza lubi takie zadania a ja uważam, że matmy o wiele łatwiej się uczyć, gdy wzory, pomiary czy obliczenia mają jakieś sensowniejsze zastosowanie niż samo zapełnianie nimi kartek zeszytu czy podręcznika.

Natomiast niderlandzki jak to język - gramatyka, ortografia i dużo nowych słówek, które często są dla nas kompletnie niezrozumiałe. Czasem pomaga słownik Van Dale (w domu mamy NT2, czyli niderlandzki drugi język oraz taki dla dzieci do 12 lat, no i on line jest darmowy normalny), czasem coś uda się znaleźć w słowniku niderlandzko-polskim stworzonym przez jakieś śmieszne Level Trading (cokolwiek to nie jest - ich słowników NIE polecam - gówniane). Nie dawno kupiłam w Kringwinkel za parę centów słownik synonimów i myślę, że nie raz nam się przyda.

 Ja sama na ostatnich zajęciach się dowiedziałam, że mówię gorzej niż w poprzednim trymestrze w sensie gramatycznym hehe. Docentka rzekła co prawda, że tragedii nie ma, ale już wie, że potrafię lepiej... No ja też wiem. Jednak gdy się komuś nie chce, to gorzej niż gdyby nie mógł. Sama wiem, że nie przygotowuję się do planowanych wypowiedzi ustnych zbyt starannie. Ba, ostatnio szłam na żywioł, bo mi się nie chciało nawet słówek wypisać... Mówię za szybko bez pomyślunku, czyli identycznie jak w języku ojczystym. Nie przeszkadza mi to w dogadywaniu się z innymi, ale bez wątpienia moje wypowiedzi są momentami... zabawne?
 Gdy otrzymuję poprawione zadania pisemne to poza niewłaściwym szykiem wyrazów w zdaniu oczywiście brakuje większości de, het i een. No bo jakoś w polskim tego nie mamy i żyjemy c'nie? To tak jakby po naszemu trzeba było mówić "Przyszłam do JAKIEGOŚ lasu i zobaczyłam JAKIEGOŚ jelenia i JAKĄŚ paproć. TEN jeleń miał JAKIŚ biały ogonek i gryzł JAKĄŚ trawę. Ta paproć była zielona a na niej siedziała JAKAŚ biedronka." Poniżej na obrazku jest jakiś pączek jakiegoś czerwonego maku... No bo w sumie teoretycznie to ja już prawie wiem, gdzie trzeba używać de, gdzie het a gdzie een a gdzie nie ma nic.... Teoretycznie.

Muszę więcej czytać po niderlandzku, ale póki co to głównie czytam "Metro" gdy jadę gdzieś pociągiem. No i w internecie od czasu do czasu czytuję artykuły z belgijskich gazet, a ostatnio także poszerzam swoje słownictwo z zakresu medycyny czytając belgijskie i holenderskie portale z poradami medycznymi.

W zeszłym tygodniu na ten przykład nauczyłam się trochę słówek z tematu "alergia", bo wybierałam się z Młodym do naszego doktora po jakieś medykamenty łagodzące uczulenie na pyłki. W tym roku jakoś mocniej mu to diabelstwo dokucza. Z nosa się albo leje albo znowu jest zapchany, oczy czerwone i płaczące, kicha jak szalony. 

Dostał na początek krople Zyrtec. Na razie nie widzę poprawy. Jak miał zatkany nos w nocy, tak ma i nadal się tłucze podczas snu jak Marek po piekle. Ale może potrzeba czasu, żeby to zaczęło działać...

Jak już jestem przy doktorach, to powiem, że tabletki (minocyklina), które dostała Najstarsza jakiś czas temu, działają bardzo dobrze. Krosty na nosie przestały się pojawiać i ogólnie trądzik jakby złagodniał. Stosuje też Dalacin i buźka jej się znacznie poprawiła. Kupiłam też różne środki myjące, pillingi, maseczki... tylko że leniwcom nie chce się ich za bardzo używać. Jednak po trochu może się przekonają i zaczną się bardziej interesować tymi sprawami. Te moje kobietki.

to wszystko pyli