22 października 2017

Jak emigracja zmienia ludzi!? Wpis bardziej niż osobisty.

Właśnie mija czwarty rok, jak osiedliliśmy się we Flandrii. Potem zaczęłam pisać tego bloga, bo nagle poczułam taką potrzebę spisywania pierwszych chwil z naszego życia na obczyźnie.

Zaczęłam publikować ten mój pamiętnik z myślą o rodzinie i znajomych. Pisali bowiem do mnie i dzwonili wszyscy po kolei, bo chcieli wiedzieć co słychać, jak nam się układa itd, a że wkurzające jest powtarzanie tego samego po pierdyliard razy, gdy już człowiek nie wie, co komu mówił i jednemu po setny raz obowiada jak debil to samo, a drugi w tym momencie się żali, że czegoś nie wie.
Pomyślałam, że będę pisać i opowiadać o tym, co robimy, jak sobie radzimy, w jakie kłopoty się wpakowaliśmy, co odkryliśmy, jakie są tu zwyczaje, jacy ludzie i w ogóle wszystko o tym jak żyje się w Belgii, bowiem spora część moich znajomych nigdy tu nie była.
Jak postanowiłam, tak zrobiłam. Spodobało się. Dostałam wiele mejli i wiadomości na FB od znajomych (także tych, z którymi od lat nie miałam kontaktu), że to fajne,  żebym pisała dalej, niektórzy podpowiedzieli, co powinnam zmienić i dlaczego... To było miłe. 

Z czasem jednak zauważyłam  iż te osoby, dawni znajomi, rodzina przestają rozumieć, o czym ja tu mówię i wielu zapewne już tu nie zagląda. Zaczęły się za to mejle i komentarze od obcych osób, które albo mieszkają w tym kraju albo zamierzają tu przyjechać. Ci pierwsi w moich tekstach zobaczyli swoje pierwsze doświadczenia na emigracji,  drudzy odkryli kilka wskazówek i ciekawostek na temat swojego przyszłego domu. Powoli zaczęłam pisać bardziej w kierunku tych drugich, bo pomyślałam, że jak opiszę tu problemy z jakimi się spotykamy i w jakie się pakujemy nie wiedząc czegoś o tym kraju, to może komuś pozwolimy ich uniknąć, bo już będą mądrzejsi o moje informacje.

Od znajomych słyszę coraz częściej, że zagranica mnie zmieniła, że wielka już ze mnie belguska...

Zagranica zmienia ludzi. Dlaczego?

Człowiek zmienia się całe życie,  rozwija się fizycznie,  emocjonalnie, duchowo, dorasta, uczy się, doświadcza. Poznając świat i doświadczając różnych przeżyć, wrażeń, emocji zmienia się. Przeważnie owe zmiany są minimalne, nawet ich nie zauważymy ani u siebie ani u innych. Bardziej zauważamy je, gdy kogoś nie widujemy na co dzień.  Każda mama wie,  że czyje dzieci rosną szybciej, bo własnym tylko ubrania się kurczą...

Jednak są w życiu wydarzenia, które mogą zmienić człowieka całkowicie i to w bardzo krótkim czasie.
Śmierć, choroba, wypadek, pożar czy inna tragedia może spowodować że człowiek osiwieje w ciągu jednej nocy, że pogodna wesoła, szczęśliwa istota stanie się w ciągu kilku zaledwie chwil wrakiem człowieka.

Człowieka zmieniają też takie zwyczajne rzeczy jak ślub, rozwód, narodziny dziecka, rozpoczęcie pracy lub jej strata, przejście na emeryturę, wygrana w totolotka lub nagła strata majątku.
Weźmy tu powszechną rzecz i wesołą jak narodziny dziecka. Czy to nie zmienia ludzi? Każdy rodzic niech sobie sam na to pytanie odpowie wyliczając wszystkie rzeczy, z których zrezygnował dla dziecka, które jest w stanie dla dziecka zrobić a które wcześniej by mu nawet do głowy nie przyszły... 
Czy matka (normalna - patologii nie biorę pod uwagę) lata po dyskotekach i wraca nad ranem? Czy matka idzie spać kiedy chce i robi co chce, gdzie chce i z kim chce? Czy matka spotyka się chętnie z niedzieciatymi niemężatymi Czy z kolei nie-matka była by skłonna obwąchiwać pupę jakiegoś dziecka czy tym bardziej ją całowała? A fu! A czy dla matki to normalna rzecz? Ba.

Bardzo łatwo przychodzi nam oceniać ludzkie postępowania, gdy chcemy ich mierzyć swoją miarą nie doświadczywszy tego samego co oni.

Czy zatem mnie zagranica zmieniła? 

Nie, no niby czemu by miała? Przecież żyję sobie dalej jak żyłam przez te 35 lat w Polsce. Mieszkam wśród Polaków, gadam po polsku z wszystkimi wszędzie, płacę złotówkami i to  gotówką, na oczy nie widziałam Araba, Chińczyka, Portugalczyka, Belga i całej reszty świata, nie słyszałam też żadnego innego języka, w sąsiednim mieście nie było żadnego zamachu, a jedynym zagrożeniem jest zamknięcie Biedronki w okolicy, w sklepach kupuję polskie produkty, by gotować polskie jedzenie, spotykam się z rodziną na każde święta i pomiędzy nimi, w urzędzie pracy proponują mi pracę budowlańca która jest jedyną ofertą w mojej okolicy, jak pracuję to zarabiam 1500 zetów (300€), za które nie stać mnie kupić nawet podpasek, bo wszystko wydam na opłaty i kredyty za lodówkę, czy coś w tym stylu.

Nie! Od 4 lat żyję w zupełnie innym świecie, w innych warunkach,
- gdzie musiałam zmienić każdą część mojego życia, 
- gdzie musiałam zweryfikować wiele poglądów na temat świata i życia, jeśli nie większość, 
- gdzie mogę liczyć tylko na siebie, mojego męża i dzieci oraz obcych ludzi, z którymi nawet czasem dogadać się nie mogę, 
- gdzie moje dzieci do 'obcych' kobiet mówią ciociu, a mnie 'obce' dzieci nazywają ciocią a wszystkie inne mówią po imieniu, 
- gdzie rzadko spotykam ludzi mówiących po polsku,
- gdzie strach jechać do dużego miasta, bo można zostać wysadzonym w powietrze albo przejechanym przez tira, ale trzeba jeździć
- gdzie każdy od małego do starego żyje według tego samego schematu i z kalendarzem w ręku, 
- gdzie nie ma czasu na głupoty, bo trzeba sie dużo uczyć albo dużo pracować, albo i to i to
- gdzie każdy może pracować, jak tylko chce i zarobić na utrzymanie rodziny, 
- gdzie w każdej szkole spotyka się dzieci z całego świata, mówiące 2 lub więcej językami już do przedszkola, 
- gdzie ludzie inaczej się ubierają,
- gdzie są inne zwyczaje, inne święta, inne prawa,
- gdzie nawet klimat i pogoda są inne niż w Polsce
Tych wszystkich innych rzeczy - tak pozytywnych jak negatywnych - jest jeszcze dużo.

Ale co to ma w ogóle za znaczenie? Przecież tego typu rzeczy zupełnie nie mają wpływu na człowieka. Dlaczego miałby się niby zmienić? (SARKAZM)

Opowiadałam o tym wszystkim ze szczegółami na tym  blogu od 4 lat, z nadzieją że przybliżę i wyjaśnię mojej rodzinie, moim dawnym znajomym oraz wielu innym, którzy na obczyźnie nie byli ale może kogoś tam mają albo i sami się wybierają, że pokażę ten mój nowy  świat, problemy z jakimi się borykamy i radości jakich doznajemy. Mam jednak wrażenie, że częstokroć zdaje się to psu na buty.

Ludzie i tak zobaczą tylko to, co chcą widzieć i przeczytają tylko to, co chcą przeczytać, i będą człowieka mierzyć swoją miarą. (wiem i cieszę się, że nie wszyscy)

Łatwo jest oceniać i krytykować albo szydzić z innych jak się samemu żyje od urodzenia w tym samym miejscu i nie wyściubiło sie nosa choćby raz poza granicę Polski, jak się ma do tego pod ręką armię braci, rodziców, teściów, wujków, kuzynów, sąsiadów, szkolnych kolegów do których zawsze można zagaić, z którymi można wyjść na piwo, na zakupy, których można poprosić o pomoc, którym można podrzucicć dzieci w razie wu. Jak się nie musi po całym dniu roboty gonić na kurs językowy, by wrócić o północy a rano znowu wstać do roboty. Jak się nie trzeba martwić jak się tu dogadać z doktorem czy pracodawcą.

Tak wiem, teraz usłyszę (jak zwykle) "no to po kiego wyjeżdżałaś?" albo "wróć do Polski jak Ci tam źle", bo z jakiegoś dziwnego powodu większość nie zrozumie, że ja nie mówię o tym, że jest mi tu źle, bo NIE JEST, ale jest w cholerę inaczej. A jak jest inaczej to nie może być tak samo. Jak nie jest tak samo, to ja nie mogę być taka sama. Na Antarktydzie nie da się chodzić w samych majtkach a na równiku nie da się chodzić w futrze, czyli jak gostek spod bieguna przyjedzie do ciepłych krajów to musi zmienić swoje przyzwyczajenia i zacząć chodzić w samych majtkach. Prościej się już chyba nie da tego wytłumaczyć.

Choć podejrzewam, że ktoś kto emigracji nie doświadczył nigdy nie zrozumie też tego, jak się tu tak na prawdę żyje i jakich wyborów trzeba dokonać.

Wkurza mnie też bardzo często, że ludzie popadają w skrajności. Nie no sorry czy to jest normalne?
Powiesz że w Belgii jest fajnie, podoba ci się to, tamto, owamto to momentalnie usłyszysz z Polski (albo od innych Polaków na emigracji) "o proszę jaka wielka belguska, zapomniała już skąd pochodzi" i takie tam sratytaty. Tja bo jak mi się podoba rynek w Leuven to na 100% znaczy że nienawidzę rynku w Krakowie i sram nma swoją wieś. Logiczne bardzo :-) Tak samo jak to, że każdy kto lubi Bożenarodzenie nienawidzi Wielkanocy.
Napomkniesz o swoich problemach, czy skrytykujesz jakiś element Belgii, natychmiast słyszysz z Polski szyderstwa i docinki "to po co wyjechałaś, jak Ci tam źle?", "wróć do Polski, debilko".

Dokonałam wyboru sama dobrowolnie bez przymusu. Wyjechałam i jest mi tu dobrze. Nie znaczy to jednak, że Polska przestała dla mnie istnieć. Widzę wiele rzeczy, które tutaj są o niebo lepsze - jak choćby zarobki czy w ogóle możliwość znalezienia pracy - i będę  o tych rzeczach mówić, bo cholera jasna zwyczajnie się cieszę, że są mi dane, że możemy dzięki nim normalnie, dobrze żyć. Czy ja mam prawo się cieszyć? Bo może jak zostawiłam ojczyznę to już mam się tylko umartwiać?

Widzę też wiele rzeczy które są tu okropne, denerwujące, czy dziwne i o nich też czasem mówię, choć jako urodzona optymistka zawsze jednak widzę tę szklankę do połowy pełną.

Myślę czasem o Polsce, o rodzinie. Nie ukrywam jednak, że nie za często, bo zwyczajnie nie mam na to czasu. Nie siedzę na bezrobociu i nie pierdzę w stołek przed telewizorem tylko mam sporo zajęć - robota, dzieci, mąż, zwierzaki, chałupa, sprawy urzędowe, zdrowotne, no jest na prawdę co robić przez cały boży dzień (piszę o tym, więc każdy wie). Potrzebuje też chwil dla siebie - spanko, jedzonko, jakaś książka, jakiś film - jak każdy.

Chcemy tu żyć. Więc żadne z nas nie może sobie pozwolić na bezrobocie i inne obijanie, bo musimy zapracować na nasze emerytury i to w krótkim czasie bo już swoje lata mamy. Musimy zasuwać ile się da, a jednocześnie mieć na uwadze, że musi nam zdrowia i sił starczyć na kolejne 20 lat do emerytury. Musimy mieć na uwadze, że zanim nasz najmłodszy synio stanie się pełnoletni, my będziemy po 50tce i zdało by sie dożyć w jakotakim zdrowiu do tego czasu. W sumie to powinniśmy wpłacać sobie na dodatkową  emeryturę, powinniśmy też oszczędzać, ale nie po uciekliśmy z tej podkarpacko-lubelskiej biedy, by teraz znowu jeść chleb z musztardą, jeździć starym gruchotem i mieszkać w jakiejś klitce. Postanowiliśmy choć trochę pocieszyć się życiem, poużywać, pobawić się, pozwiedzać, bo cholera wie, czy dożyjemy tej emerytury, czy dożyjemy choćby następnego roku, kto wie, czy za rok nie zacznie się wojna czy inna tam katastrofa nie wyniknie (żyjemy w ciekawych czasach i wszystko może się zdarzyć), kto wie, czy zdrowie nam nie padnie całkiem (nie młodniejemy)?

Zamieszkując tutaj, trzeba dokonać wielu wyborów i z czegoś zrezygnować na koszt czegoś innego. Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.
Za granicą jest różnie - tak samo jak i w ojczyźnie - wszystko zależy od naszego szczęścia, umiejętności odnajdowania się w różnych sytuacjach  i sposobu postrzegania świata.

Najważniejsze jest jednak to, czego tak na prawdę człowiek musi doświadczyć na własnej skórze, co musi przeżyć - ile go to kosztuje strachu, obaw, nerwów, nieprzespanych nocy, łez, zmęczenia,  bólu, tęsknoty,  wstydu, upokorzeń, cierpienia.

Zacznijmy jednak od tego, że są różne rodzaje emigracji. Każdy wyjeżdża z innym nastawieniem. Na przykład są ludzie, którzy zostawiają wszystko: dom, małżonka, dzieci i wyjeżdżają na jakiś określony czas. W niektórych przypadkach jest to tylko kilka miesięcy, w innych kilka długich lat z przerwami dłuższymi lub krótszymi. Ja doświadczyłam tylko kilku miesięcy rozłąki i pamiętam, że tęsknota była ogromna z obydwu stron. Pozytyw taki, że jedna strona może sobie cały czas żyć po staremu i niczego nie musi zmieniać. No nie, przepraszam, musi przejąć obowiązki tego co wyjechał, ale to ciągle pikuś w porównaniu z własną emigracją.

Inna grupa emigrantów to tacy, którzy wyjeżdżają razem, ale na określony czas, czyli z zamiarem powrotu. Ci mają zwykle ten komfort, że zostawiają sobie otwarte drzwi. Uda się to okej, nie uda się to potraktujemy to jak przygodę i wrócimy.

W końcu są tacy jak my, którzy wyjeżdżają na zawsze, którzy przekraczając granicę palą za sobą mosty, którzy nie zostawiają w kraju nic, bo zwyczajnie niczego nie mają, którzy nie mają dokąd wrócić w razie niepowodzenia.

W emigrowaniu z kraju niezmiernie ważne jest też, czy po tej drugiej stronie ktoś na nas czeka. Są bowiem ludzie, którzy jadą do kogoś - rodzeństwa, rodziców, przyjaciół, emigranci którzy wiedzą że tam na obczyźnie będą mogli liczyć na pomocną dłoń i jakieś wsparcie. Są też tacy, którzy przekraczając granicę wiedzą, że mogą liczyć tylko na siebie i łut szczęścia. Na nas nie czekał nikt.

Emigracja to ogromne przeżycie dla każdego.

Na blogu opowiadam o naszym życiu codziennym, a mniejszych i większych problemach, przy czym staram się to życie przedstawić z jak najlepszej strony, a problemy przedstawiam w formie zabawnych anegdotek lub przygód. Staram się nie narzekać na nic ani na nikogo, bo nie lubię jak inni narzekają na wszystko. Staram się nikogo ani niczego nie krytykować, bo nie lubię jak ludzie krytykują moje postępowanie czy pomysły. Staram się być obiektywna, ale od czasu do czasu pozwalam sobie na bardzo osobiste potraktowanie danego tematu i od czasu do czasu sobie też pobiadolę albo coś skrytykuję, bo mi wolno :-)

Belgię i życie nasze w tym kraju przedstawiam w bardzo jasnym świetle, bo tak je widzę, tak je chcę widzieć i - powiedzmy sobie szczerze - tak je MUSZĘ widzieć, bo to jest teraz mój dom i moje życie, innego nie mam i mieć nie będą raczej, więc każdego dnia, w każdej sytuacji, w każdych okolicznościach doszukuję się pozytywów. Nie robię tego dla was, nie robię tego dla popisu, robię to dla siebie samej. Jeśli w najgorszym bagnie uda mi się znaleźć suche miejsce - jestem uratowana, jeśli w największych kłopotach znajdę pozytywną stronę - już wygrałam.

Nigdy jednak nie opowiadam tu wszystkiego, nigdy nie zdradzam najgłębszych i najtrudniejszych uczuć, nigdy nie opowiadam o najtrudniejszych problemach, bo są rzeczy o których nie chce się lub nie powinno mówić publicznie.

Mam jednak za sobą wiele nieprzespanych nocy, wiele dni zwątpienia w siebie i w powodzenie tej życiowej misji, wiele dni, w których umierałam ze strachu o nasze zdrowie fizyczne jak i psychiczne, wiele dni, gdy chciałam zawołać: PIERDOLĘ* TO WSZYSTKO, nie idę dalej!!!  Ale nie ma nikogo, kto by moje życie za mnie przeżył i kto byłby mamą dla moich dzieci.

Jesteśmy tu sami w pięcioro. Na początku nie mieliśmy tu nikogo, na czyją pomoc moglibyśmy liczyć. Nie znaliśmy ani jednego słowa w tutejszych językach a wszystko musieliśmy sami załatwić. Żeby coś załatwić to najpierw trzeba wiedzieć co i gdzie, a my nie mieliśmy nikogo, kto by nam podpowiedział, nie mieliśmy też dostępu do internetu, żeby sobie to wyguglować czy przetłumaczyć. Ludzie się obiadolą jeśli przyjdzie im w swoim kraju coś załatwić, bo ciężko się dowiedzieć gdzie i co a urzędnicy odsyłają gdzie indziej. Ale w swoim kraju masz znajomych, rodzinę a i każda przypadkowa osoba może ci podpowiedzieć to i owo. Za granicą nie masz nikogo i do tego nie umiesz mówić.

Czy myślicie, że taka sytuacja  nie ma żadnego wpływu na człowieka, na jego psychikę? To spróbuj sobie wyobrazić, że nagle budzisz się rano i okazuje się, że mówisz po chińsku, że nie rozumiesz ani słowa po polsku. Jak wyglądał by twój dzień? Czy udało by ci się załatwić w swoim banku kredyt? Czy wytłumaczyłbyś lekarzowi co dolega dziecku? Jak poradziłbyś sobie na wywiadówce swojej pociechy? Jak szybko trafiłbyś byś do psychiatry i jak byś się z nim dogadał? ;-)

Gdy możesz liczyć tylko na siebie w końcu przestajesz w ogóle myśleć o innych. 

Gdy w swojej emigracyjnej samotności stajesz przed jakimś problemem, nie myślisz kto mógłby ci pomóc, kto miał już taki problem, kto mógłby coś wiedzieć na ten temat, bo nikogo takiego nie ma. Jesteś sam. Nikt ci nie pomoże, sam sobie musisz poradzić. Nie możesz tego z nikim przedyskutować, bo jesteś sam. Trzeba się nauczyć z tym żyć, a jak się człowiek nauczy to raczej nie oduczy się tak szybko. Rodzina i znajomi pomyślą pewnie, że nagle się z ciebie straszny snob i mruk zrobił, bo nagle nie rozmawiasz z nimi o swoich problemach, nie prosisz o poradę, opinię jak zwykłeś to czynić wcześniej.

Tymczasem realia życia tu i tam są całkiem inne. Nie tylko zarobki, standard życia, ale prawo, oczekiwania społeczne, zwyczaje, system szkolny, a nawet przepisy kulinarne, czy klimat.

Nagle przestajesz rozumieć o czym mówią twoi dawni znajomi, a oni przestają rozumieć twoje problemy.

W tym kontekście wielkie znaczenie ma na jakich zasadach wyjeżdżamy i jak często bywamy w Polsce. Jeśli ktoś zamierza wracać po jakimś czasie, chce być cały czas na bieżąco, nie może sobie pozwolić na utratę kontaktu z ojczyzną, przy każdej nadarzającej się okazji jedzie do Polski, troszczy się by dzieci chodziły do polskiej szkoły, mniej znaczenia zaś przywiązuje do integracji i poznawania obczyzny, bo myśli o powrocie. Tymczasem ludzie, którzy postanowili związać życie z obczyzną więcej uwagi muszą poświęcić nowemu miejscu. Dlatego ja każdą wolną chwilę poświęcam na integracją, naukę języka, poznawanie Belgii, tutejszych tradycji, zwyczajów, prawa, uczestniczę w  życiu wsi, szukam nowych znajomości wśród autochtonów, zależy mi by dzieci mówiły i pisały bardzo dobrze po niderlandzku, bo to jest nasza i ich przyszłość.  Staramy się jak najwięcej pracować, bo musimy dorobić się jakiejś emerytury. Żyjemy na pełnych obrotach, z kalendarzem w ręku, pochłonięci codziennymi problemami i integracją  mamy coraz mniej czasu by dzwonić do Polski. Wyjazdy są z kolei dla nas zbyt kosztowne  i męczące. Im mniej mamy kontaktu z ojczyzną, tym mniej o niej wiemy, tym bardziej jesteśmy do tyłu. Im mniej wiemy, tym trudniej zrozumieć problemy rodziny, a rodzinie trudno zrozumieć nasze.

Rodzina zarzuca ci że zapomniałeś, gdzie się wychowałeś.

Doprawdy uważacie za normalne, że jak komuś nagle życie zacznie się lepiej układać, będzie każdego dnia wspominał z tęsknotą te momenty, gdy nie miał co do gara włożyć, za co butów czy antybiotyku dzieciom kupić, że będzie z czułością rozpatrywał jak to samotnie kładł się do łóżka przez kilka lat? Było oczywiście w moim życiu masę cudownych, pięknych i miłych chwil, które wspominam co jakiś czas oglądając albumy ze zdjęciami. Jednak musicie wiedzieć, że gdy przekracza się granicę z wilczym biletem w ręku, to lepiej nie oglądać się do tyłu. Gdy nie można wrócić, bardzo trudno wraca się w myślach do chwil minionych.

Czasem dla własnego dobra lepiej jest myśleć o tym co złego nas w kraju spotkało niż o dobrych chwilach. Wtedy łatwiej jest pokochać nowe miejsce i zbudować nowy dom wśród obcych ludzi. Czasem lepiej zapomnieć. 
Łatwo się wytyka komuś coraz rzadsze kontakty z rodzinnym gniazdem, gdy mieszka się tuż obok brata, siostry, ciotek, babć, wujków, dziadków, kolegów z którymi się kopało piłkę za gówniarza, dawnych nauczycieli, sąsiadów których zna się od dziecka, gdy widuje się znajome pyski każdego dnia w domu, sklepie, szkole, kościele, pociągu, gdy wystarczy przejść dwa kroki lub wyjrzeć przez okno by z nimi pogadać.

Bardzo trudno jest czasem rozmawiać przez telefon czy skype z bliskimi, których nie masz szans zobaczyć w najbliższym czasie.

Z jednej strony jest miło usłyszeć znajomy głos, powspominać stare dzieje, posłuchać nowin, popatrzeć jak dzieci rosną, z drugiej strony, gdy człowiek sobie uświadamia, że oni tam wszyscy są razem, gadają ze sobą każdego dnia, świętują razem urodziny, zasiadają do wigilijnej kolacji, kłócą, obrażają na siebie  i godzą, odwiedzają się, pomagają sobie w remontach, odwiedzają w chorobie, robią sobie psikusy, a my tu całkiem osobno już nigdy z nimi nie będziemy dzielić tych chwil wesołych i smutnych to robi się trochę ciężko na sercu. Do tego dochodzi wspomniane wcześniej coraz częstsze niezrozumienie wzajemne.

Do tego dochodzi bolesny temat odwiedzin.

Jakoś tak się przyjęło, że to na emigrancie spoczywa obowiązek odwiedzania rodziny w Polsce. Niestety nie rozumiem dlaczego? Bo co? Z zagranicy do Polski bliżej? Emigrant ma podróż za darmo? Emigrant ma więcej czasu? Pewnie że zarabiam więcej niż w Polsce i łatwiej mi uzbierać na wakacje, ale niestety pracuję na ten luksus ciężko, nie dostaję tu nic za darmo a koszty życia są dużo większe niż w ojczyźnie, a czasu wolnego dużo mniej. To nie jest tak że dla emigranta wyjazd do Polski to jak skoczyć po bułki do biedry. Dla mnie na dzień dzisiejszy jest to praktycznie niemożliwe. Samolotem nie polecę - dowód mam nieważny i najpierw muszę postarać się o obywatelstwo a to może potrwać (lub wyrobić paszporty a to spory koszt i potrzeba czasu, którego nie mam). Auto odpada ze względów zdrowotnych - od leżenie i pierdzenia w stołek mam problemy z wysiedzeniem w aucie już przez 100km, po czym wyczołguję się z bolącymi plecami i ścierpniętymi rękami jojcząc i przeklinając mój wiek. Autobus - j/w plus choroba lokomocyjna. Pociąg był jedyną sensowną możliwością dopóki nie zlikwidowali większości połączeń - 30 godzin w podróży z 5 przesiadkami za kilkaset ojro od osoby to nie dla mnie już niestety.
Marzyło mi się (marzenie są zawsze za darmo i wolno mi marzyć o wszystkim), że chodź raz mnie ktoś z Polski odwiedzi, jak czynią to znajomi moich znajomych, ale najwidoczniej nie jestem tego warta. Rozumiem to doskonale - zawsze byłam anormalna i aspołeczna to nie powinnam się dziwić teraz. A jednak... nie zawsze rozumiem.

Proste sprawy mogą być powodem wzajemnego niezrozumienia.

Opowiadam na blogu o tym, jak żyje się tutaj, jakie są zwyczaje i oczekiwania, by przybliżyć najbliższym, trochę dalszym i zupełnie obcym nasz świat. Niestety wielu rzeczy nie da się opowiedzieć i pokazać, jeszcze więcej nie da się zrozumieć, jeśli się ich nie doświadczy. Dlatego już dziś coraz trudniej mi się rozmawia z tymi co zostali, bo to co dla nas tu jest rzeczą normalną, zwyczajną i oczywistą, w Polsce może być przejawem niezdrowej fanaberii. I odwrotnie - co w Polsce jest normą, tutaj może być już dziwactwem. To są różne światy. Przy tym o ile na początku ja wiedziałam jak jest z tym czy tamtym w Polsce i mogłam się do tego ustosunkować tak dziś już nie bardzo ogarniam polskie realia. Przez 4 lata zmieniło się bardzo dużo, ale skąd ja to mam wiedzieć?

Nie jesteśmy w stanie być na bieżąco z polskimi realiami żyjąc w belgijskich  i nie bywając w ojczyźnie.

Mieszkam w Belgii czwarty rok. To mimo wszystko kupa czasu. Żyję według tutejszych wytycznych, przestrzegam tutejszego prawa i tutejszych zwyczajów,  poruszam się po belgijskich drogach, przebywam głównie wśród Belgów, mój mąż pracuje z Belgami w belgijskiej firmie, dzieci mają tylko belgijskich znajomych coraz więcej gotuję według belgijskich przepisów, czytam belgijskie gazety o wydarzeniach w Belgii, zarabiam w euro i wydaję w euro, leczę się u belgijskich doktorów i czeszę u belgijskich fryzjerów i tak długo mogłabym jeszcze wymieniać, bo każdy aspekt życia związany jest teraz z Belgią, gdyż tu właśnie mieszkam, a do tego nie mam zbyt wiele kontaktu z rodakami. Dlatego coraz mniej wiem, jak coś wygląda w Polsce i nie dlatego że zapomniałam, tylko dlatego że z każdym dniem wszystko się zmienia, a im więcej dni mija,  tym z zmienia się bardziej.

Nie mam tu zbyt wielu polskich znajomych, a ci których mam też żyją tutejszym życiem. Gdy ze sobą rozmawiamy, to tematami wiodącymi są nasze bieżące problemy. Gadamy o naszych dzieciach, o szkole, wymieniamy się wrażeniami z ostatniej wizyty u ginekologa, przepisami na szybki obiad, narzekamy na mężów, sąsiadów i pomysły nauczycieli. Tak samo jak w Polsce z tym tylko, że w naszych rozmowach można usłyszeć dziwne wyrazy i pokręcone zdania.

Nasze polskie dzieci używają w domu spolszczonych wyrazów z języka którym posługują się w szkole, a my rodzice bardzo szybko od nich to przejmujemy i tym pomieszanym językiem rozmawiamy w domu i z polskimi znajomymi. Dzieje się tak dlatego, że niektóre wyrazy są łatwiejsze do powiedzenia po obcemu niż po naszemu albo zwyczajniej fajniej brzmią. Niektórych słów często używa się w szkole a rzadko w domu i zwyczajnie zawsze siedzą na wierzchu i same się na język pchają. U nas np na stałe przyjęły się "boekentas" (tornister), "wiskunde" (matma), "godsdiens" (religia), "knoflook" (czosnek), "pompoen" (dynia) i wiele innych. Nigdy nie pytam o wynik testu z matematyki - zawsze z wiskunde, a mąż zawsze kupuje knofloka, bo nazwa przez 4 lata nie przestała nas bawić. Młoda wspominała nawet, że będąc w Polsce kazała ciotce włożyć coś "do bukentasa" i ciotka z jakiegoś dziwnego powodu niezrozumiała hahaha. Ten mieszany język to też chyba coś w rodzaju emigranckiego slangu, który łączy nas emigracyjnych rodziców :-)

Kto zastanowił się choć przez pięć minut nad tym,  co czuje ten który wyjechał za granicę? Mieszkałam długie lata w Polsce i patrzyłam na tych co wyjeżdżali, przyjeżdżali i - nie będę tu cyganić - nigdy się nie zastanawiałam nadmiernie jak oni się tam czują, jak tak na prawdę żyje się za granicą. 

Wystarczyło mi to co widziałam. Co widziałam ja? Że mają więcej kasy. Że inaczej się ubierają. Że przyjeżdżają i budują sobie domy. Że jadą na narty. Że mają nowy samochód i inne wizualne rzeczy. Że trochę inaczej zaczęli mówi i się zachowywać. Wydawało mi się, że popisują się, że chcą zaszpanować, zabłysnąć, pokazać swoją inność. No niektórzy na pewno robią szoł i się popisują, ale to zwykle tacy, co mają troszkę mało rozumku, a co byli za granicą raptem cały tydzień na zbiorach pomidorów z innymi rodakami i nawet  tej zagranicy tak na prawdę nie widzieli...

Przez 35 lat mieszkałam w tym samym miejscu, wśród tych samych ludzi, borykałam się z podobnymi problemami, nie wiedziałam nic o innym świecie, bo skąd miałabym wiedzieć. Jak oglądałam czy czytałam o życiu w innym miejscu czy innym czasie to było to owszem ciekawe, ale nadal tak na prawdę nic nie wiedziałam. Czy jak wam opiszę, jak smakują małże z frytkami i majonezem oraz prześlę wam zdjęcie to poczujecie ich smak? 

Ludzie nie opowiadają o tym co przeżyli i co czuli, czego doświadczyli, bo się wstydzą albo boją obgadywania. Tacy, co jak ja opowiadają o tym co czują, co myślą, którzy o zgrozo przyznają się do własnych błędów  i wpadek są wyzywani od czubków. W Polsce bowiem każdy chce uchodzić za twardziela i superbohatera (nie tylko pewnie w Polsce), bo inaczej zrównają go z błotem. W Polsce nie wolno przyznać się że jest ci źle, że masz jakiekolwiek problemy, bo będą z ciebie szydzili i pokazywali palcami. W Polsce nie możesz się też przyznać, że nie masz pieniędzy, bo to znaczy że jesteś nieudacznikiem i tępym Johnem, albo skąpcem, cyganem i krętaczem. Gdy ktoś pyta, jak ci tam za granicą to mówisz "dobrze" i to jest koniec tematu. Nikt się nie dopytuje, a ty nie wyjaśniasz, bo po co mają ci dupę obrabiać i snuć chore domysły, jak tylko się odwrócisz. Zresztą widzą, że jest dobrze, bo jak ma nie być dobrze, skoro nową bryką prosto z salonu zajechałeś, skoro ty i twoje dzieci w markowych ciuchach się lansujecie.... bo każdy widzi tylko to co chce widzieć. Kogo obchodzi, że w twoim kraju utrzymanie starego auta jest droższe niż zakup nowego. Kto pomyśli, że te markowe ciuchy to de facto najtańsze ubrania dostępne w twojej okolicy i to kupione za równowartość paczki chipsów na letniej czy świątecznej wyprzedaży. Każdy widzi, to co chce widzieć.

Opowiadam na moim blogu jak nam się żyje, bo chcę to życie trochę przybliżyć i pozwolić zrozumieć tym co zostali tych co wyjechali. 

Emigracja to trudne doświadczenie życiowe, które zmienia nas i to bezpowrotnie. 

Piszę czasem, że tu w Belgii jest np łatwiej coś kupić, nawet auto, nawet dom są w zasięgu przeciętnego człowieka. Opowiadam, że są różnice w cenach poszczególnych rzeczy, że np te markowe ciuchy które w Polsce są tylko dla zamożnych tutaj są zwyczajnie najtańsze, a dla zamożnych są takie, których w PL nawet nie ma pewnie. Co to jednak oznacza dla Polaka, który postanawia zamieszkać w Belgii? Większość powie no SUPEROWA SPRAWA a może nawet pozazdrości, a przyjdzie komuś do głowy, że z tym faktem trzeba się nauczyć żyć? Tak, to wcale nie jest proste ogarnięcie całkowicie innych warunków ekonomicznych. Kupię se markową bluzkę za 3 euro ale za fryzjera zapłacę 100€. To jest duży szok. Zrozumienie i poznanie całego rynku trwa miesiącami, latami. Zanim człowiek to ogarnie choć w minimalnym stopniu, czuje się zwyczajnie zagubiony i skołowany. Zwyczajnie nie wie się na początku na co cię tak na prawdę stać. Wszystko stoi na głowie. Ale ludzie widzą przecież tylko, że masz nową bluzkę albo nową fryzurę...

Ale co tam ekonomia, jak całe życie toczy się tutaj trochę inaczej. Sam język. Kto zastanowi się, co to znaczy uczyć się mówić od nowa w wieku 10, 20, 40 lat? Tak to łatwo powiedzieć "mieszka za granicą już rok". Przez rok wiele się dzieje w życiu każdego człowieka. Temu się dziecko urodzi, temu się auto zepsuje 10 razy, tamten pójdzie na studia, jeszcze inny dostanie pracę lub ją straci. Dla większości jednak pewne rzeczy są ciągle stałe - mieszka w tym samym domu, je z tej samej miski, ma tych samych sąsiadów, mówi tym samym językiem, ogląda te same programy w telewizji, robi zakupy w tych samych sklepach, zna ceny, smaki, głosy, zapachy. Jednak jak się zepsuje auto albo urodzi dziecko to wiele to zmienia, prawda? A spróbuj sobie wyobrazić, jak to jest gdy zmieni się wszystko, każdy najdrobniejszy detal w twoim życiu. Nagle nie znasz sąsiadów, śpisz w innym domu, jesz z innej miski, nie rozumiesz, co sąsiedzi do ciebie mówią, chleb ma inny smak, w telewizji nie ma twoich seriali, w radiu twoich audycji, w sklepach twoich ulubionych produktów, nawet głupi termometr nie działa jak w Polsce, a ty nie masz nikogo w promieniu 100 km, z kim można by pogadać, kogo można by poprosić o najdrobniejszą poradę, szklankę cukru, czy jakąkolwiek pomoc. Wiesz, że gdyby nagle dziecko spadło ze szafy to nie masz po kogo zadzwonić czy polecieć po pomoc a w pogotowiu cię nie zrozumieją. Wiesz że jesteś skazany tylko i wyłącznie na siebie i wszystkiego musisz się nauczyć sam, jak małe dziecko krok po kroku, słówko po słówku, z tym, że dziecko ma mamę, która go prowadzi za rączkę, a imigrant często nie ma nikogo. Oswajanie rzeczywistości może trwać latami, ale kto o tym myśli żyjąc sobie ciągle w tym samym miejscu, wśród tych samych ludzi, walcząc ze swoimi problemami? Ja nie myślałam na przykład kiedyś.

No ale w końcu po roku, dwóch, dziesięciu coraz bardziej ogarniasz te obce realia, oswajasz je, uczysz się w nich żyć i jedziesz do Polski i nie pojmujesz dlaczego ludzie  mówią "o wielka Belgijka przyjechała", "zapomniała gdzie się urodziła", nie wiesz o co im się rozchodzi, nie zdajesz sobie sprawy, że nauczyłeś się żyć w innych realiach, że już nie zawsze rozumiesz polskie. Czy to znaczy że zapomniałam, gdzie się wychowałam, w jakich realiach? Nie, to znaczy tylko że nie jestem na bieżąco i już nigdy nie będę, bo żyję tu nie tam, a realia się różnią bardzo a do tego ciągle zmieniają, zaś ja nie mam przełącznika w mózgu: cyk - Polska, cyk Belgia, cyk Korea Południowa. Czy to znaczy że się zmieniłam? A jak niby miałabym żyć w obcym kraju, gdybym się nie dostosowała, nie zmieniła swoich przyzwyczajeń, podejścia do życia?

Wiem jak - tak jak żyją ci Polacy w tzw polskich gettach, w polskich dzielnicach, którzy po 5, 10, 20 latach mówią nadal tylko i wyłącznie po polsku, trzymają się tylko z Polakami, pracują u innych Polaków lub z innymi Polakami u tubylca, czeszą się tylko i wyłącznie u polskich fryzjerów a auta naprawiają u polskich mechaników, kupują tylko w polskich sklepach, bo do tutejszych  wstydzą się pójść, bo nie potrafią się tu odnaleźć. Którzy po 10 latach na obczyźnie na fb mają tylko polskich znajomych, którzy mają tylko polską telewizję i żyją tylko tym co w Polsce. Którzy mają tylko nikłe  (tyle co drugi Polak powiedział) lub zerowe pojęcie na temat tutejszego życia, zwyczajów, prawa, tradycji, szkolnictwa czy turystyki. Każdy dokonuje wyborów i żyje po swojemu i każdy ma do tego prawo...

Gdy wybierzesz (lub tak ci się losowo ułoży) opcję z dala od innych rodaków to będziesz sam. My byliśmy w piątkę i było nam raźniej, ale też z drugiej strony trudniej, bo musieliśmy się martwić o nasze dzieci i siebie nawzajem. Co innego pojechać jednemu dorosłemu na jakiś określony czas, wiedząc że dzieci i partner siedzą sobie bezpiecznie w domu pośród znajomych ludzi - uda się czy nie uda, to wiesz, że masz gdzie wrócić, że masz dom, że ktoś na ciebie czeka. Niektórzy tak robią długie lata. Co innego postawić wszystko na jedną kartę, wóz albo przewóz, bilet w jedną stronę, nie ma powrotu, nie ma pewności, że się uda, bez pieniędzy, znajomości, pomocy, licząc na łut szczęścia i dobrych ludzi. Ale kto się nad tym zastanawia, kto pomyśli, co przeżyły nasze dzieci, co przeżyliśmy my dorośli? Ile to nas wszystkich kosztowało (i kosztuje nadal) nerwów, strachu, nieprzespanych nocy? Czy takie doświadczenie  może  zmienić człowieka? Czy może wpłynąć na jego psychikę i charakter? Na to pytanie niech se każdy sam odpowie wedle własnych kryteriów postrzegania świata. Mnie zmieniło na pewno i to bezpowrotnie. Co nas nie zabije, to nas wzmocni. Mnie nie zabiło... jeszcze.

Emigracja zmienia ludzi.
Może dzięki temu wpisowi choć jedna osoba zrozumie dlaczego, a może i nie...
Może dzięki temu wpisowi, jedna osoba zrezygnuje z emigracji i oszczędzi swoim znajomym i sobie przykrych doświadczeń, a może to właśnie kogoś do emigracji zachęci...
Może ktoś doczytał do końca, a może po pierwszym akapicie stwierdził, że to beznadziejny teskt i odlubił bloga...
Może rodzina i znajomi się na mnie po tym tekście całkiem wypną... a może nie.

Jedno jest pewne - Polska nadal jest w moim sercu. Uwielbiam oglądać stare zdjęcia (a mam ich setki jak na córkę fotografa i miłośniczkę pstrykania przystało), wspominać wszystkie miejsca które odwiedziłam i wszystkich ludzi których spotkałam na swojej drodze. Pamiętam dobre i złe chwile, poważne i śmieszne... Opowiadam o nich swoim dzieciom. Opowiadam Belgom i innym obcokrajowcom o mojej ojczyźnie, o moim życiu, rodzinie, znajomych. Mówię im o rzeczach dobrych i złych, tak jak na tym blogu wam Polakom opowiadam o Belgii.

Mój rodzinny dom to była zawsze  szalona zbieranina ludziów, kotełów, piesełów i wszelakiego innego żywego stworzenia. Co jedno to większy oryginał (myślicie, że po kim mam swoją nienormalność?)





...ale też miejscem, gdzie w spokoju można było wypić kawę, podumać albo pogadać o wszystkim i o niczym



Moja praca była fantastycznym, pasjonującym i ciekawym doświadczeniem życiowym

Poznałam w Polsce wielu świetnych ludzi. Czas spędzony z drużyną to niepowtarzalne chwile.



Polskie zimy ech :-)

Cieszę się, że dane mi było zwiedzić tyle pięknych miejsc w ojczyźnie zanim wyjechałam







 


Polska to piękny kraj, który mam i pewnie na zawsze już w pamięci i sercu mieć będę, ale
JUŻ NIE MÓJ. To nie żale, nie biadolenia - nie doszukujcie się , proszę, w moich wpisach tego czego tam nie ma - to są fakty. Tęsknię czasem do chwil minionych, wspominam je czule (albo i ze złością na siebie lub kogoś, bo takie jest życie), ale nie żałuję niczego. Jestem zadowolona z moich życiowych wyborów. Jestem szczęśliwa jako żona, jako matka i jako emigrantka. Nie znaczy to, że nie mam prawa sobie czasem ponarzekać, powkurzać (na męża, dzieci, zagranicę czy Polskę), że nie mam prawa się martwić, denerwować, że nie wolno mi marzyć i tęsknić, bo niczym się od was wszystkich pod tym względem nie różnię - ciągle jestem tylko (a może aż) człowiekiem i to bardzo wrażliwym, empatycznym i emocjonalnym, tylko może czasem z cięższym o pewne doświadczenia bagażem. Fajnie by było spotykać się z rodziną od czasu do czasu, fajnie by było dzielić się  co roku opłatkiem i jajkiem, próbować wszystkich urodzinowych tortów, fajnie by było pogadać o bieżących problemach i poradzić, fajnie by było być na bieżąco, ale cóż ...dzień ma tylko 24 godziny, 1500km to w ciul daleko, hajs nie rośnie na krzaku, a robota się sama nie zrobi. Już nigdy nie będzie, tak jak było - ciężko się czasem z tym pogodzić, ale nie ma wyjścia. Takie jest życie.





*) tak to wulgaryzm, użyty świadomie z premedytacją, bo wiecie ja zwyczajny robol jestem i jak mi spadnie cegła na stopę to nie mam zwyczaju mówić wtedy tonem pani od polskiego "o motyla noga", tylko zaryczę to co zaryczy każdy normalny, gdy mu spadnie cegła na stopę...

8 października 2017

Jak się jeździ rowerem elektrycznym i inne ciekawostki rowerowe.

Rowerowy dzwoneczek Młodego
W czerwcu zmieniłam biuro zabierając ze sobą wszystkich klientów. Dziś mogę rzec, że to była dobra zmiana. Wypłaty dostaję regularnie - pod koniec przepracowanego miesiąca otrzymuję na konto zaliczkę, na początku następnego miesiąca wpływa reszta wypłaty. Tak to można żyć i wydatki jakoś sensownie zaplanować, a nie jak z poprzednim biurem, gdzie wypłaty były co tydzień, co dwa z czego raz było to 100€, drugim razem 500, a trzecim razem 50 lub nic. Tym razem po 3 miesiącach dostałam umowę na czas nieokreślony, podczas gdy w poprzednim biurze przez 2 lata dostawałam umowy na miesiąc, bo zawsze coś było nie tak, no ale tak to jest jak człowiek nowy w systemie (w kraju w ogóle), a do tego nie zna języka i nie ma pojęcia niebieskiego  jak to wszystko działa ani tym bardziej jak powinno działać. Uczymy się powoli na błędach, uczymy...

To biuro pewnie też ma jakieś wady, jak wszytko na tej planecie, ale póki co jestem zadowolona. Poza regularnymi wypłatami a może nawet bardziej niż wypłatami zadowolona jestem z roweru firmowego, który odebrałam z biura po tygodniu od podpisania pierwszej umowy. Wcześniej nigdy nie miałam przyjemności przewieźć się rowerem elektrycznym, ba w Polsce nawet nie wiedziałam, że takie cuś w ogóle istnieje i że tylu ludzi na tym jeździ. W Belgii jeśli idzie o rowery to ludzie mają hopla (w Holandii ponoć jeszcze większego), a na ulicach można spotkać najdziwniejsze wynalazki. Na początku wielce fascynowały mnie głównie rowery z ogromnymi skrzyniami na zakupy albo do przewozu dzieci. No czad po prostu. Takim to i lodówkę można przywieźć ze sklepu a nie tylko zakupy jedzeniowe. Widziałam, jak ktoś wiózł w Mechelen.

rower do przewozu dzieci
rower do przewozu zakupów lub dzieci

inny rower towarowy
składak
Inny gatunek roweru, który bardzo mi się podoba, to składak. Pamietacie rower Wigry3, który składał się na pół? To coś w tym stylu, tylko składa się to w minutę, po czym można to nieść w jednej ręce bo jest wielkości i ciężaru pierwszej lepszej torby na zakupy. Składak można wziąć do pociągu czy autobusu bez specjalnego biletu czy kłopotu, co więcej można na nim siedzieć tam, bo tak jest skonstruowany, że po złożeniu staje się stołeczkiem.

Nie głupie są też te wszystkie torby i koszyki rowerowe. Takie wynalazki w Polsce też były od dawna, ale nie aż taki wybór jak tu w tym raju rowerowym. Torbę na rower ma tu chyba większość rowerzystów co najmniej jedną. Taka torba jest wielkości sporego plecaka i całkiem sporo się w niej mieści. W dwóch mieści się jeszcze więcej. Ja mam aktualnie dwie torby i spory kosz wiklinowy na kierownicy. Gdy wezmę plecak i skrzynkę, mogę załadować pełny wózek zakupów na rower. Wystarczy sensownie układać produkty i pamiętać, że pomidory czy chipsy nie mogą być na spodzie :-) Na ścieżkach widuję jednak ludzi, którzy mają jeszcze torby na przednim kole. Nie mam takich i nie wiem, jak sie je mocuje. One są raczej dla rowerowych turystów. Dla zwykłych ludzi wystarczają te zwykłe na bagażnik. Poza zakupami bardzo przydają się do przewożenia akcesoriów szkolnych typu strój na gimnastykę, jakieś materiały na technikę czy inne cuda, które trzeba akurat do szkoły przynieść a które do tornistra już nie wlezą. W torbach wozi się też akcesoria przeciwdeszczowe, które w tym deszczowym kraju są niezbędnym wyposażeniem każdego rowerzysty od przedszkolaka do emeryta. Tych akcesoriów też jest tu wybór taki, że głowa mała. Nie tylko parasole, kurtki i spodnie przeciwdeszczowe. Są też kapelusze i chustki, ochraniacze na buty, na plecaki i oczywiście na torby rowerowe (te akurat ja mam wbudowane w dno torby). Te gadżety są we wszystkich kolorach tęczy i z najróżniejszych materiałów jak folia pvc, tkaniny wodoodporne, gumy. Jednorazówek tu raczej nikt nie kupuje, zresztą nawet nie widuję takowych za często, bo zwyczajnie się to nie opłaca skoro co dnia może padać nawet jak o poranku niebo jest błękitne bez choćby jednej chmurki i często tak własnie jest. 

rowerowe taxi
Poza wynalazkami praktycznymi w sklepach znajdziemy tu mnóstwo innych bajerów. Jednym z bardziej popularnych, a w Polsce raczej nie spotykanych, są kwiatki na kierownicę. Takie szmaciaki sztuczne na druciku które zakręca się wokół kierownicy. My też sobie takie kupiłyśmy - rower od razu babsko wygląda i łatwiej go znaleźć na parkowiskach dla rowerów :-) 

parkowisko dla rowerów w Brugii na rynku
Chodnik w centrum Antwerpii - rowery są wszędzie
Nietutejsi nie wiedzą, co to znaczy parkowisko dla roweróww Belgii, a to znaczy że w jednym miejscu stoi np kilkaset czy kilka tysięcy rowerów w oczekiwaniu na swoich właścicieli. Tak, na parkingach rowerowych przy dużych dworcach kolejowych trzeba liczyć raczej w tysiącach. Przy szkołach w setkach. Roweradła (tak my nazywamy metalowe stojaki na rowery) są wszędzie i nigdy nie stoją tam na darmo. Poza szkołami i dworcami są przy wszystkich urzędach, sklepach, zakładach fryzjerskich, przy każdym prawie przystanku. Na stacjach kolejowych oprócz stojaków są też wieszaki na rowery, gdzie rower za koło się wiesza na haku.
roweradło pod szkołą podstawową (200 uczniów - 100 rowerów)

rodzice odbierają dzieci ze szkoły, po lewej wózek rowerowy
Z ciekawszych wynalazków rowerowych nie można zapomnieć o specjalnych wózkach dla dzieci i PSÓW! Wózek czy tez fotelik rowerowy dla dzieci pewnie każdy z was choć raz widział albo nawet ma własny, ale dla psów to w Polsce chyba nie są zbyt popularne,  tu i owszem. Całkiem sporo ludzi wozi pupile na rowerze w specjalnym koszyku albo we wózku (są też takie normalne wózki spacerówki dla piesełów ale o tym innym razem). 

I tu dochodzimy do rowerów elektrycznych. Przyznam że na początku pobytu w Belgii poczułam się lekko skonsternowana, gdy tak sobie zasuwałam moim starym rowerem ścieżką rowerową pod górkę i przeciwny wiatr i pot płynął mi ciurkiem po plecach, a kopyta odmawiały posłuszeństwa i tu nagle usłyszawszy  jakiś szum  z tyłu spoglądam i szczęka opada mi na asfalt, bo oto widzę, jak falanga staruszek na rowerach mnie wyprzedza bez większego wysiłku. Ki czort tym babciom dal tyle powera? Ano okazało się, że powera im dała bateryjka zamocowana sprytnie na rowerku i zupełnie nie rzucająca się w oczy. Kurde, pomyślałam, że taki rower to ja bym chciała mieć, by wozić zakupy, no i na dojeżdżanie do roboty, która okazała się bardziej energiożerna niż mi się z pierwa wydawało. Wyguglowałam sobie i wyszło że taki tańszy elektryczny rower to bagatela tysiąc ojro. Może kiedyś - powiedziałam sobie i dopisałam elektryka do listy życzeń do spełnienia.

tu mój rower jeszcze nowiutki


Życzenie spełniło się jednak zupełnie przypadkiem, gdy postanowiłam zmienić biuro. Okazało się, że w tym biurze pomoce domowe mają do wyboru czeki żywnościowe lub pakiet zdrowotny, czyli ubezpieczenie szpitalne, dentystyczne oraz rower elektryczny z 2-letnim darmowym serwisem i ubezpieczeniem od pecha (kapeć, pęknięty łańcuch itp). Nie bardzo chciało mi się w to wierzyć na początku, że tak zupełnie gratis dają pracownicy rower, no ale jak się okazuje dają i gratisowe serwisowanie z dojazdem do klienta również. Trzeba było wyregulować hamulce - wysłałam mejla i już za dwa dni przyjechał pan i zrobił co trzeba. Gdybym złapała kapcia w drodze, to przyjadą natychmiast i zrobią albo - w poważniejszych kłopotach z rowerem - zabiorą rower do naprawy a mnie odwiozą do domu. Gicio. (nota bene takie ubezpieczenie w Belgii (obejmuje kraje Beneluxu) kosztuje 60-100€ na rok od rodziny i jak ktoś dużo roweruje to polecam to się tu nazywa FIETSBIJSTAND, można wyguglować: 

Jeżdżę na moim elektryku 4 miesiąc, przejechałam już prawie 1000 km (bez kilku kilometrów jak na dzień dzisiejszy). Zatem mogę już coś na temat tej jazdy powiedzieć. Do każdego nowego roweru trzeba się przyzwyczaić i z każdym trzeba się zgrać, ale z elektrycznym jest to trudniejsze niż ze zwykłym. On jest szalony. Trzeba się nauczyć, że startuje się z niskiego biegu, bo jak człowiek zapomni na czym siedzi to może zostać zrzuconym przez tego rumaka. No, może nie zrzuconym, ale startowanie z kopyta to nie jest zdecydowanie najlepszy pomysł. To samo przed skrzyżowaniem czy innym miejscem, gdzie trzeba zwolnić lub się zatrzymać - trzeba pamiętać o zmianie biegu jak w samochodzie, bo kto normalny stratuje z trójki? Cholibka, takim rowerem się trzeba nauczyć jeździć. Nauczyłam się już, ale chwilę to trwało. 

Wiem już też, że używanie największego, w tym wypadku 5 biegu piorunem zużywa baterię, gdy jednak jeżdżę na 3 to spokojnie mogę jeździć cały tydzień. No chyba że piździ... Tak, okazuje się że jazda pod wiatr jest też bateriożerna, co niby logiczne, ale kto by się nad tym zastanawiał, gdy jedzie z wiatrem. Baterię można ładować na rowerze albo można ją wymontować (łatwo i szybko) i ładować w domu. Jak się rozładuje w drodze to trudno, trzeba jechać bez wspomagania. Idzie ciężej niż na zwykłym rowerze, ale da się jechać w razie co i to najważniejsze.

Tyle biorę spokojnie na mój rower, gdy nie mam skrzynki na bagażnik ani plecaka :-)
Tak czy owak na takim rowerze jeździ się fantastycznie. Niby trzeba pedałować cały czas, żeby jechało, ale to jest tak jakby człowiek z górki jechał ciągle, nawet jak de facto pod górę zasuwa albo na ten przykład pod wiatr. Jazda zatem jest niemęcząca, ale to ciągle rower - ciągle człowiek jest w ruchu słysząc wiatru świst w uchu i oddychając świeżym powietrzem, a ja to właśnie lubię, nawet jak pada (co nie znaczy że czasem pogoda mnie nie wkurza, bo co innego 2 dni deszczu a co innego 2 miesiące non stop).

Oczywiście, jak ktoś wsiada na rower po to by spalić kalorie, zażyć relaksu przejeżdżając przy niedzieli 10 km raz na miesiąc i to w ładną pogodę,  czy po to by się wyżyć to zdecydowanie kupowanie takiego roweru mija się z celem. Jednak jak ktoś lubi rowery jak ja, ale poza tym zapieprza fizycznie jak dziki osioł albo zwyczajnie musi codziennie daleko dojeżdżać przewożąc przy tym różne ciężkie rzeczy, czy też np ma już bardzo dużo lat albo problemy zdrowotne, ale lubi być w ruchu, to ten rower jest akuratnym wynalazkiem.

Oto Młoda ze swoim rowerkiem i tornistrem
Właśnie rozważamy zakup takiego roweru dla Młodej na dojazdy do szkoły. Bo wiecie, fajnie się jedzie na rowerku w krótkich porteczkach przy słonecznej niedzieli. Można nawet 30 kilosów przepedałować i ani się nie zauważy - relaksik, przyjemność, radość. Inna jednak sprawa, gdy bez względu na aurę i porę roku człowiek musi wsiadać na rower i kręcić 7-20 kilometrów. Wiecie jak wygląda jazda rowerem do szkoły/roboty w zimie? Termometr wskazuje dajmy na to minus 5 czy 0 stopni, leje jak z cebra, wieje jak by się kto powiesił - jednym słowem plucha. Dla pewności człowiek wychyla łeb przez drzwi i sprawdza, czy aby z bliska to inaczej nie wygląda. Brrrrr. Na normalne ubranie zakłada grubą bluzę i kurtkę, na to jeszcze portki i kurtkę przeciwdeszczową, jeśli zwykła kurtka może przemoknąć. Do tego rękawiczki, czapka i co tam się jeszcze znajdzie. Przywiązuje swój 10kilowy tornisterek, czy torbe roboczą  do kosza na bagażniku i wyrusza. Przez pierwszy kilometr zimno jak diabli, potem zaczyna się rozbić coraz cieplej od pedałowania - im bardziej pod wiatr i pod górę tym szybciej się ociepla. Po 4 kilometrach rozpina się kurtkę, po 7 zsiada się z roweru z kurtką na kierownicy, czyli mokrym zarówno od deszczu jak i własnego potu. Ani w szkole, ani w mojej robocie nie ma możliwości kąpieli, czyli cały dzień człowiek musi sie kisić we własnym pocie i być może czasem lekko podśmierdywać. Niefajnie c'nie? Poza tym - jako się rzekło - rowerownie to czynność wyczerpująca fizycznie, a tu lekcje się się same nie wysłuchają ani nie nauczą, robota się sama nie zrobi, a jeszcze do domu trzeba wrócić wieczorem i tam dalej się uczyć lub pracować, a bywa że to i to. Najlepiej jednak jak pogoda jest taka jak np teraz - rano 10 stopni, deszcz i wiatr a po południu 20 i słonecznie. Wieź pół szafy ubrań na bike'u razem z plecakiem i zakupami. No jak wielbłąd.

Czekamy na wyprzedaże końcoworoczne, bo może i elektryki będą w jakiejś dobrej cenie i może się uda jakoś z kasą wyrobić, by ułatwić dziecku życie, kto wie.

A jak tam u was z rowerowaniem?












1 października 2017

Jaki był wrzesień i co wniósł nowego w nasze życie?

Nie piszę ostatnio zbyt często, bo nie mam czasu. Znaczy nie to że w ogóle, ale po prostu poświęcam wolne chwile na co innego niż pisanie. Poza standardowymi rozrywkami typu pranie, sprzątanie, mycie okien, czy gotowanie próbuję spędzać więcej czasu z poszczególnymi członkami rodziny, zarówno w grupach jak i z każdym z osobna, bo wiecie, oni z jakiegoś dziwnego powodu wszyscy potrzebują pobyć z 'mamą'. Stanowisko matka - jak zapewne Wam wiadomo - wymaga wysokich kwalifikacji i ogromnego zaangażowania. Matka jest nie tylko kucharzem, sprzątaczką i praczką. Matka musi też być lekarzem, psychologiem, detektywem, mediatorem, zoologiem, pedagogiem, powiernikiem, meteorologiem, a nawet wróżką czy tam wszystkowiedźmą. Do matki ciągną wszyscy z każdym prawie problemem, bo nawet jak matka nie wie, co robić, to wie kto może wiedzieć no i musi wiedzieć, że taki problem w ogóle jest.  

Nie ma co ukrywać, czasem jest trudno. Mimo że wszystko ogólnie układa się  i funkcjonuje bardzo dobrze, to czasem pojawiają się zgrzyty i trzeba dokonać przeglądu maszyny, naprawić, podokręcać, naoliwić... Kto ma czuwać nad prawidłowym funkcjonowaniem rodziny jak nie matka? :-) Zatem jak matka postanowi se zrobić wakacje i przegapi pierwsze zgrzyty, maszyna może po  chwili wypaść z torów albo całkiem się rozsypać, a wtedy weź to napraw i pozbieraj do kupy...

Nie no, spokojnie, bez przesady... tak na prawdę matka nie jest żadnym superbohaterem. Jeśli pozostali członkowie rodziny nie będą współpracować i się udzielać, pomagać i wspierać wzajemnie to i tak się wszystko posypie i będzie kicha. Bez wsparcia i pomocy ze strony taty i dzieci nic by z tego nie wyszło. 

U nas  jest ta specyficzna sytuacja, że jesteśmy rodzinką sklejaną i czasem jest nam troszkę trudniej niż zwykłym rodzinom. Z każdym rokiem jest łatwiej, z każdym miesiącem lepiej się wszystko dociera i mniej zgrzytów na tej płaszczyźnie się pojawia, ale czasem jeszcze wyczuwam pewne bariery. I tak, bardziej są to bariery niż zgrzyty czy jakieś konflikty. Jednakowoż trzeba w tym miejscu zaznaczyć, że mimo wszystko jest super. Od pierwszych dni było super. Nigdy nie pojawił się żaden poważny konflikt na lini ojczym-pasierbice (bosszzz kto wymyślił te słowa? NIGDY ich nie używałam i używać nie zamierzam, bo tak są ohydne). Było jednak sporo ...niuansów, których pewnie nikt patrzący z boku nigdy nie zauważył, ale ja matka i żona bardzo wyraźnie odczuwałam te drobne zgrzyty, które nota bene dla mnie związanej z wszystkimi emocjonalnie były bardzo bolesne. Mało tego, bardzo trudne do usunięcia, bo to delikatne kwestie o których trudno się rozmawia, a do tego związane z uczuciami, które są częstokroć niezależne od ludzkiej woli i rozumu. Miłość, nienawiść, gniew, strach, zazdrość, tęsknota, smutek, radość... uczucia, nad którymi trudno zdobyć władzę rozumowi, a które mogą rozwalić najlepiej zaplanowany system, co oczywiście niekoniecznie musi mieć negatywne skutki, ale czasem może...

Ja jestem tym dziwnym typem, który cały czas analizuje swoją sytuację i otoczenie. Nie to że jakoś specjalnie się nad sobą rozczulam, użalam czy zachwycam (choć się zdarza chłe chłe, szczególnie to ostatnie) Zwyczajnie analizuję. Zawsze próbuję zrozumieć i odkryć, co i dlaczego poszło nie tak, gdzie popełniliśmy błąd i jak z tego teraz wybrnąć. O dziwo to zwykle działa i wielce pomaga. Jedyna wada tego zboczenia, to nieodłączne analizowanie postępowania innych, zupełnie obcych ludzi - zajmuje czas a mało się przydaje.

Po ostatnich wakacyjnych analizach (2 tygodnie byłam tylko z Młodym i sporo rozkminiłam) wyszło mi, że mało czasu poświęcam każdemu z osobna i może trzeba by coś z tym zrobić. Do męża napisałam mejl, bo to jedyna sprawdzona metoda wyjaśnienia wszystkiego na raz. Potem można wszystko na spokojnie omówić i przedyskutować.  No wiem, że dla większości z Was wydaje się to tyle samo głupie co śmieszne, ale my nie jesteśmy Wami. My napisaliśmy do siebie dziesiątki, jeśli nie setki długich mejli, w których rozmawialiśmy o wszystkim od muzyki i literatury poprzez pogodę, do osobistych uczuć oraz upodobań erotycznych. My poznaliśmy się bardzo dokładnie za pomocą listów zanim pokazaliśmy sobie wzajemnie swoje pyski. My jesteśmy nietypowi i nieprzeciętni (jak kto woli dziwni) wszyscy razem i każde z piątki z osobna. A nieprzeciętni używają niecodziennych metod :-) Mejl oczywiście zadziałał tak jak tego oczekiwałam, czyli stał się przyczynkiem do wielogodzinnych dyskusji i rozważań oraz podjęcia działań poprawiających wzajemne relacje rodzinne (złe nie były, ale zawsze mogą być jeszcze lepsze). Nie wiadomo, czy poprawianie się uda, ale na pewno warto próbować coś zmienić a już zrozumienie problemu to połowa sukcesu - tak myślę.

Odkryliśmy np że można by zacząć nadrabiać pewne zaległości, czyli np pójść od czasu do czasu na randkę tylko we dwoje, co przez 8 lat znajomości nigdy nie miało miejsca, bo matki małych dzieci nie chadzają nigdzie bez tych dzieci. Teraz dzieci są wystarczająco stare, by mogły obyć się dwie godziny bez nadzoru rodziców. Nie chodzi tu o to że od razu kolacja przy świecach w drogiej restauracji, ale kurcze, nawet na zakupy odzieżowe sobie pojechać tylko we dwoje to bardzo fajna sprawa. Nikt nie jojczy że się nudzi i chce do domu ani nie naciąga na kolejną parę kolczyków. Człowiek może sobie pooglądać na spokojnie ubrania w swoim rozmiarze, przymierzyć i zapytać małżonka o opinię. Mój facet jest dość nietypowy - on lubi zakupy odzieżowe i lubi mi pomagać wybierać ubrania, szczególnie te, których nie ogląda nikt poza nim... 

Postanowiłam też pochodzić na randki z moimi dziećmi, żeby z nimi pobyć na osobności, pogadać o dupie maryni i zwyczajnie fajnie spędzić czas we własnym gronie.

Nie dawno dokonaliśmy wielkiego odkrycia. Odkryliśmy kino w okolicy, w którym jak się okazało bilety są dużo tańsze niż w dużych wypasionych kinach. Po zapłaceniu dwa razy po 70€ za wizytę w jednym ze znanych kin odechciało nam się rodzinnych seansów. W małym kinku bilety są dużo tańsze a kino to kino, nie ważne czy ma  2 sale czy 20. W wakacje byłam z Młodym na Cars3. Trochę nudna ta bajka, ale przeżyłam. We wrześniu Młoda wyciągnęła mnie na horror według Kinga pt It (Coś). Miałam obawy, czy ludzie nie będą dziwnie patrzeć, że matka idzie z dzieckiem na horror, ale się okazało, że mnóstwo małolatów było (film był dozwolony od 12 lat). W ogóle to pierwszy raz w życiu stałam w kolejce po bilety do kina, która kończyła się na chodniku przed kinem. Z pięć minut później pewnie byśmy już nie weszły, bo już i tak trzeba było szukać wolnego miejsca na sali. Oglądałam większość ekranizacji Kinga i każda mi się podobała. Ta też całkiem fajna do oglądania. Nie jakoś strasznie straszna ani nie makabrycznie makabryczna - ot taka w sam raz, także dla 12latki lubiącej horrory, bo w sumie to film o nastolatkach z kilkoma dobrymi elementami humorystycznymi. Potem zaliczyłam jeszcze bajkę o emotikonach z całą Trójcą. Tata nie pisze się na kreskówki, bo one są po niderlandzku bez napisów. Normalne filmy są w oryginale z napisami po francusku i niderlandzku. Mnie i dziewczynom to rybka. Dla Młodego jednak tylko bajki po niderlandzku a dla taty tylko filmy po angielsku. Emotikony są bajką dla nastolatek. Młody się trochę nudził i jak opustoszył paczkę chipsów zaczął standardowo wyczyniać cuda z poddupnikiem (podwyższenie dla maluchów) i pytać kiedy zapalą światło. Mnie też jakoś nie powaliła ta bajka, jakoś tak średnio ciekawa dla matek. W planach na ten miesiąc Trójca ma Lego Ninjago. Myślałam, że na to tylko Młody będzie chciał iść, bo nie dawno dostał parę książek w tej tematyce i się przyjęło,  a tu niespodzianka - dziewczyny są fankami bajek o gadających klockach i już pytają w który dzień idziemy... Ja nie jestem legofanką, ale chyba pora to zmienić hehe.
Na randkę rodzicielską jeszcze nie wybraliśmy seansu na ten miesiąc, bo jakieś same ckliwe bajeczki albo produkcje tutejsze (po niderlandzku), Batman i Gwiezdne Wojny już mi się dawno temu przejadły. Morderstwo w Orient Expres wydaje się dobrym pomysłem, ale czas pokaże, co z tego wyniknie. 

Tymczasem gdzieś pomiędzy tymi wszystkimi atrakcjami i rozrywkami udaje nam upchnąć takie mało ważne zajęcia jak chodzenie do szkoły, do roboty i te wszystkie zabawne zajęcia domowe.

Najstarsza chodzi do nowej szkoły, z której jest bardzo ale to bardzo zadowolona. Kierunek moda okazał się bardzo trafnym wyborem. Wreszcie robi to co lubi. Większość lekcji stanowią zajęcia kreatywne - projektowanie, szycie, plastyka. Poza tym ma po godzinie angielskiego i francuskiego oraz informatyki tygodniowo oraz PAV, czyli projekt przedmioty ogólne. Ten przedmiot zawiera w sobie niderlandzki, matmę, historię, geografię, przyrodę i wszystko co pod "ogólne" upchac się da. Mają tego kilka w tygodniu ze swoją mentorką, która niestety nie wpadła w oko naszej córce do tego z wzajemnością. Nie polubiły się, co wróży nam znowu kłopoty, no ale nie martwię się na zapas i czekam cierpliwie na pierwszą wywiadówkę, która już w tym miesiącu przed feriami jesiennymi. Dowiemy się wtedy czy szkoła jest równie zadowolona z naszej córki jak ona ze szkoły. Panie od projektowania i mody (szycia) chwalą ją od samego początku (już po tygodniu nauki na wieczorze informacyjnym powtarzały, że pięknie rysuje i że widać talent). Najważniejsze że póki co lubi szkołę i chodzi tam z wielką chęcią i uśmiechem na twarzy. Widzę, że bardzo się stara sprostać szkolnym oczekiwaniom nawet u nielubianej nauczycielki. Choć jako typowy introwertyk i typowy artysta ma spore problemy z ogarnianiem rzeczywistości. Wspieram ją cały czas, przypominam, o czym sama nie zapomnę i poganiam. Jest dobrze i coraz lepiej. Jest już chyba z górki, ale trzeba być, czuwać i pomagać.
Do tej nowej szkoły jest od nas fantastyczny dojazd. Rano pociąg jest co pół godziny i jedzie raptem 10 minut. Tyle samo zajmuje jej dotarcie rowerem na stację. Po lekcjach też od razu ma pociąg i też w razie co, następny za pół godziny. Bomba.

Młodsza buntowniczka często jest bardzo emo (trochę chyba celowo ale sporo zupełnie niezamierzenie z powodów dorastania i szaleństwa hormonów) i teraz ona wymaga najwięcej uwagi, cierpliwości i wsparcia. Ma nową klasę, bo wszystkie pierwsze klasy pomieszali i nie trafił jej się nikt ze starej klasy. Ona jest zadowolona z tego tytułu. Ta gromada jest jednak tak samo hałaśliwa jak poprzednia, a Młoda od małego nie lubiła hałasu w szkole. Pamiętam, jak wychowawczyni opowiadała nie raz jak to ta malutka chudziutka drugoklasistka krzyczała na dryblasów z szóstej czy nawet gimnazjum by zamknęli pyski i przestali ganiać, bo ją to denerwuje. Skarży się non stop na ból głowy i zmęczenie, a na samą myśl o szkole ma mdłości i zawroty głowy. Ciężki mamy czas. Sytuacji nie poprawia ilość nauki i obowiązków szkolnych. Oni tu mają w liceum na prawdę niezły zachrzan. Nie ma tygodnia bez testu, a bywa że po 3 i 4 dziennie mają. Mnóstwo zadań domowych i mnóstwo nauki z każdego przedmiotu. Ona lubi się uczyć, jej w ogóle nigdy niczego nie muszę przypominać. Sama zadba o wszystko i wszystkiego dopilnuje. No wiadomo, zapomnieć się zdarza coś od czasu do czasu albo zwyczajnie oleje i odwali po łebkach jakieś zadanie domowe, gdy ma gorszy dzień, ale to przecież normalna ludzka rzecz. Dźwiga też dzielnie codziennie ten swój cholernie ciężki plecak. Kipling robi wielkie tornistry szkolne i faktycznie wszystko się do nich mieści razem z laptopem. To wszystko waży razem 12 kilo. Ważyłam! Wyobrażacie sobie codzienne dojeżdżanie 7 kilometrów rowerem do szkoły z dwunastokilowym plecakiem? Deszcz, wiatr, skwar - Młoda pedałuje. Tak samo jak czyni to większość jej tutejszych rówieśników. Oczywiście nie zawsze tornister waży 12 kilo, czasem tylko 7, ale czasem jeszcze trzeba worek ze strojem na w-f dołożyć do bagażu. Kupiliśmy jej taki specjalny duży koszyk na bagażnik i gumy do przypinania, bo normalnie to ramiona jej prawie odpadały po tej trasie i hopkania na dołkach. Teraz jedzie się łatwiej, ale trzeba uważac przy wietrze bo z takim obciążeniem z tyłu można łatwo dać się powalić na glebę z rowerem.
A mówią, że dzieci to gówno wiedzą o życiu, obowiązkach i ciężkiej pracy. Taa, ja zapieprzam fizycznie 25 godzin tygodniowo, myję czyjeś kible, zbieram brudne majtki i skarpety po pokojach, praca to nie lekka i nie zawsze przyjemna, ale nie zamieniła bym tego na chodzenie do szkoły, nawet jakby mi płacili za to, że tam chodzę. Szkoła to kawał ciężkiej roboty, nie tylko dla nauczycieli., a dorastanie to jedno z trudniejszych doświadczeń życiowych zarówno dla nastolatka jak i rodziców.

Młody tymczasem zaczął ostatnią klasę przedszkola a weekendy chodzi na taniec. Po drugich zajęciach polubił i chodzi z ochotą. Opowiada do jakich jego ulubionych utworów tańczyli danego dnia i potem szuka ich na swoim jubjubie (youtube). Ma totalnego hopla na punkcie muzyki a to co wybiera z yt czasem mnie powala. On trafia przypadkiem na różne rzeczy i jak coś się spodoba, to słucha do znudzenia i tańczy. Kiedyś odkrył jakiś koncert gitarowy i mówił, że ta gitara to jest superowa. Dziś znalazł Beethovena, popatrzył chwilę, wstał i zaczął dyrygować. Przedszkolak zachwycony utworem Dla Elizy oraz Odą do radości :-) Niezły aparat z tego naszego syna hehe.
 Dorósł też do nauki. Najpierw zaczęła się jazda na na liczenie. Nauczył się sam przy pomocy YT liczyć do 20 w trzech językach (pl, nl i ang). Potem przyszła pora na dodawanie. Gdy kupiliśmy tablicę, wymyślił zabawę w liczenie i katuje nią tatę. On pisze działania dla taty, tata pisze dla niego. Każde dodawanie musi się składać z 3 liczb (np 7+5+3=?) Sprawnie liczy w zakresie 15, do dwudziestu też daje radę. Nie dawno zafascynował go alfabet. Puszcza z YT piosenki o alfabecie i inne filmiki o literach po polsku i już trochę liter zapamietał. Swoje imię umie napisać od dawna i pierwsze litery naszych imion.
Cieszy mnie to, bo za rok będzie mu łatwo wystartować w pierwszej klasie.