28 lipca 2022

Średnio udana wycieczka do Gent

 Minął tydzień od mojego powrotu z Gent, 

czy, jak kto woli po polskiemu, Gandawy (ja wolę „Gent”). Pomyślałby kto, że trzydniowa wycieczka do pobliskiego miasta może być męcząca niczym jakaś wyprawa w Himalaje albo przebiegnięcie maratonu i to nie wiem, czy ta moja wycieczka nie była gorsza w odczuciu… 



Jednym słowem jestem trochę zawiedziona. Nie  miastem tylko swoim pochemicznym ciałem. Nic nie jest takie, jak być powinno i nie działa jak powinno. No dobra, z jednej strony to wiem. Jestem wszak świadoma, że chemioterapia to nie zabawa, że to robi okropne spustoszenie w organizmie, że trując komórki rakowe, truje też wszystko wokół. Tyle, że tego u mnie wcale za bardzo nie widać. Na pierwszy rzut oka wszystko jest wporząsiu. Tam nie widać, tego nawet nie czuć za bardzo. Nie czuję się w żaden sposób chora. Poza kilkoma bezpośrednimi dniami po odebraniu kroplówki nie czuję się nawet słaba ani nic z tych rzeczy i to jest właśnie najbardziej irytujące. Wstajesz rano, jak ci się wydaje, w pełni sił i energii. Zajadasz jak zwykle z apetytem  śniadanie, że aż ci się uszy trzęsą. Wypijasz ze smakiem ulubioną kawę. Jesteś sobą i czujesz się wyśmienicie. A potem przejdziesz raźno w swoim tempie kilometr do przystanku i nagle zaczynasz mieć 80 lat… 

Wiecie jak to wnerwia, że nie można robić tego samego, co zawsze?! Na dodatek nie wiadomo, ile z tego, co zawsze, można teraz robić. No bo to nie jest tak, że nic nie można robić, gdyż można całkiem sporo, tylko nie wiadomo ile i to jest trudne. Normalnie bowiem człowiek zna doskonale granice swoich możliwości. Ja np wiem, że normalnie przejeżdżam na rowerze spokojnie 30km na raz, a jak się uprę, to i 50 przejadę, choć wtedy będę bardzo zmęczona. Wiem, że nie przejadę 100km i patrzę z podziwem na tych, którzy spokojnie setkę dziennie przejeżdżają. Tak jest ze wszystkim - znam swoje granice i planując swoje działania biorę je pod uwagę. Tak było przynajmniej do grudnia zeszłego roku…

Teraz nie znam granic swoich możliwości i nie wiem, kiedy wyczerpie mi się energia i sił zabraknie. No wiecie, jak wiem że przejadę 30km na raz, to wiem że po 15km muszę nawrócić, żeby spokojnie dotrzeć do domu, a jak nie znam granicy, to nie wiem, kiedy zawracać, a potem jest problem…

Teraz mam tak, że oczami bym przeszła, przejechała, przebiegła, wspięła się, wykonała… bo mózgu tkwią wszystkie dawne dane, ale one są nieaktualne i kierowanie się nimi, pakuje mnie w kłopoty…

Dlatego czasem jestem zła na siebie i sobą zawiedziona. Piekielnie trudno jest żyć, nie wiedząc, na ile się można porwać i ile się da rady zrobić. Przekonałam się o tym aż nadto w Gent i teraz po tym doświadczeniu się zwyczajnie boję wychodzić z domu… No nie, spokojnie, do sklepu chodzę czasem… Chodzi o dalsze wyjazdy… a po ponad 2 latach pandemicznego uwięzienia zwyczajnie chciało by się teraz pokorzystać z lata c’nie? 

Zgodnie z planami do Gent miałam jechać rano we wtorek, ale że po południu wypadła mi wizyta u radiologa, to wyjazd przesunęłam na po wizycie. Z Dendermonde do Gent jest pół godziny pociągiem, a pociągi co chwilę odjeżdżają, więc nie ma problemu.

Radiolog opowiedział mi, jak działa i jak będzie wyglądać moja radioterapia.

 Trwać ma ta atrakcja 3 tygodnie, co daje łącznie 15 dawek rentgena. Ale ponoć nie będę po tym świecić… Powiedział też, że prawa strona jest bezpieczniejsza, bo promieniowanie pikawy nie uszkadza. No i że brak cycka też ma pozytywy, bo przypiekanie samej klaty jest mniej szkodliwe niż ten sam zabieg z udziałem cycka. Ogólnie nie powinno mi to jakoś specjalnie zaszkodzić, no ale się zobaczy, jak przyjdzie co do czego.

Po wizycie, zgodnie z postanowieniem, pojechałam do Gent. 

Wszystko spoko, tylko że moje plany nie brały pod uwagę temperatury 40 stopni, a tyle mniej więcej było. Niedobrze. O ile przed chemioterapią kochałam upały i świetnie się czułam przy takich temperaturach, tak teraz kicha. Zawroty głowy, osłabienie… a idź pan w chuj. Miałam ze sobą kilka flaszek wody i soków do picia oraz wodę w sprayu z Avene (bo dostałam kiedyś kilka puszek gratis w szpitalu, to postanowiłam ją do celu chłodniczego wykorzystać). 

Hotel miałam zaraz koło dworca, więc mogłam od razu wziąć zimny prysznic i zostawić rzeczy. Potem poszłam z trampka do centrum, ale ciężko było, mimo iż to zaledwie 3 km. Kopyta jak z cementu, ledwo co człek je przestawia i to z bólem przy każdym kroku. Jak się trochę rozchodzi, to ból mija, ale robią się jeszcze cięższe. No i jak tu, panie, niby zwiedzać miasto? Zrobiłam kilka zdjęć w centrum, zjadłam jakieś lody i wróciłam do hotelu tramwajem, po drodze wstępując po pizzę na wynos do pizzerii, bo taki był skwar, że na miejscu by nie zjadł. I to by było na tyle w kwestii turystyki na jeden dzień. Była 19-ta a ja musiałam iść spać.  Żenada.



dawny gmach sądu

uliczka graffiti



Na drugi dzień mi się na szczęście przypomniało, że mam kupioną nie dawno kartę blue-bike i wzięłam na dworcu niebieski rower. Dla niezorientowanych w temacie dodam, że wypożyczalnie rowerów Blue bike dostępne są praktycznie w całej Belgii. Zwykle znajdują się koło dworca. Aby je wypożyczyć, potrzebna jest karta, którą można zamówić online lub np w stacjonarnym biurze Ethias. Opłacamy roczną składkę członkowską w kwocie 12€ i możemy wypożyczać rowery za pomocą karty i automatu w dowolnym miejscu. Za używanie roweru płaci się 1,5€ do 3,5€ za dzień zależnie od miasta, co automatycznie pobierane jest co miesiąc z naszego konta bankowego. Dla mnie bomba! 

Z przodu Blue bike, a w tle Portus Ganda

 Nogi nadal były jak z cementu, ale cement łatwiej mimo wszystko wozić niż nosić. Tego dnia padało, zatem była to idealna pogoda na oglądanie słynnego cmentarza Campo Santo (kliknij by zobaczyć zdjęcia). Piękne miejsce. Kocham cmentarze. Tę śmiertelną powagę  i grobową ciszę. Szwendałam się tam ze dwie godziny. Przysiadłszy na grobie w cieniu drzew delektowałam się zabranymi na wycieczkę ciastkami i sokiem. 

Campo Santo

Potem pokręciłam na blue bike’u w stronę centrum. Ruiny opactwa Świętego Bawona, które chciałam obejrzeć, okazały się być otwarte tylko w piątki, zatem tylko z wierzchu je obfotografowałam. 

ruiny opactwa


W centrum bez zbytniego namysłu postanowiłam skorzystać z rzadkiej okazji, kiedy to raz do roku można wejść na wierzę Katedry Świętego Bawona, co było niezłym wyczynem w moim obecnym stanie, a co zrozumiałam będąc w połowie kręconych schodów…  O mamunciu, to było niezłe wyzwanie dla cementowych nóg, ale było warto! Widok z góry przecudny. Aż się nie chciało wracać na dół. W drodze na wieżę spotkałam faceta w moim wieku (z synem w wieku naszych dziewczyn), co dodało mi otuchy, bo gość też co kawałek przystawał albo przysiadał zaśmiewając się, że na dole kozaczył do młodego, że co to taka wieża, ojtamojtam, nie takie rzeczy stary robił w życiu, a tu się okazuje, że te schody jakieś trudniejsze niż się zdawało z dołu haha. 

schody we wieży: idziesz, idziesz i idziesz do góry

Katedra Św. Bawona - wysooooko!

słynny gandawski smok na ratuszu

widok na ratusz z wieży Katedry


pośrodku widać zamek Gravensteen


Potem się uparłam zobaczyć muzeum Dr Guislain - dawny szpital psychiatryczny - bo wydało mi się intrygujące. Teraz już wiem, że to strata sił, czasu i pieniędzy. Nie powiem, że nie warto tam się wybrać w ogóle, bo ogólnie okej, ale nie aż tak, by drzeć na to cholerne zadupie, podkreślam ZADUPIE, rowerem przy takim zdrowiu i jeszcze płacić 10€! Aż tak ciekawe to to nie jest! Budynek zacny i można trochę wyobraźnię uruchomić, ale poza tym szału nie ma.

szpital psychiatryczny - muzeum Dr Guislaina 


Wracając do bazy wstąpiłam w centrum do knajpy na obiad i pochłonęłam małże z frytkami. To było dobre!  Całą pandemię nie jadłam małży więc smakowały wyśmienicie..


 Potem trzeba było dać odpocząć kopytom i się wyspać. Wszystko mnie bolało i zmęczenie było przeogromne. To nie to samo, co zwiedzanie na zdrowego. Tu zaczęłam być zawiedziona tą wycieczką, bo mimo wszystko miałam nadzieję, że będę mieć więcej sił, że łatwiej i przyjemniej będzie. A tymczasem to co drzewiej byłoby przyjemnym relaksującym spacerkiem po mieście, dziś było sportem wyczynowym. Z drugiej strony jestem też z siebie dumna, że wyszłam na tę cholerną 90-metrową wieżę, że cały dzień jeździłam rowerem po mieście i że mimo bólu i ogromnych trudności uparcie parłam do przodu i trochę jednak obejrzałam. 



Trzeciego dnia miałam spore problemy z chodzeniem, ale Młoda dojechała przed południem, przeto wypożyczywszy dwa niebieskie rowery pojechałyśmy znowu do centrum. Z tą jazdą z mojej strony to było różnie, bo byle pagórek, czy wiadukt a musiałam złazić z roweru i iść kawałek na nogach, gdyż pedałowanie było ponad moje możliwości haha. Jaki cienias! Nawet Młoda proponowała, że może lepiej wracać do domu… Co kurwa?! Jak przyszłam zwiedzać Gent, to zwiedzam, nawet jak mi potem nogi odpadną. Ja nie dam rady?! Wolniej bo wolniej i z bólem bo z bólem, ale jeszcze trochę pociągnę, kurde. Dla Młodej z dyspraksją rowerowanie po kocich łbach pomiędzy torami tramwajowymi okazało się nawet trudniejsze niż dla staruszki po chemioterapii. Wyglebiła się jak długa razem z rowerem. Do dziś ma siniara na pół uda. Do tego jakiś felerny rower jej się trafił, który miał za długą śrubkę pod siodełkiem i udo jej otarło do krwi. Przygody, przygody, ech…



w oczekiwaniu na Młodą relaksowałam się w parku filując na czaple

…i gęsi kanadyjskie

i jakieś kuromysła…

Poszłyśmy do Gravensteen i to jest zajebiste miejsce. Opowieść do elektronicznego przewodnika nagrał tutejszy komik Wouter Deprez i chwilami idzie się nieźle uśmiać. Młoda wybrała wersję po angielsku a ja po niderlandzku. Zabawa przednia, a bilet dla dorosłego 12€. Młoda jeszcze się załapała na dziecinny (do 18 lat) za 2€. Polecam ten zamek, jak kto jeszcze nie był w środku. Zamki są fajne.

Poza zamkiem Młoda chciała skoczyć do polskiego sklepu, no to pokręciłyśmy po drodze podziwiając oczywiście różne obiekty. Potem zjadłyśmy obiad w tej samej restauracji, którą odwiedziłam poprzedniego dnia, bo mi się spodobała. Na koniec zatrzymałyśmy się przy budce z lodami i byłyśmy świadkiem mini pożaru w budce z frytkami. W Gent akurat były imprezy (Gentse Feesten) i wszędzie koncerty, atrakcje, żarcie i tłumy. Siwy dym z budki w mig przyciągnął policmajstrów a chwilę później dwa wozy strażackie… A my się temu przyglądałyśmy liżąc lody o smaku kiwi (młoda) i kawowym (ja). Ramptoeristen hehe 👀

Powrót do domu nie był łatwy. Pomijając fakt, że moje nogi zaczynały powoli odmawiać posłuszeństwa, to akurat tego dnia było święto i środki transportu publicznego jeździły jak w weekendy. Nie polecam. Pociąg pomiędzy miastami to jeszcze jak cię mogę, ale autobusy to do nas z miasta jeżdżą co dwie godziny. Zajebioza! Półtorej godziny czekania na przystanku, gdzie nic nie ma, to sama radość. Szczególnie gdy człowiek złachany i chciałby zalec na kanapie i wyciągnąć nogi. Potem jeszcze półtora kilometra z buta. Tu już szłam jak robot, ale doszłam do domu i to się liczy.

Wycieczkę oceniam 5/10. Do Gent jednak pojadę ponownie w celach turystycznych i to mam nadzieję jeszcze na tych wakacjach, by zobaczyć to czego nie zobaczyłam, a chciałam i by pokazać Młodemu zamek. 

Następne dni odchorowywałam wycieczkę. Takie życie. No ale też teraz mam trochę mniej roboty, bo nasze chłopy siedzą w Polszy u babci, a dziewczyny są całkowicie samoobsługowe. Rano wstaję wcześnie, bo koło 5tej, 6tej, by wypuścić kury i naciąć świeżej trawy dla świnek zanim sflaczeje na słońcu. Czasem robię też przy okazji zdjęcia wschodu słońca, bo to nigdy się nie nudzi.


Potem śniadam i mogę się oddawać nieróbstwu. Co dwa dni sprzątam u świnek i piorę najpierw w rękach, a potem w pralce ich dywaniki, co jest jednym z najcięższych aktualnych obowiązków, bo przednie łapy też mi się popsowały, co wykręcanie ciężkich dywaników czyni dosyć trudnym, a świnie bobczą i siurają gdzie popadnie przez cały dzień…

Maggie w zabobczonym łóżeczku


Młoda namawia, by wybrać się z aparatami nad morze i pewnie się wybierzemy, tylko trzeba wybrać miejsce, gdzie do morza ze stacji nie trzeba trzy dni iść i żeby było ładnie, ale bez tłumów…

We wtorek odwiedziłyśmy naszego weta z panem świnkiem Lulu. Niestety nasze podejrzenia okazały się słuszne. Lulu ma kataraktę i marne szanse, że się poprawi. Nie widzi biedak na jedno oko. Dostał jednak lekarstwo, bo pani doktor stwierdziła też  jakiś stan zapalny. Lulu zwany też Buśkiem albo Chuzzlem jest dobrym pacjentem. To bardzo spokojny i wyczilowany świnek. Przyjmuje syropek ze strzykawki grzecznie, choć bardzo nie lubi i zawsze płacze, gdy się go podnosi. W nagrodę dostaje zawsze jagódkę albo inny przysmak. Dobra świnka. Leczenie zwierząt jednak kosztuje więcej niż ludzi, bo nie mamy dla nich ubezpieczenia. Taka wizyta ze świnkiem, gdzie otrzymaliśmy od razu potrzebne leki to bagatela ponad 50€. 

Nie dawno Młoda odwiedziła innego weta - specjalistę od ptaków egzotycznych - ze swoją papugą, bo miała biegunkę. Tu razem z lekarstwem wyszło chyba nawet więcej… Papuna jednak nie chciała brać lekarstwa i tylko jeden syrop, którego małą dawkę dostawała, wybrała. Młoda wymieniła kilka mejli z wetem i powiedział, że jak nie idzie, żeby nie podawać. Wydaje się jednak, że winna mogła być inna karma, którą kupiliśmy, gdy Summer zaczęła nieść jajka… Wyrzuciliśmy tę karmę wracając do starej i wygląda na to, że wszystko wraca do normy. Choć nie wykluczone, że ten jeden lek pomógł. Badania w każdym razie nie wykazały niczego podejrzanego. Dobrze było w każdym razie poznać tę klinikę w Hamme i otrzymać bezpośredni e-mail do specjalisty od ptaków. Nigdy nie wiadomo, co może się przydać. Specjalistę od świnek mamy u siebie w gminie i ostatnio nawet Lula na skuterze woziłyśmy. Nie dawno dowiedziałam się też przypadkiem na FB, że dobry wet od kur jest w sąsiedniej gminie, co też dobrze wiedzieć, bo diabeł nie śpi. Ze zwierzątkami jak z dziećmi, a czasem nawet gorzej, bo pediatrę zwykle łatwiej znaleźć w okolicy… 

Papugi w ostateczności nie zostały jednak rodzicami. Nic się nie wylęgło, więc Młoda zabrała im gniazdo. Wróciły zatem do ulubionych działań destrukcyjnych na pokoju Młodej. Odkryły z entuzjazmem nową szafę z Ikei i zaczęły ją ochoczo obdziobywać od góry. Z nowej szafy mają też dobry widok na śpiącego Człowieka, bo stoi ona tuż przy łóżku, a do tego jest najwyższym meblem w pokoju. Nie licząc ich drabiny oraz żyrandola. 

Zwierzątka są super! Co byśmy bez nich robili…?

Zdjęcia :

inne zdjęcia z Gent tutaj (kliknij link)



15 lipca 2022

Wrażenia po chemioterapii i bardzo złe doświadczenia w pracy studenckiej

 Wrażenia po zakończeniu chemioterapii.

Diagnozę rak piersi otrzymałam późną jesienią zeszłego roku. Pierwszą chemię odebrałam pod koniec stycznia, będąc po dwóch operacjach piersi, a teraz jestem już pół roku później i właśnie zakończyłam chemioterapię. Otrzymałam 4 dawki mocnej czerwonej chemii co trzy tygodnie i 12 dawek lżejszego taxolu co tydzień. 

 Chemia była dla mnie raczej łaskawa, biorąc pod uwagę opowieści innych. Mam nadzieję, iż oznacza to, że właściwie mi ją po prostu dobrali do mojego organizmu, a nie że leczenie było słabe… No ale tego się nie dowiem przecież.

Mogę wam powiedzieć jednak, że branie chemii ma jedną zajebistą zaletę - komary mnie nie lubią i się trzymają ode mnie jak najdalej z dala buachachacha! 🖕🏼🦟 Tylko Mąż ma teraz przesrane, bo tak je to wkurza, że rzucają się na niego z podwójną mocą. W sypialni nam się ostatnio moskitiera niepostrzeżenie odczepiła i ostatnie noce nalazło tego badziewia całe chmary. Pokłuły Małżonka wszędzie masowo zanim żeśmy polowanie urządzili, urządzonko znaleźli i do kontaktu wtyknęli i zanim odkryliśmy odczepioną moskitierę i naprawili usterkę. Ja słyszałam, jak latają i ziuczą nade mną, ale ani jeden nawet nie przysiadł. Bały się jebaniutkie hahaha. A szkoda, bo pewnie by ich moja krew zabiła na śmierć. 

Jak przeszłam chemię poza tym? Spoko. Nie wymiotowałam ani nawet mdłości nie miałam z wyjątkiem jednego czy dwóch razów na początku, ale to było dosłownie kilka minut lekkich mdłości. Biegunki też nie miałam z wyjątkiem dwóch dni, kiedy nie piłam soku i nie jadłam ciastek w czasie kroplówki. Nie wiem, czy to nie zwykły zbieg okoliczności, ale być może picie soku owocowego pomaga zneutralizować te toksyny w żołądku….? 

Po pierwszej czerwonej chemii wypadły mi włosy, ale już dawno zaczęły odrastać. Do dziś zdążyłam je już dwa razy zgolić na głowie. Na nogach tylko raz depilowałam i na razie spokój. Brwi i rzęsy jeszcze nie odrosły za bardzo, więc nadal głupio wyglądam. No ale z brwiami i rzęsami nie wiele lepiej, zatem nie ma się co przejmować hehe. Najbardziej upierdliwe są włosy, tam gdzie słonko nie dochodzi i te trzeba już systematycznie golić. I po co komu włosy łonowe? Obrzydliwość! 

Paznokcie mi nie odpadły, choć wiele oznak zmierzania w tym kierunku się pojawiło. Szczególnie na dużych paluchach u stóp. U prawej nogi wielce prawdopodobnie jeszcze odpadnie, bo jest do połowy purpurowy i częsciowo już się odkleił. Ale jak odpadnie to i odrośnie. U rąk po prostu są obolałe. Smaruję olejkami. Maluję utwardzaczami. Bedzie żyło.

Smarkanie krwią i wiecznie wyschnięty nos to obrzydliwość, ale do przeżycia. Podobnie jak sahara w pysku. Nos sprayuję wodą morską. Zęby myję pastą do suchych pysków i piję hektolitry wody albo przynajmniej przepłukuję usta. 

Skóra sucha to dla mnie żadna nowość. Wiele się nie pogorszyło. Myję się oliwkami różnych marek. Balneum działała idealnie w porze zimowej. Teraz używam wszędzie dostępnych oliwek do mycia z Dove, Kneipp, czy Nivea i wystarczają. Co jakiś czas używam ulubionego scrubu z Ritualsa  choć zalecali w mądrych książkach, by nie używać tego typu rzeczy. Ten jest z jakąś oliwką i dobrze robi na moją skórę. Po każdej kąpieli - jak zawsze od wielu lat - smaruję się ulubionymi kremami, balsamami. Pyszczycho pielęgnuję zwyczajnie - żele i kremy z L’oreal (ulubione), Garnier lub Nivea.

Jako sprzątaczka mam też listę świetnych sprawdzonych (choć drogich - do 10€ za tubkę) kremów do rąk. Moje faworyty to kremy bezzapachowe takich marek jak 1. Uriage, 2. Avene, 3. La Roche-Posay oraz 4. Neutrogena. Za zapachowych  Rituals i Weleda. Z tańszych żaden mi nie odpowiada, a testowałam baaaaaaardzo dużo.

Opuchnięte ciało (zatrzymywanie wody w organizmie), czerwone palące policzki i tors to niefajne objawy, ale też bez tragedii.

Otępienie umysłu dało mi się we znaki. Kłopoty z zapamiętywaniem, przypominaniem, koncentracją. Spowolnienie myślenia, kojarzenia faktów. Nienawidzę!

Najgorsze w mojej chemioterapii było i jest piekielne uczucie zmęczenia, osłabienia, bóle kości, mięśni, stawów, bo to utrudnia mi zdecydowanie codzienne funkcjonowanie. Jestem wszak żoną i potrójną matką, co oznacza, że nawet bez pracy zarobkowej mam każdego dnia sporo roboty do wykonania w naszym niemałym domu. Nie lubię i nie uznaję całodziennego pierdzenia w stołek, głupiego marnowania czasu i zgrywania chorej. Nie lubię być bezużyteczną niedołężną staruszką. Walczę z tym stanem i się nie poddaję. Nie mogę może robić tego wszystkiego co drzewiej, ale większość daję mimo wszystko rady. Bo mogę i bo chcę.

Co dalej po chemii?

We wtorek mam spotkanie z doktorem z innego szpitala w celu omówienia mojej przyszłej radioterapii. Trochę mnie ten termin wkurzył, bo na ten dzień mam już hotel zarezerwowany. Ale nic to. Najpierw pojadę autobusem  na tę randkę z doktorem razem z moim plecakiem, a zaraz potem wskoczę do pierwszego lepszego pociągu i pojadę dalej. Wszak nie wybieram się daleko ani na długo… Chodzi tylko o krótki reset a nie jakieś mega wakacje. Na to trza by mieć zdrowie i pieniądze.

Pod koniec sierpnia z kolei mam wizytę w klinice piersi w celu omówienia z moim doktorem ginekologiem terapii hormonalnej, którą właśnie mam rozpocząć. 

W tym samym terminie też wizytę u swojej onkolog w celu omówienia i odebrania pierwszej dawki kroplówki na odbudowę kości.

A tymczasem Młoda przetestowała kolejną pracę i to jej zaszkodziło.  Bardzo.

Tutejsze biura pracy dobrze działają. Ale czasem dość głupio. Młoda ma swoje dossier w kilku i non stop ktoś do niej dzwoni lub pisze. Zwykle nie w czas i nie w porę, bo np nie jest akurat w domu, a wtedy nie może lecieć do roboty. Ale wczoraj zadzwonili, że jest jakaś robota na dłużej w dużej firmie z dystrybutorami do wody. Od dziś. No to poleciała bez większego namysłu (znaczy ją zawiozłam, bo to w mieście) do biura i podpisała papiery. Zaleta studentjob jest taka, że możesz spróbować roboty, a jak się nie spodoba, to olewasz to, idziesz do domu i nie wracasz więcej. Dostała w biurze kolejną koszulkę. Tym razem białą. Poprzednim razem dali dwie czarne. Dobre i to na początek. Potem pofilowałyśmy na mapy googla i  dziś popedałowała o szóstej 10 kilosów do tej nowej roboty zahaczając o swoich podopiecznych, by zobaczyć czy niczego im nie brak i wypuścić kota z domu. Chwilę później napisała sms, że w biurze jej złą godzinę napisali. Nie było na siódmą tylko na ósmą. Co za dzbany! 

Kolejną chwilę później, czyli zaraz na dzień dobry, zanim jeszcze zaczęła pracę, okazało się że nowi koledzy są cholernymi seksistami, bo spytali, czy nie uważa, że to jest praca dla facetów a nie dla dziewczyn. Tak jakby ona sama tę pracę wybrała, a nie została skierowana przez biuro pracy…

Potem było tylko gorzej. Robota dla dziewczyn się nadaje jak wiele innych. Z tym że dla dziewczyn i chłopaków zdrowych i bez autyzmu! Napisała kilka esemesów na temat tego, że używa strasznie śmierdzącego kleju i zaczyna mieć problemy z oddychaniem itd. W tym momencie zobaczyłam już rogi tej kurwy zwanej depresją. Zaleciłam jej natychmiast zabierać dupę w troki i spierdalać w podskokach jak najdalej od tego patologicznego miejsca. 

Posłuchała (mnie albo swojego organizmu), wróciła do domu i poszła prosto do swojego azylu złapać oddech i ocieplić serducho widokiem papuzich pieszczoszków. Wyłączyła telefon więc laska z pośredniaka zadzwoniła do mnie. Miałam zatem okazję powiedzieć jej o seksistowskich odzywkach i chujowości tej pracy. Oraz o paru innych rzeczach. Obiecała odtąd szukać bezpieczniejszej pracy dla Młodej. Postanawiam darzyć to oświadczenie i ją samą bardzo ograniczonym zaufaniem. 

Spróbuję jednak skontaktować się z kobietą z GTB, która pomagała Najstarszej. Oni wiedzą o wiele lepiej, jaką pracę może wykonywać człowiek z autyzmem i, co więcej, potrafią o tym jasno i wyraźnie rozmawiać z potencjalnym pracodawcą i domagać się stosownego traktowania.

Nie zmienia to faktu, że Nasza Młoda jest niesamowita! Nie poddaje się. Walczy. Chce pracować i zarabiać na siebie, zdobywać nowe doświadczenie, być niezależną, mimo że nie ma nawet osiemnastu lat, mimo że ma autyzm, dyspraksję i nie wygrała jeszcze do końca z depresją. Młoda tygrysica. 

Wielu dorosłych mogło by wziąć z niej przykład, a wielu zdrowych, silnych, dorosłych, a już szczególnie wykształconych powinno się nawet zawstydzić, że wydziwiają, że cudują, że są zbyt leniwi, by pójść do pracy, choć mogą i mają od kija możliwości, ale wolą pobierać latami zasiłki.  Bo co by ludzie powiedzieli, jak by tak np poszli sprzątać albo pakować części samochodowe... Podczas gdy dziecko z tyloma problemami próbuje dostać jakąkolwiek pracę i nie ustaje pomimo piętrzących się przeciwności, pomimo fizycznego bólu. A mnie matkę to wręcz szlag trafia, gdy myślę o tych wszystkich zdrowych acz śmierdzących nierobach, którzy mogli by na siebie pracować, ale mają wyjebane. Taki skurwiały śmierdzący leń nigdy nie zrozumie, co znaczy chcieć pracować a nie móc! Chcieć się uczyć, a nie móc. Będzie siedział w domu, żył z podatków, na które drugi jebie do upadłego i śmiał ci się w twarz. 

Jestem dumna z moich dzieci. Ufam, że Młoda w końcu znajdzie dobrą i bezpieczną pracę. Wiem, że musi uzbroić się w cierpliwość, ale też wiem, że u młodych z tym trudno. Młodzi chcą żyć prędko, nie chcą czekać, są niecierpliwi, bo taka jest młodość. Żywa, szybka, intensywna. Nam starym czas płynie za szybko, a młodym za wolno. Spieszą się do dorosłości, do odpowiedzialności, do niezależności, bo faktycznie dzieckiem jest ciężko być. Wielu niby twierdzi inaczej, ale ja czterdziestopięcioletnia baba nie wyobrażam sobie, żebym miała znowu być dzieckiem. Znowu być zależnym od dorosłych, traktowanym jak niepełnosprawny umysłowo, jak gorszy gatunek… NIE! Nie tęsknię ani do dzieciństwa, ani do wczesnej młodości. Nie rozumiem też tej nostalgii innych. Rozumiem moją Młodą i cieszę się, że mimo wszystko tutaj w tym miejscu i w tym czasie nawet osoby z problemami zdrowotnymi mają różne możliwości, że mogą choćby próbować, bo próba nawet taka nieudana to nowe doświadczenie, nowa wiedza, kolejny ważny krok w stronę dorosłości. 

Najstarsza tymczasem właśnie rozpoczęła trzytygodniowe wakacje. Jej firma ma przestój wakacyjny. 

Myślę, że uda nam się we trzy coś razem porobić. Młoda proponuje wypad na plażę z aparatami. Jestem za. Może pojadą gdzieś we dwie tu czy tam… a może we trzy. Zobaczymy, co jutro przyniesie… Nie ma co snuć planów. Najlepiej spontanicznie działać patrząc na pogodę i stan naszych sfatygowanych organizmów.

Chłopy wyjeżdżają na około trzy tygodnie i ich nie będzie. Baby rządzą w chałupie. Jak sąsiadka dołączy to będzie nas cztery wiedźmy. Pogramy może razem w planszówki albo w karty, zrobimy se kino domowe z popcornem i colą, a może jakieś domowe spa albo zapalimy świece i pouprawiamy jakąś czarną magię czy coś buachacha. Taaaak… idę teraz te ostatnie przemyślenia przekazać Młodej, bo z tego wynika, że dobrze się stało, że z tą pracą nie pykło. Jakby chodziła do roboty, to nie mogły byśmy porobić żadnych fajnych rzeczy razem.

Wszystko ma swoje wady i swoje zalety. Tylko trzeba odpowiednio spojrzeć na rzeczywistość, która się dzieje. Ja to umiem. Młodzież musi się tego dopiero nauczyć, że 

po nocy przychodzi dzień

a po burzy spokój…”

              /Budka Suflera/







8 lipca 2022

Jeszcze tylko jedna chemia przede mną

 Wyczerpujący tydzień. Uf!

Najstarsza podpisała w poniedziałek umowę i zaczęła legalnie oficjalnie zarabiać własne pieniądze. Pracuje, tak jak chciała, czyli po 6 godzin dziennie. Jest zadowolona. Jednak przeżyła też (a ja z nią) chwile stresu… Człowiek czasem martwi się o swoje lub bliskich zdrowie zupełnie niepotrzebnie. Weź się jednak nie martw, olej wszystko, bagatelizuj, podejdź z dystansem, gdy Twoja siostra walczy już kolejny rok z depresja, matka leczy się na raka, a ty odkrywasz u siebie nasilający się ból w okolicach serca… Co innego jak cię ręka boli albo noga, albo nawet dupa, ale serce…? Wypytałam Najstarszą, jak siedzi przy swoim nowym biurku, gdy gra, bo z doświadczenia i oczytania wiem, że taki dziwny ból może się pojawiać od specyficznej często przyjmowanej pozycji… Nic jednak nie pasowało do bólu z lewej strony…

Tak, od paru dni Najstarsza skarżyła się na dziwny ból z lewej strony i pytała, czy to może być coś poważnego. Niestety żadne z nas nie skończyło medycyny, a wyżej wspomniane doświadczenia i parę innych nauczyły nas dmuchać na zimne i pytać lekarza w razie wątpliwości. Zarezerwowałam wizytę na wtorkowy wieczór. Najstarsza poszła rano do pracy, ale nie przestała myśleć o swoim niepokojącym bólu… Dwie godziny później wróciła do domu odwieziona autem razem ze swoim rowerem przez samego szefa. Była blada jak dupa anioła. Powiedziała, że nagle zaczęło jej się strasznie kręcić w głowie. Wyszła na świeże powietrze, ale słabo pomogło. Koledzy w pracy zauważyli, że się cała trzęsie i że okropnie jest blada… Poszła więc do szefa…

Przestraszyłam się nie na żarty. Najstarsza oznajmiła wtedy, że już poprzedniego wieczoru bardzo źle się czuła i poszła spać do siostry, bo się bała sama być. Ja wtedy już spałam, bo przez tę cholerną chemię chodzę często spać już o dziewiętnastej… Młoda stwierdziła wtedy, że to zapewne hiperwentylacja i że to ze stresu… Poszłam i ja dalej tym tropem wypytując Najstarszą, czy czymś się denerwuje, ale nic nie znalazłyśmy. Z niecierpliwością odliczałam długie godziny do wizyty. 

Ech, nie wiem, czy to chemootępienie czy co, ale w normalnych okolicznościach ktoś kto uważa się za w miarę inteligentnego powinien umieć jednak dodać dwa do dwóch. Głupia ja.

No bo się okazało, że obie z Młodą mamy jednak zadatki na lekarza. Obie miałyśmy rację. Doktor zbadał Najstarszą i co stwierdził? Serce i płuca w porządku. Nic poważnego! Winna jest nowa praca!

Najstarsza praktycznie cały miesiąc przepracowała u tapicera w ramach szkolnego stażu szyjąc tam pokrowce na poduszki, na fotele samolotowe, kanapy i wszystko inne, co tylko można u tapicera szyć. Najstarsza jest leworęczna więc lewa strona jest najbardziej obciążona. Najstarsza nie uprawia żadnego sportu, przeto codzienna praca jest teraz sporym wyzwaniem dla jej organizmu. Stąd ten ból z lewej strony. A skąd ta hiperwentylacja? A ile jest dwa do dwóch? Czym może się stresować człowiek, który odczuwa niepokojące bóle w okolicy serca? Pomyślmy… No kuźwa chyba tylko Dora Explorer może zadać tak głupie pytanie i nie potrafić na nie odpowiedzieć… Tak, brawo geniuszu, twoje dziecko przestraszyło się, że coś poważnego dzieje się z jej serduchem i dostało ataku paniki… 

Lekarz zlecił kilka sesji u fizjoterapeuty, gdzie Najstarsza ma poznać kilka ćwiczeń, które będzie mogła potem wykonywać w domu po pracy, by poprawić kondycję swojej klaty. Ma też nauczyć się ćwiczeń oddechowych w razie kolejnej hiperwentylacji. Ponadto ma odebrać porcję jakichś masaży. Pierwszą wizytę udało się umówić zaraz na drugi dzień. Kolejną ma w przyszłym tygodniu. Jednak uspokojona przez lekarza spokojnie bez problemów przepracowała cały tydzień nie przejmując się więcej jakimś bólem.

Młoda zaczęła tydzień od wizyty u psychiatry. Lepiej się nie da. Psychiatra okazała się w porządku. Po dłuższej pogawędce i przeczytaniu wszystkich diagnoz Młodej, przepisała jej coś mocniejszego, ale rzekomo nie uzależniającego, na sen, bo Młoda ma ciągle poważne problemy z zaśnięciem i jakością snu. Gdyby poprawa jakości snu nie wpłynęła jednak za jakiś czas na poprawę samopoczucia, Młoda ma zacząć brać jeszcze większą dawkę antydepresantów… Pożyjemy zobaczymy.

W środę ortodontka. W czwartek przedostatnia chemia.

Dotąd miałam to gdzieś, nie myślałam o tym. Żyłam od chemii do chemii, dzień po dniu,  ale w ten czwartek po powrocie do domu zaczęłam nagle odczuwać wielką radość i zniecierpliwienie. Oto dotarłam do końca chemioterapii. Już widać metę. Ostatnia prosta i koniec tej rundy. Pół roku minęło i udało się to przetrwać z podniesionym czołem i uśmiechem na pysku. Nie zawsze było łatwo, ale się nie poddałam. Walczyłam i walczę każdego dnia ze swoimi słabościami i niedomaganiami. Zaganiam się do roboty. Sprzątam, piorę, gotuję, wożę dzieci, gdzie trzeba je zawieźć. Zaganiam się do porannej gimnastyki i na rower, co czasem się nie udaje. No dobra, CZASEM SIĘ UDAJE, częściej nie, bo mnie nogi bolą, bo mi się rano bardzo siku chce, bo w głowie mi się kręci, a najczęściej to po prostu zwyczajnie mi się kurwa nie chce. O! 

Dziś byłam dobrym człowiekiem i zrobiłam gimnastykę jak należy. Kilka minut bo kilka minut, ale tu nie chodzi o osiągnięcia tylko zasady - poranna gimnastyka to to, co robiłam od czasów liceum z drobnymi przerwami. Jak raz to przerwiesz, to potem ciężko wrócić. A żaden rak nie będzie mi mówił, jak mam kurwa żyć! 

Dziś posprzątałam też uczciwie cały dół, bo ostatnio taką manianę odpierdalałam, że już wstyd było się przed sobą samą przyznać, że to zagracone i brudne pomieszczenie przypominające składowisko rupieci to mój salon w moim domu. Udało się odgruzować i teraz nawet można przejść spokojnie od wejścia do kuchni bez potykania się o skrzynki z ubraniami, stare gazety, kapcie, kaski, przydasie i dowyrzuceniasie. Na półkach też posprzątałam. W kuchni nawet szafki umyłam. Kibel posprzątałam. Podłogi umyłam mopem. Łazienka, jak chce, niech się sama posprząta, no bo bez przesadyzmu… ileż można sprzątać jednego dnia? Panie! Kurnik za to posprzątałam piknie i napudrowałam diadomitem. Potem musiałam wziąć prysznic, bo cała byłam utytłana w tym cholernym pyle.

Upiekłam nasze ulubione pyszne żeberka w marynacie miodowo-musztardowo-ketchupowej oraz małe ziemniaczki w łupinkach. To był bardzo dobry dzień, choć pysk mam czerwony i opuchnięty przez te piekielne rakobójcze chemikalia. Obolałe paznokcie są też irytujące. O krwawiącym wiecznie nosie nawet nie wspominam. Co za szajs z tą chemią!

Jutro zamierzam się opierdalać. Bo mogę. Młody chce obejrzeć ze mną jakiś film, bo dawno nic razem nie oglądaliśmy. Może nawet do kina skoczymy na jakąś baję…

krajobraz spod domu psychiatry



3 lipca 2022

Najstarsza idzie do pracy!

 Ludzie krzyczą, że nadeszły wakacje. No ale kto ma wakacje to ma… ☀️




Nie mamy już małych dzieci.

U nas jak na razie wakacje ma Młody. Skończył piątą klasę ze świetnymi wynikami w raporcie i może odpoczywać. Kupił sobie wreszcie wymarzone Playstation 4 za swoje oszczędności, a klasowi koledzy pomogli mu się wdrożyć udzielając porad przez telefon. Teraz będzie jeszcze więcej mógł grać. Dla mnie bomba, przynajmniej nie zawraca gitary.

 Cieszę się, że jest już poważnym dziesięciolatkiem, koło którego nie trzeba latać ciągle, z którym nie trzeba już wiecznie grać w Uno, czy inne takie. Ale można i jest to satysfakcjonujące, bo nie gra się jak z dzieckiem tylko jak ze starym. Że może sam lub z kolegami jeździć rowerem po wsi. Że może sam nie tylko zostać w domu, ale i sam wyjść zamykając porządnie drzwi na klucz. A jak zostaje w domu, to nakarmi na czas zwierzęta i wymieni im wodę. Że sam sobie zrobi kakao, jajecznicę czy frytki. Że odkurzy i umyje podłogę, gdy matka poprosi... 

Jednym słowem, nie mamy już małych dzieci. Ten fakt jeszcze ciągle mnie zadziwia. Serio. Dziwnym mi się wydaje, że nasza Trójca jest dorosła lub prawie dorosła i samodzielna. To też bardzo miłe uczucie być matką dużych, samodzielnych,odpowiedzialnych i fajnych dzieci. Jeszcze fajniej patrzeć sobie na rodziców małych pierdziochów, które beczą co chwilę, które za rączki trzeba prowadzać, pilnować na każdym kroku, karmić, obcierać nosy, ślęczeć nad rachunkami i czytaniem… Człowiek patrzy i myśli sobie, jak to dobrze, że te czasy już za nami. Stare dzieci są spoko!

Najstarsze dziecko zaczyna na siebie zarabiać.💰

Najstarsza właśnie skończyła edukację. Teoretycznie mogła by iść jeszcze do siódmej klasy, ale nie musi. Jest pełnoletnia i nie ma już więcej obowiązku szkolnego. Przy tym ze względu na naukę w trybie specjalnym tak czy siak nie otrzymała by dyplomu. Dzięki niesamowitej pomocy i wsparciu ze strony szkoły i wielu instytucjom, z którymi zapoznała nas szkoła, Najstarsza od poniedziałku zacznie oficjalnie płatny (i to podobno dobrze płatny) kilkumiesięczny staż, po którym będzie obowiązkowo musiała zostać zatrudniona na co najmniej kilka miesięcy. 

W środę byłam w szkole na ostatniej wywiadówce. W drzwiach trafiłam na pierwszego dyrektora (sprzed połączenia szkół), który postanowił mnie zaprowadzić do właściwej sali w tym pokręconym labiryncie. Czułam się jak jakiś celebryta, którego każdy zna hehe.  Po drodze dyrek opowiadał, jak bardzo się wszyscy cieszą, że nasza córka dostanie pracę, bo to oznacza, że ich starania i pomoc przyniosły efekty.

W klasie była mentorka i dwie inne nauczycielki Najstarszej czekające na „swoich” rodziców. Wszystkie się zgromadziły wokół mnie, by powtórzyć to samo, co dyrektor. Po chwili jeszcze dołączyła asystentka Najstarszej, która pomagała jej ostatnimi laty. Tę ich radość i dumę czułam wyraźnie. Bo prawda jest taka, że wiele dla naszej córki zrobili i mają powód by się cieszyć i być z siebie dumnymi. Bez wątpienia motywuje ich to wszystkich do dalszych działań, do wspierania kolejnych utalentowanych uczniów z problemami. 

 Ktoś się może dziwić, o co tyle hałasu i co jest takiego niesamowitego w tym, że dziewczyna idzie do pracy po szkole. Chodzi o to, że nasza dziewczyna ma spektrum autyzmu i że jest w pewnym stopniu niepełnosprawna. Jest inna pod wieloma względami, niż jej rówieśnicy. Ma o wiele trudniej. W tego typu przypadkach otrzymanie pracy w zwykłym zakładzie pracy praktycznie graniczy z cudem. Tacy jak ona ludzie trafiają najczęściej do zakładów pracy chronionej, gdzie wykonują jakąś gównianą pracę i praktycznie tracą szansę na rozwój, na zrobienie kariery czy choćby znalezienie lepszej, normalnej pracy w przeszłości. Raz zapisany w CV zakład pracy chronionej jest jak etykietka „niepełnosprawny” wypisana na czole. Nie twierdzę tu, że zakłady pracy chronionej to coś złego. Każda praca jest lepsza niż brak pracy i egzystowanie na czyjejś łasce. Lepszy rydz niż nic. Jednakowoż, otrzymanie życiowej szansy, dający wiele nadziei start to ogromny powód do radości.  

Młoda znowu jest opiekunem zwierząt.

Znajomi znowu wyjechali na wakacje i Młoda zajmuje się ich zwierzętami. Nie zarobi na tym może kokosów, ale parę centów zawsze się uzbiera, a tylko dwa razy dziennie musi do podopiecznych zajrzeć - wypuścić kota z domu, wpuścić kota do domu, wypieszczochać kota, nakarmić kury, zebrać jaja, nakarmić i wypieszczochać króliki… W międzyczasie ciągle rozgląda się za kolejną pracą, ale myśli że może po wakacjach prędzej coś się uda złapać. Jednak odkryła, że aby dostać sensowną pracę na studenckich warunkach, dobrze jest mieć skończone 18 lat, bo dla młodszych wiele ofert jest zamkniętych. Np praca w pobliskiej fabryce czekolady. Musi zatem poczekać jeszcze te kilka miesięcy. Ona jednak też nie ma wakacji. Poza niańczeniem zwierząt trzeba też powoli wracać do nauki do egzaminów. 

Małżonek już odlicza dni do swoich wakacji i szykuje się mentalnie do swojego wakacyjnego wyjazdu razem z Młodym.

Ja odliczam dni do końca chemioterapii. Jeszcze tylko dwie dawki, a potem chwila przerwy do naświetlania. Ostatnio do niekończącego się zmęczenia dołączyły niedomagania kopyt. Nogi bolą i są jak z betonu. Nie można ani za wiele chodzić, ani za wiele stać, a i leżenie czy siedzenie nie jest tym samym co zwykle. Do tego paznokiety są też obolałe, a niektóre zaczęły już nawet powoli odpadać. Co jest mało śmieszne. Przednie łapy też są słabe jak gówno, przez co mięszenie chleba jest kurewsko męczące, a ja lubię swój chleb. Ale jeszcze tylko 2 tygodnie, a potem - miejmy nadzieję - powoli zacznie wszystko wracać do normy. Myślę, żeby zaraz po skończonej chemii zrobić sobie kilka dni prawdziwych wakacji. Nie wiem, czy się uda, bo przez dwa tygodnie może się zdarzyć tysiąćpińcet różnych rzeczy. Mentalnie w każdym razie nie mam sił ani chęci już niczego planować jakoś specjalnie. Wiem jednak, gdzie chcę być i wiem, co tam mogę robić i wiem że nikogo nie chcę ze sobą zabierać ani z nikim się spotykać. Nie wiem tylko czy mam na to dość sił i czy jakichś badań mi akurat na ten czas nie usrają… Zrobiłam sobie nawet rezerwację, którą mogę bezpłatnie odwołać. Póki co kalendarz mówi, że w najbliższe dni nie będę się nudzić.

Jutro idziemy z Młodą do nowego psychiatry. NIE CHCE NAM SIĘ! Po raz kolejny opowiadać kuźwa całą swoją historię i całe swoje życie. NIEEEEE! To jest wyczerpujące i stresujące. Nie wiemy, jaka jest ta baba, czy kliknie między nami, a z tego typu specjalistami musi kliknąć. Inaczej lepiej od razu szukać innego… Pojedziemy skuterem mając nadzieję, że przyjmuje w jakimś łatwo znajdowalnym miejscu a nie w jakiejś czarnej dziurze, bo to całkiem obca miejscowość dla mnie. Ciekawe też, ile se krzyka za wizytę? Ostatnia wołała po 100€, poprzednia po ponad 200€. Dobrze, że większość jest zwracana, bo przy dzisiejszych cenach to każdego centa szkoda. 

We wtorek pójdę upiększyć Młodego przed wakacjami, żeby prezentował się jakoś przed rodziną. Najwyższa pora przyciąć trochę kudły, bo coraz trudniej jest mu je rozczesywać, a długaśne już ma że hej. Myślę, że fryzjerki mu sporo obetną, bo końce ma bardzo potargane, ale zdamy się na ich fachową opinię. Ciekawam też ich reakcji, bo zawsze o niego pytają naszych dziewczyn, gdy te się u nich upiększają. Poznały już bowiem dobrze naszego epickiego Ajzajdora, który miał zawsze ciekawe wymagania fryzjerskie…

Następnego nia z kolei ortodontka, do której Młodą trzeba zawieźć. No a potem znowu chemia… W międzyczasie pranko, gotowanko, sprzątanko i tydzień minie... 

Truckfestival Lokeren 2022

Na koniec pokażę wam trochę samochodów, bo wczoraj byliśmy z Małżonkiem na festiwalu ciężarówek w Lokeren, podczas którego odbyło się jego spotkanie firmowe. Małżonek na co dzień zajmuje się wszak malowaniem tego ustrojstwa. Mimo że nie lubię jeździć ani sama nie mam prawa jazdy, to lubię oglądać samochody, tak samo zresztą jak kopary, traktory i tym podobne. 



























1 lipca 2022

Hulajnogi i inne pojazdy elektryczne. Nowe przepisy od 1 lipca 2022

Wszystkich użytkowników elektrycznych urządzeń transportu osobistego (hulajnogi, deskorolki elektryczne, unicykle elektryczne, segwaye etc) obowiązują przepisy dotyczące rowerów. Wyjątek stanowią pojazdy elektryczne dla niepełnosprawnych.

Przepisy dla rowerów obowiązują także użytkowników niezmotoryzowanych pojazdów, jak zwykła hulajnoga czy rolki, którzy poruszają się z prędkością większą niż prędkość pieszego. 

Przy czym:

🛴 Hulajnoga elektryczna dozwolona jest od 16 lat

Odtąd hulajnogą elektryczną mogą się poruszać drogą tylko dorośli od 16 roku życia.

🛴 Użytkowników hulajnogi (i innych e-pojazdów typu deskorolka, unicykl) obowiązują przepisy dotyczące rowerzystów, czyli:

Zakaz poruszania się po chodniku. Obowiązkowo jeździmy ścieżkami rowerowymi, a gdy takowych brak, to po jezdni prawą stroną zgodnie z kierunkiem jazdy. 

W terenie zabudowanym możemy poruszać się po jezdni jadąc obok siebie pod warunkiem, że nie blokujemy drogi nadjeżdżającym z przeciwka (wtedy należy jechać gęsiego).

Poza terenem zabudowanym też można, ale trzeba też zważać na nadjeżdżających z tyłu, by swobodnie mogli wyprzedzać.

🛴 W strefach dla pieszych e-hulajnogą czy innym e-pojazdem możemy się poruszać tylko, gdy na tablicy znajduje się symbol roweru.

Przy czym poruszamy się tam z prędkością pieszego nie utrudniając poruszania się pieszym. Zatrzymując się, gdy potrzeba.

Strefa zamieszkania i „speelstraat”.

W tych strefach z e-hulajnogi mogą korzystać użytkownicy poniżej 16 lat. Muszą jednak przestrzegać przepisów, czyli jeździć max z prędkością 20km/h, nie utrudniać poruszania się pieszym, pamiętając że na speelstraat dzieci są najważniejsze

 

🛴 Ulicę przekraczamy 

- na przejazdach dla rowerów z zachowaniem ostrożności pamiętając, że kierowcy nie mają obowiązku ustępowania pierwszeństwa rowerzystom

- na przejściu dla pieszych pieszo prowadząc hulajnogę (wtedy mamy pierwszeństwo!)

🛴  Zakaz przewożenia pasażerów.

Na hulajnogach elektrycznych jeździmy odtąd w pojedynkę.

🛴 Parkowanie

Dla elektrycznych hulajnóg wyznaczone są specjalne miejsca do parkowania. Gdy takowych brak, dozwolone jest parkowanie  na chodniku pod warunkiem, że pojazd nie blokuje przejścia ani nie stwarza niebezpieczeństwa.

🛴 Wyposażenie

Obowiązkowe:

- odblaski - biały z przodu, czerwony z tyłu (e-hulajnogi i innych pojazdów zmotoryzowanych z kierownicą ) plus odblaskowe paski po bokach np na podnóżkach lub na kołach

- sprawne hamulce

- oświetlenie po zmroku i przy słabej widoczności (poniżej 200m) 

Zalecane:

kask

kamizelka odblaskowa


https://www.veiligverkeer.be/themas/voortbewegingstoestellen/#ParentTab2