30 września 2022

Satyra na żel pod prysznic i inne opakowania.

Dziś dla odmiany wpis bzdurny, bezsensowny, dla czystej rozrywki i relaksu wystukany z iPada. 

Opakowania i ja

Tak, opakowania są zdecydowanie numerem jeden, jeśli idzie o systematyczne mnie wkurwianie! Proponuję 10 lat ciężkich robót dla kretynów projektujących te wszystkie flaszki, pudełka, woreczki, zatyczki, flakoniki, torebki i wszystko inne barachło do pakowania. Co rok to pomysły lepsze.

Weźmy taki szampon do włosów czy żel pod prysznic. Nie podam marki, bo co najmniej kilka ma tak samo psychicznych projektantów. Nie wiem jakie jest wasze zdanie, ale według mnie pojemnik, który ma w domyśle gdzieś stać,  a nie na ten przykład wisieć, lewitować, czy pływać, powinien mieć stabilny spód. Do stania. Logika (przynajmniej moja) nakazuje, by ten spód był szerszy niż reszta opakowania albo przynajmniej równy. Tymczasem przeciętny szampon ma oba końce węższe niż reszta, nie rzadko zaoblone albo w ogóle spiczaste. My (jak pewnie z 80% innych ludzi) mamy wąskie półeczki pod prysznicem, a jak ktoś ma wannę to pewnie nie lepiej. Szampony, płyny i oliwki non stop spadają. Zwykle na palce u nóg. A jak nie trafią na palce to spadną na zatyczkę, która zawsze się wtedy odrywa albo łamie w połowie. 

Skoro doszliśmy do zatyczki, to poświećmy i jej trochę uwagi. Zatyczka od produktów kąpielowych najlepiej jak jest mała i dopasowana idealnie bez najmniejszej szczeliny do reszty opakowania, do tego gładka, śliska i wspaniale zaoblona. Wyjątkowo jest wtedy praktyczna do otwierania mokrymi, śliskimi rękami zwłaszcza z zamkniętymi oczami. Ja otwieram szampon często zębami, bo inaczej kuźwa się nie da, a i zęby nie zawsze sprostają zadaniu. O rekacji dentysty nawet nie wspominam. Jak już ten szampon mi raz spadnie i ta zatyczka się ukruszy, to zwykle się kaleczę przy otwieraniu. Fajnie.

Płyny do prania i płukania też nie lepsze. Co do samej flaszki, czy flakonu to jeszcze jak cię mogę, szczególnie gdy ucho jest. No ale miękkość i lelawość plastiku przy kilkulitrowych pojemnikach może powodować, że wlejemy litr płynu na raz i to zwykle bardziej do butów niż do pralki, ale to jeszcze pikuś. Natomiast zatyczki to jest już szczyt szczytów. Śliski, gładki plastik bez jednej wypustki. Wystarczą lekko wilgotne, choćby spocone czy nakremowane dłonie, by dorosły i zdrowy człowiek nie sprostał otwarciu flaszki. I to ja nie jestem jakimś chucherkiem - mam szczupłe, ale długie i silne łapy. Dlaczego dawniej zakrętki mogły być karbowane, mieć wypustki a dziś nie mogą? I nie wyjeżdżajcie m tu z żadną ekologią, bo zabiję was śmiechem. 

Flaszki plastikowe na napoje też są niezłe. Już pomijam sam fakt i sens ich produkowania, skoro butelkę szklaną można niezliczoną ilość razy napełniać, a jak się stłucze to stopić, zrobić nową i znowu napełniać… No ale plastikowe są, a skoro są, to się ich czasem używa, bowiem mają pewne zalety (np dziecko się nimi nie pochlasta, są lżejsze itd). No i pytanie jaki kretyn produkuje 2-litrowe flaszki z tak cienkiego plastiku, że po otworzeniu flaszki wypełnionej płynem nie na się jej trzymać w ręce, bo się flaszka płaszczy i płyn się wylewa? Do tego te cienkie zatyczki, których po otwarciu nie da się zatrzasnąć, bo flaszka się zgniecie przy pierwszej próbie i szyjka się wciśnie do środka. Co lepsze, zwykle nie da się otwartej nigdzie postawić, gdyż denko też jest już wtedy zgniecione.

Nie zapominajmy o sosach typu keczup w plastikowych flaszkach. Najsampierw trza odkręcić zatyczkę, by odkleić złotko lub papierek. Złotko ma taki specjalny wystający dinks, za który w domyśle powinno się chwycić, by oderwać złotko. Zwykle odrywa się sam dinks, a złotko siedzi jak siedziało. Potrzebujemy noża. Gdy już uda się pozbyć złotka i zakręcić zakrętkę, gdzie była, możemy zabrać się za jej otwieranie. Powodzenia! Rękami zwykle za pierwszym razem się nie uda, czasem za trzecim albo za piątym, jak ktoś przytrzyma flaszkę. Dobrze jest mieć zdrowe zęby. Przydają się. Gdy już dokonamy uroczystego otwarcia tej zmyślnej sosjerki, okazuje się, że po pierwsze zatyczka się oderwała i nie nada się do ponownego użycia, a po wtóre sos nie ma ochoty współpracować, bo nie chce być zjedzony, no i urządza bunt trzymając się rękoma i nogoma denka. Potrząsasz, dusisz, gnieciesz i nic. Ani kropli. Jak w końcu się uda, to masz od razu pół talerza keczupu. Wkurzony zamykasz flaszkę w lodówce, po to by wredna wypadła komuś na nogi, przy następnym otwarciu lodówki i by wieczko, którego nie udało ci się jakimś cudem oderwać przy pierwszym otwarciu, roztrzaskało się na drobne kawałki. Kurtyna.

Pakowanie słodyczy i temu podobnych też mnie fascynuje. Lubię zajadać ciastka typu „herbatniki szkolne” z mlekiem. Jak to jak? Normalnie: łamię je na kawałki i wrzucam do letniego mleka, po czym wsuwam łyżką szybko, zanim się rozmokną. Ostatnio otworzyłam paczkę takich ciastek. Było to kolorowe opakowanie, co do którego nigdy nie wiem,  do jakiego kosza mam to wyrzucać, bo nie jest to papier, choć papier ma przypominać, ani folia to nie jest, choć ma pewne do folii podobne właściwości. Nie mam też pewności, czy mieści się to w kategorii plastiku. Wyrzucam zatem pełna wątpliwości do najdroższych worków odpadów ogólnych. Nie o tym jednak… Pod tym papiero-folio-plastikiem znalazłam białą karbowaną tekturkę. Rozwinęłam ją, ale nadal nie dokopałam się do ciastek, a w brzuchu coraz bardziej mi burczało. Pod papierkiem bowiem była kolejna folia. Tym razem zwykła foliowa folia. W zasadzie to dwie foliowe folie, które dzieliły ciastka na pół. Po kilku minutach targania, szarpania, obracania zakończonych udaniem się po nożyczki, udało mi się dostać do ciastek. Mleko mi zdążyło wystygnąć. Po kiego tyle warstw na głupich ciastkach? Na pewno po to, by mnie wnerwić.

Materiały sypkie w specjalnych superprzyjaznych sypkim materiałom workach. Jak zapewne wiecie, mamy worki i worki. Są worki z folii miękkiej i elastycznej, w których można bezkarnie robić dziury, można je rozrywać, przycinać bez ryzyka, że od tego cały worek się rozerwie na pół. Ty właśnie worków nigdy NIE używa się do pakowania produktów sypkich, bo to było by za proste. Produkty sypkie… no jak nie wiecie, jakie to są?! sól, płatki śniadaniowe, drobny makaron, mak, karma dla zwierząt etc. Produkty sypkie prawie zawsze sprzedawane są w workach z tej drugiej folii - szeleszczącej i kruchej. Rozerwanie takich opakowań to samozagłada. Na 100% cała zawartość wyląduje na podłodze. Większe szanse macie używając nożyczek, ale ja bym tam sobie nie dała ręki odciąć, że się powiedzie. Ja się od razu nie rozerwie, to następnym razem na pewno i to wtedy, gdy po prostu będziesz chcieć opakowanie przestawić, by wyjąć z szafki co innego. Tak, no chyba oczywiste, że wtedy makaron wyląduje w zlewie pełnym wody, musli w naleśnikach, a mak po prostu wszędzie. 

Zabawki i akcesoria elektroniczne to już w ogóle jest wyzwanie dla ludzi o mocnych nerwach. Rozumiem, że produkty łatwopalne, żrące, trujące, wybuchowe posiadają konkretne dziecioodporne opakówki. No czekaj, wróć… Badania dowodzą, że pojemniki z otwarciem antydzieciowym tylko dzieci z łatwością potrafią otworzyć. Dorośli podają sobie flaszkę z syropem na kaszel z rąk do rąk, by każdy z dorosłych domowników mógł spróbować szczęścia. Potem goni się jeszcze do sąsiada, a i listonosz czy kominiarz spróbuje, gdy akurat się napatoczy. W końcu ten chory trzylatek z gorączką spokojnie przekręci i zdejmie zakrętkę. No ale to specjalne, trudne opakowania, to wiadomo…

Weźmy jednak pierwszą lepszą koparkę, czy lalkę, które kupiłeś dziecku po drodze, by miało się czym zająć, gdy ty będziesz załatwiać sprawy w urzędzie, robić zakupy, prowadzić samochód (niepotrzebne skreślić). Zabawka jest zapakowana w specjalne opakowanie, na którym w 223 językach jest napisane, że opakowanie nie jest zabawką i że nakładanie go na głowę może spowodować uduszenie, a małe części mogą zostać połknięte lub wchłonięte. To ostatnie zawsze mnie intrygowało, ale nigdy nie doszłam do tego, co autor ma na myśli (ktoś coś?). No dobra, gdy już się dowiesz, że opakowanie nie jest częścią zabawki, to jak najprędzej chcesz jedno od drugiego oddzielić, bo dziecko zaczyna się niecierpliwić. Oglądasz nabytek ze wszystkich stron, tarmosisz, zginasz, ciągniesz, skrobiesz, potrząsasz, przeklinasz, jeszcze raz oglądasz, tarmosisz, zginasz, potrząsasz, zginasz, tarmosisz, przeklinasz, ciagniesz, przeklinasz, przeklinasz, przeklinasz, masz ochotę wypierd… opakowanie razem z zawartością przez okno, ale powstrzymuje się mina kota ze Shreka goszcząca na twarzy twojego potomka i powtarzasz po raz kolejny wszystkie czynności raz jeszcze. Na wszelki wypadek. Niestety jeśli nie masz zupełnie przypadkiem w torebce piły motorowej, sekatora, siekiery albo przynajmniej zwykłej skrzynki z narzędziami to musisz naprędce wymyślić przekonywującą historię dla swojego dziecka albo przekupić go lodami. Co większym farciarzom zdarza się nawet pozbyć tego twardego przezroczystego plastiku z wierzchu, a wtedy się przekonują, że zabawka jest przytwierdzona do drugiej części opakowania na specjalne śrubki albo, jeszcze lepiej, na trytki. Surprise! 

Równie pomysłowo, jak wiadomo, pakowane są wszelakie baterie, słuchawki i różniaste gadżety elektroniczne. Ubaw po pachy za każdym razem. Im prędzej czegoś potrzebujesz, tym trudniej do tego się dobrać.

A Wy macie jakieś ulubione opakowania? 









23 września 2022

O skutkach ubocznych radioterapii i o raku u zwierząt

 Nie dawno niefrasobliwie oznajmiłam, że radioterapia nic mi nie zrobiła, ale okazuje się, że to jest bomba z opóźnionym zapłonem, jeśli idzie o efekty specjalne. 💣 No hmm, niby przebąkiwali w informacjach szpitalnych, że skutki mogą się objawiać do dwóch tygodni po zakończeniu zabawy, ale puściłam to mimo uszu i oczu. Niemądrze! A właśnie minęło 2 tygodnie i proszę… 

W poniedziałek, jak byłam u mojej onkolog, jeszcze było w miarę. Nawet zapomniałam jej w zamieszaniu spytać o alternatywne smarowidła. Ona sama temat poruszyła i przypomniała, by kilka razy dziennie smarować kremem i powiedziała, że te wszystkie niedogodności skórne trwają do kilku tygodni. No to okej, poczekam, nie zesram się. Raz to mi skóra na słońcu tak sfajczyła, że - jak to mówią - trzeba było spać na wieszaku?  A to tak samo wtenczas wyglądało. Żaden tam szał. 

Potem zajęłam się tematami powrotu do pracy i chorym zwierzakiem, które zaabsorbowały mnie i uwięziły moje myśli na kilka dni. I nocy. Bo nawet obudzona na siku od razu myślę o wszystkich problemach. Mój mózg już taki jest. Beznadziejny.

Wczoraj przy porannym smarowaniu zauważyłam małą sączącą się rankę pod pachą, ale małą ranką się przeco przejmować nie będę. Kolejnego poranka to już nie była ranka tylko rana. Tam pod pachą, gdzie jest blizna po mastektomii, jest najgorzej. Widzę, że skóra zaczęła też przeciekać w innych miejscach. No kurde, panie, ja nie mam czasu na takie pierdolety!  Niby to mi nic specjalnie nie robi, poza tym że obrzydliwie wygląda i się paprze od czasu do czasu. W sensie, że nie boli ani nawet nie piecze za bardzo, no ale wygląda iście horrorowato, ohydnie, fuj fuj fuj. Najbardziej jednak obawiam się jakiegoś ewentualnego zakażenia, bo kto wie, co z takiego syfu może się wytworzyć. Najgorzej, że nie miałam w ogóle pomysłu, jak te cieknące dziury zabezpieczyć…? Miejsce zjarane rentgenem ma jakieś 20x20 cm tak 𝝿 x 👁. Lepca do tego przecie nie przyklei. Zatem…?! Zatem trzeba było pójść do znachorologa się spytać.

Doktor przepisał mi spray do przemywania, brzydkie brązowe kompresy z iso-betadiny i specjalne grube kompresy zabezpieczające te brzydkie kompresy, a do tego specjalny papierowy porowaty lepiec do ich przyklejania do skóry. Kleić należy jednak do zdrowej skóry. Pytał się, czy potrzebuję pielęgniarki, alem mu odrzekła, że w domu tyle ludzia, to może któren poradzi z robieniem mi tego zmyślnego opatrunku. No przeco nie będę jakiejś biednej baby do jakiegoś głupiego kompresu ciągać do domu 2 razy dziennie, no panie! Pielęgniarki i tak mają od ciula roboty z poważniejszymi sprawami. 

Daliśmy rady z małżonkiem.

Ostatnie dni mam wrażenie, że żyję w chaosie. Większym niż zwykle. Mam straszny nieporządek w głowie przez co nic mi nie idzie i często mam lagi systemu.  

Z Buśkiem spędzałam sporo czasu. Co chwilę zaglądałam do niego, głaskałam i próbowałam karmić różnymi rzeczami i różnymi metodami. Mozolnie to szło. Przynosiłam koniczynkę i podawałam mu po jednym listku. Czasem chciał, czasem nie. Wtedy odwracał łebek. Próbowałam wtedy listek mięty, listek bazylii, krwawniku, cykorię, kawałeczek banana, ogórka, jabłka. Tarłam marchew i podawałam po jednym paseczku. Czasem wziął to, czasem tamto, czasem nic, a innym razem cały zestaw przeżuł powoli i zeżarł. Jakoś chyba na trzeci dzień po odwiedzinach u weta czuł się jakby i wyglądał lepiej. Zjadł tego dnia sporo różnych rzeczy. W tym nawet parę ździebełek siana. Następnego dnia jednak powrócił do wcześniejszego gorszego stanu. I w nim pozostał. Do kolejnej wizyty u weta… 💔

Zgadnijcie, co było tak na prawdę świnkowi? Do trzech razy sztuka. Trzy litery, na r się zaczyna i w ostatnich wpisach na tym blogu często się to słowo pojawia. 

Miał raka w pyszczku. Przez te ostatnie kilka dni ta kurwa bardzo szybko robiła postępy. Lulu musiał bardzo cierpieć. Lekarka stwierdziła te fakty dopiero po uśpieniu, gdy mogła mu zajrzeć do pyszczka. 

Mówi, że ostatnimi laty rak u zwierząt to prawdziwa epidemia. Przyczyną jest prawdopodobnie skażenie środowiska. Zatrute powietrze, woda, jedzenie… Dodała, że często zanim człowiek zdąży wykonać wszystkie potrzebne badania już stan zwierzątka tak się pogorszy, że nie ma co leczyć. Takie szybko postępujące raki są u świnek, królików, kotów… ponoć bardzo częste. Ech.

Ale teraz już go nic nie boli. Spoczął w pobliżu Nika i Sary, czyli w wyborowym świnkowym towarzystwie. Razem będą się bawić za tęczowym mostem 🌈🐾🐾🐾

Bardzo nam będzie go brakować. To był bardzo dobry i kochany świnek 🖤. Lulu Buś Busiński Czuzel. Nasz Pieszczoszek.


Myślenie o chorym zwierzaczku próbowałam pogodzić z myśleniem o robocie. Powrót do roboty w moim zawodzie to, proszę państwa, droga przez mękę.

Pomyślałby kto, że firma w sektorze cierpiącym na brak tysięcy pracowników powinna się ucieszyć, że ktoś wraca z chorobowego i zrobić wszystko, by człowiekowi ten powrót ułatwić. Tymczasem ja obserwuję coś zupełnie przeciwnego.

No jasny popielaty! Jak już zdecydowałam o powrocie i na to się napaliłam, poleciałam do biura podekscytowana, by im o tym powiedzieć. Na dzień dobry się dowiedziałam, że to nie wystarczy chcieć. Nie, proszę państwa, w moim biurze potrzeba mieć specjalne zezwolenie od lekarza. I tak, kurwa, że nie od biskupa, burmistrza i koła gospodyń wiejskich. Gdy powiedziałam pani onkolog o zezwoleniu, popatrzyła na mnie jakbym się ze sznura urwała. Ona pierwszy raz słyszy takie rzeczy. Jakie zezwolenie? Chcę iść do roboty, to idę. Tyle w temacie. No ale wypisała mi to zezwolenie, bo co jej szkodzi. 

Do tego okazało się, że to ja sama mam poinformować moich klientów, że wracam do pracy i każdego zapytać, czy życzy sobie, bym do niego wróciła, bo - jak poinformowała pani za biurkiem - niektórzy klienci dostali zastępstwo i nie wykluczone, że będą chcieli przy nim pozostać, do czego mają pełne prawo, ale spokojnie - ciągnęła dalej baba - oni mi znajdą nowych klientów… Gdybym jednak podzwoniła po klientach i gdyby się jakimś cudem okazało (tak nie powiedziała, ale tak to odebrałam), że jednak chcą mojego powrotu, to oni sami muszą łaskawie do biura zadzwonić i o tym poinformować.

No dzięki bardzo za pomoc! I to po to pewnie wyłudzają po 7€/mc od każdego klienta na - jak to mówią - koszty administracyjne… ?

No to dobra, łaski bez! Wysłałam jednego esemesa do wszystkich i dostałam odpowiedzi. Faktycznie niektórzy dostali zastępstwo, tyle że niektórzy zaraz z niego zrezygnowali, bo nie byli zadowoleni i teraz sobie sami sprzątają. Cieszą się, że wracam i czekają na mnie z niecierpliwością. Są też tacy, którzy przeszli do innych biur i mają pomoc domową z innego biura, ale już czym prędzej wysyłają rozwiązanie umowy i za 3 tygodnie mogę do nich wbijać. W jednym przypadku nawet się trochę pochichrałam, bo klientka odpowiedziała, że ona nie ma sprzątaczki i że z radością mnie powitają z powrotem, ale że mama - też klientka - ma kogoś z innego biura, jest zadowolona, więc raczej podziękuje. Nawet nie zdążyłam odpisać, że nie szkodzi, gdy przysłała drugiego esemesa, że mama jednak chce żebym wróciła, a 5 minut później zadzwoniła sama zainteresowana, by się upewnić, że serio mogę do niej wrócić i czy poczekam na rozwiązanie umowy z moją zastępczynią. Jaja jak berety! 

Niemniej jednak to wszystko bardzo miłe i pozytywne reakcje. A jakie zdziwko w biurze, że prawie komplet klientów mam… Jedna osoba tylko w ogóle nie odpowiedziała, a że wiem, iż jest zadowolona z zastępstwa, to wnioskuję że pewnie nie jest zainteresowana moimi usługami, co - powiedzmy sobie szczerze - nawet w sumie mnie cieszy, bo to wielki dwupiętrowy dom z bardzo wysokimi schodami, od których zawsze bolały mnie okropnie nogi. Pod koniec następnego tygodnia mam odebrać mój nowy schemat pracy. Tyle tylko, że dziś przyszedł mejl, że laska idzie na chorobowe i kilka dni jej nie będzie… Mam nadzieję, że ktoś za nią potrzebną robotę wykona łaskawie, bo coraz bardziej mnie to biuro wnerwia… Jeszcze człowiek nie zaczął roboty, już się wnerwia. 




18 września 2022

Lulu Buś Busiński jest chory :-(

 Nasz Świnek Lulu źle się czuje. 

Przestał jeść, futerko mu zmatowiało i zrobił się bardzo smutny. Widać, że jest głodny i że ma ochotę jeść, ale mu nie idzie. Podbiega do sianka, grzebie w nim pyszczkiem i nic nie wciąga, gdy zawsze zajadał, tylko się uszy trzęsły. Trawy też nie je, choć za każdym razem do niej podbiega. Od ulubionej cykorii odwraca głowę… Daje rady z ziarnami i innymi małymi kawałkami suchej karmy, zjada listki mięty i małe kawałki banana oraz jabłka. Od czasu do czasu podaję mu strzykawką trochę karmy ratunkowej. Pije też wodę z poidła. 

Zabrałam go do naszej kliniki zwierzątkowej. Lekarka wysłuchała, obejrzała świnka, zważyła i dała mu zastrzyk przeciwbólowy a na kolejne dni krople o działaniu przeciwbólowym i przeciwzapalnym z nadzieją, że a nuż coś to da. Dała ponadto do zrozumienia, że trzeba się zastanowić -jak powiedziała - jak daleko chcemy leczenie ewentualnie ciągnąć… 

Lulu ma wyraźny problem z pyszczkiem. Zęby przednie są w porządku. Podejrzewamy, że może być problem z trzonowcami, a trzonowce u świnek obejrzeć można tylko za pomocą skanu. Sam skan to wydatek ok 100€ (ponad drugie tyle, co kosztowała mnie ta wizyta) a dalsze leczenie jest nie tylko bardzo kosztowne dla opiekunów, ale przede wszystkim bardzo bolesne, uciążliwe i niebezpieczne dla świnki. Mamy jednak nadzieję, że mu się zwyczajnie poprawi i nie trzeba będzie się na razie niczym martwić…

Dziś na podwieczorek zjadł po kilka listków świeżej trawy, koniczyny, mniszka, mięty i bazylii. Wciągnął też dwie łodygi kwiatowe od „mleczyka”. Podawałam mu do pyszczka po jednej sztuce i nawet mu szło. Potem dołożył ziarenkami i na deser dostał syrop przeciwbólowy. Trzymajcie kciuki 🤞🏻🍀.

Lulu jest z nami dopiero rok. Właśnie we wrześniu rok temu adoptowaliśmy go razem z Maggie z azylu https://www.huppeldepup-vzw.be/ w Grimbergem. W azylu miał dwa imiona Luk i Lulu. My nazywamy go też Buśkiem albo Czuzlem. Jest to duży piękny czarny świnek z białymi wełnianymi majtoszkami. Spokojny i cichutki w porównaniu z naszymi ruchliwymi świnkowymi dziewczynami. Nie dawno zaczął tracić wzrok - jaskra zaatakowała oba piękne koralikowate oczęta. Nie przeszkadza mu to jednak w swobodnym poruszaniu się po całej klatce. Bez problemu gania na piętro i z powrotem, trafia do siana, trawy, suchej karmy, domków i wody. Jednak problemy zdrowotne go nie opuszczają. Dobra świnka.

Lulu Buś Busiński ❤️


Młody w klatce świnek z Buśkiem na kolanach

Epicki tort Lulu na 10 urodziny Młodego


Maggie testująca nową sofę 

Lulu

Dziewczynki: Maggie, Tornado, Love

Kochamy wszystkich naszych milusińskich i cierpimy bardzo, gdy nam chorują. Najgorzej jednak, gdy nie można im za bardzo pomóc albo ta pomoc zbyt wiele kosztuje… Chciałabym, by Busio wyzdrowiał i byśmy nie musieli się z nim jeszcze żegnać. Busio jest superświnką. Co gorsza, Nasza Tornado też podejrzanie wygląda. Najgorzej, że ma objawy podobne do Lusi… dużo je i pije, jest wesoła, ale chudnie… Lusia miała raka i pozwoliliśmy jej odejść za tęczowy most. Aż boję się pytać weta o diagnozę dla Nado, choć trzeba to zrobić, bo być może ona też cierpi, jak Lusia…

Wiadomo jednak, że jednego problemu zwykle mało. Jak się zaczyna pierdolić to wszystko po kolei.

Jakby naszych problemów zdrowotnych nam było mało, to w zeszłym tygodniu padła nam pralka. I to ledwie tydzień po tym, jak postanowiliśmy wymienić w pierwszej kolejności 14-letnią lodówkę na nową, bo zaczęła co jakiś czas się dobrowolnie bez pytania rozmrażać. KURWA! Akurat teraz, jak cała wypłata Małżonka i mój zasiłek chorobowy idą praktycznie od razu na opłacanie bierzących faktur, a tych jest od zajebania teraz. Leczenie raka, dentyści, ortodonci, psychiatra, szkoła… A ceny wszystkiego - jak wiadomo - już zwalają z nóg i na poprawę raczej się nie za osi. Nasz dostawca prądu i gazu powiadamia uprzejmie od jakiegoś czasu, że powinniśmy pilnie podnieść nasz abonament miesięczny na 800€, jeśli nie chcemy na drugi rok otrzymać kilkutysięcznej faktury wyrównawczej. Hahaha takie śmieszne, że boki zrywać. Czynsz, woda, internet, dojazdy do pracy, żarcie i leczenie - wypłaty zaczyna powoli brakować, by wszystko ogarnąć, bo wszystko podrożało, ale wypłata jak była tak jest wciąż ta sama. Do tego ja na zasiłku chorobowym, ech. Zresztą co wam będę mówić. Koń jaki jest, każdy widzi.

Kupiłam tę cholerną pralkę płacąc kartą kredytową. Potem się będę martwić, jak to spłacę, bo przedwczorajszy zasiłek już mam rozplanowany na rozrywki zaplanowane na najbliższe 2 tygodnie: dwóch ortodontów, psychiatra,  dentysta, onkolog i co tam jeszcze w międzyczasie wesołego się napatoczy. Bez pralki nie da się żyć mając pięcioosobową i kilkuzwierzętową rodzinę i mieszkając w takim wilgotnym klimacie. W zeszłym tygodniu wyprałam w rękach dywaniki świnek, wykręciłam, ile miałam sił i rozwiesiłam na sznurze. Po 3 dniach nadal były tak samo mokre. Świetnie. Gdy po dwóch dniach posprzątałam znowu wybieg, wyłożyłam go starymi ręcznikami… Gdy zatem dowieźli i podłączyli pralkę od razu przetestowałam na tych dywanikach. Hula.

 No ale dobra, skoro w tym roku wymieniliśmy przymusowo kuchenkę, pralkę i lodówkę, to jest nadzieja, że najbliższym czasie będą działać, no i że dzięki temu, że są nowe, będą zużywać mniej energii niż stare graty. Jeszcze zmywarka nam została do wymiany, bo ledwie zipie, a nawet nie wiadomo, ile to ma lat, bo to było tutaj, gdy się wprowadziliśmy, ale bez tego to akurat spokojnie da się obejść, choć wiadomo, że łatwiej się żyje bez mycia wszystkich garów w łapach hehe. 

Wczoraj byłam znowu na stomatologii w szpitalu, bo mam ten jeden problematyczny ząb, który był naprawiany dawno temu w Polsce i wg dentysty nie wygląda dobrze, mimo iż nie daje żadnych negatywnych objawów. Dentysta skonsultowawszy się z specjalistami ze szpitala, oznajmił, że w normalnych okolicznościach z tym zębem nic by nie trzeba robić, ale przy terapii Zometą wszystkie podejrzane zęby muszą być dokładnie sprawdzone i w razie zauważonych problemów usunięte. Wczoraj zrobili zatem ten skan i stwierdzili, że faktycznie trzeba dziada usunąć, a Zometę można podać dopiero, jak się całkiem zagoi. Usunięcie zaplanowano mi na początek października, czyli podanie kroplówki wzmacniającej kości trochę się odsunęło w czasie. Ale czy mi się spieszy do kolejnych skutków ubocznych? Nie bardzo! Poczekam sobie.

Do onkologa jednak jutro pójdę, żeby wyżebrać zgodę na powrót do roboty, bo czymś kuźwa tę pralkę trzeba będzie spłacić. Muszę też zapytać, czy jakieś lepsiejsze smarowidło do klaty by mi poleciła, niż ten śmieszny kremiczek z Avene, który za friko mi dali ze szpitala.  OLIWKA Avene do mycia, którą mi podarowali, i która miała być rzekomo świetna i przede wszystkim bezpieczna dla podrażnionej skóry MNIE UCZULA haha. Swędziawki po tym dostałam. Dobrze, że najpierw to gunwo na kończynach przetestowałam i na dupie, a nie na klacie. Nie polecam! Precz z oliwką Avene! Używam oliwki Balneum i czasem Kneipp. 

Tak czy owak w okolicach pachy i na bliźnie jakoś bardziej mnie przyfajczyło i skóra zrobiła się tam szorstka, zbrązowiała, a teraz zaczęła schodzić i piec. Pojawił się też jakiś bąbel. Jutro się dowiem, czy mogę coś z tym zrobić, bo swędzi i piecze, co mnie wkurza. Mam nadzieję, że jeszcze trochę pobędzie ciepło, żebym mogła nadal tylko szerokie t-shirty nosić na co dzień i nadal spać bez koszulki, bo ostatnio jak się ochłodziło, to zaczęło mi być zimnawo chwilami hehe. Wiadomo, że bez przykrywania skóry i narażania jej na obtarcia, ona szybciej się zagoi. Przede wszystkim jednak noszenie ciaśniejszych ubrań i kilku warstw jest dla mnie mało komfortowe nawet bez podrażnionej skóry, a co dopiero z poparzoną… 

W minionym tygodniu przypadał „strapdag”, czyli dzień bez samochodu w szkole, kiedy to wszystkie dzieci mają przyjechać w miarę możliwości do szkoły rowerem, hulajnogą, na rolkach, czy przyjść na nogach. U nas odbył się już tradycyjnie szkolny parcour rowerowy. Wydarzenie to tyle samo Młodego ucieszyło, usatysfakcjonowało, ubawiło, co oburzyło i wnerwiło. 

Parkur był bowiem świetny. Można było się wykazać umiejętnościami rowerowymi, powygłupiać z kolegami i porywalizować ze sobą. Niestety pogoda była tego dnia fatalna. Lało jak z cebra i było dosyć zimno. Parkur odbywał się po południu, więc potem dziatwa w większości od razu mogła popedałować do domu i zmienić ubrania. Niemniej jednak obrzydliwość! 

Młody wrócił do domu cały przemoknięty. Nawet majtki miał mokrusieńkie. Z włosów lało się ciurem. O adidasach i skarpetach nawet nie mówię. Tyle że kurtkę przeciwdeszczową matka nakazała rano koniecznie zabrać, to choć tułów miał suchy w miarę. Młody jednak nienawidzi być mokry. Podejrzewam, że może mieć podobnie jak starsza siostra tylko trochę mniej intensywnie i mniej boleśnie mokrość odczuwać…

Podobają mi się tutejsze szkolne zajęcia sportowe i zabawy na świeżym powietrzu, czasem jednak, uważam, że belfry odrobinę przesadzają. Za czasów Młodej były takie dni sportu w ogromny upał na stadionie, gdzie kilka razy karetka przyjeżdżała, bo dzieci traciły przytomność. Dla mnie to już lekkie przegięcie. Można przecież dopasować zajęcia do okoliczności lub zwyczajnie przełożyć, czy całkiem odwołać. Bowiem zdrowie dzieci powinno być - moim zdaniem - ważniejsze niż jakieś głupie zajęcia sportowe…? 

Tu tak samo. Dopiero co wszyscy srali ze strachu przed nową durną grypą, kazali się uczyć w zimie przy otwartych oknach, nosić debilne maski, a teraz nagle choroby przestały być zagrożeniem?! No sorry, ale przemoknięcie do suchej nitki i zmarznięcie dla słabszych immunologicznie może się skończyc nawet zapaleniem oskrzeli. Niektórzy wszak nie wrócili po zajęciach do domu, tylko poszli kiblować w świetlicy do 18tej w tych mokrych majtkach. Młody mówił, że niektóre dzieci nawet bluz nie miały, bo może mama zapomniała przypomnieć. Albo uznała, że w deszcz zajęć na ulicy nie będzie. No bo serio takie zabawy, które koło szkoły się odbywają, chyba można było na inny, pogodniejszy dzień przełożyć i nic by się nie stało… 

Pogoda ostatnio już jesienna się zrobiła. Deszcz był i jest potrzebny, ale człowiekowi zimno i ponuro zwykle nie bardzo się podoba. Dziś i mnie deszcz wkurzył. 

U nas od rana było nawet ładnie. Namówiłam przeto Małżonka i Młodego na Flying Festival w Brasschat, bo czekaliśmy w sumie na tę imprezę przez całą pandemię. Pojechaliśmy po południu, by się przekonać, że za Antwerpią leje jak z cebra. Chłopaki zjedli lody, Młody przejechał się na karuzeli, obejrzeliśmy kilka samolotów, a potem kilka czołgów w muzeum i pojechaliśmy z powrotem do chaty, bo ciągle lało. Ale tylko tam. Od Antwerpii w naszą stronę już było ładnie i sucho. Zła pogoda! Teraz leje i tu.
































10 września 2022

Radioterapia zakończona. Terapia hormonalna rozpoczęta.

 Zacznę od anegdotki dziecięcej (po inne odsyłam na mojego minibloga - kliknij tu).

Na początku (i końcu) roku szkolnego szkoły wysyłają rodzicom dziesiątki ofert okolicznych klubów sportowych, akademii muzycznych, akademii plastycznych dla dzieci. Większości nawet nie otwieram, bo Młodego większość nie obchodzi, a to co obchodzi, jest nieosiągalne. Tak jest z np pianinem. Nagłówkowaliśmy się, ale nie wymyśliliśmy, gdzie moglibyśmy wetknąć do naszego domu pianino. No żeby się wybulił. Chałupa ma niby ze 200 metrów kwadratowych, ale tak debilnie jest rozplanowana, że meblowanie tego przybytku to nie lada wyzwanie. Pokój Młodego w przeciwieństwie do hangarów dziewczyn to klita. W salonie z kolei mamy pełno przypadkowo acz nielogicznie rozłożonych drzwi, okien, kaloryferów i schodów. Zatem pianino odpada niestety :-( 

W tym roku jednak przyszło z sąsiedniej wsi coś nowego: gimnastyka dla dzieci i młodzieży. Pytam zatem Młodego robiącego zadanie domowe na swoim laptopie, czy nie jest zainteresowany gimnastyką? Biorąc pod uwagę, że Epicki chodził na taniec a teraz śpiewa w chórze, to nie mogłam wykluczyć potencjalnego zainteresowania gimnastyką.

- A co to jest w ogóle ta gimnastyka? Co się tam robi na zdjęciach? - pyta Młody znad ekranu - A czekaj, sam sobie sprawdzę w necie przecież…. (paluszki tańczą po klawiaturze)… Aha takie coś. - mówi Młody skrolując obrazki w sieci - W sumie ciekawe… - przewija dalej - COOO?! JEZU! Jak facet może robić szpagat?!!! To przecież musi boleć! Nie! Dzięki. Jednak nie interesuje mnie gimnastyka!

To by było na tyle w temacie głupich pomysłów matki odnośnie zajęć dodatkowych dla dziecka na ten rok szkolny. Na pierwsze w tym roku szkolnym zajęcia chóru poleciał natomiast jak na skrzydłach i wrócił ucieszony. 

Samą szkołą też nadal jest ucieszony. Codziennie jeździ sam rowerem. Narzeka tylko na ciężki tornister, bo znowu ten piekielny ciężki laptop trzeba nosić w te i wewte, a on jest raczej drobnym małym chłopcem, co sprawy mu nie ułatwia. 

W tym tygodniu doniósł też, że jakiś debil prawie go przejechał na skrzyżowaniu. Sorry, ale skurwieli, którzy używają telefonów podczas jazdy nie powinno się karać śmiesznymi mandatami tylko zabierać im samochód. A najlepiej to odstrzeliwać jak kaczki. Nie, zamiast kaczek. W naszym regionie - jak donosi lokalna prasa - policja wciągu miesiąca wystawiła ponad tysiąc mandatów za korzystanie z telefonu podczas jazdy. Ale to nic nie zmienia. Ciągle widzę patolę z telefonami w łapach za kierownicą. Dziś, gdy auto ci nawet esemesy może na głos przeczytać, gdy jest głosowa obsługa wszelakich urządzeń, czy choćby zwykłe stare zabytkowe słuchawki czy inne tam zestawy głośnomówiące, serio nie ma najmniejszego powodu i żdnago usprawiedliwienia do trzymania w rękach telefonu podczas jazdy. To po pierwsze, a po drugie to ja w ogóle nie rozumiem, co ludziom tak odwaliło z tymi telefonami. Noż kuźwa pięć minut nie wytrzyma jedno z drugim bez dzwonienia czy pisania? Rozumiem jeszcze jakichś biznesmenów czy innych tam ludzi pracujących z urządzeń, bo dla nich każda minuta to pieniądz. Rozumiem, ale nadal nie akceptuję i nie usprawiedliwiam patologicznych zachowań. Rozmów towarzyskich za kierownicą ani nie rozumiem, ani nie akceptuję. O oglądaniu tik-toka, youtube czy instagrama podczas jazdy nawet nie wspominam. 10 lat ciężkich robót za świadome narażanie dzieci i dorosłych na niebezpieczeństwo i roczny ban na internet w ogóle. Takie jest moje zdanie.

I potem mamy sytuację, w jakiej znalazł się Młody. Z relacji Młodego wynika, że gnój jechał szybko i rozmawiał przez telefon. Przy czym Młody miał w tej sytuacji pierwszeństwo. Gość nawet pewnie małego rowerzysty nie zauważył. Kto by się tam zresztą jakimiś dziećmi na jakichś rowerach przejmował. Ważne, że on w puszce za wchuj euro se siedzi i ma wypasiony telefon przy uchu. Na słuchawki już zabrakło. Rozumu natomiast pewnikiem w ogóle nie dostarczyli w zestawie.

W minionym tygodniu zaczęło wreszcie padać. Z deszczu to już dawno się nie cieszyłam. Możemy też podziwiać piękne burze. W minionym tygodniu Młoda nawet kilka piorunów ze swojego pokoju ustrzeliła obiektywem. Ja natomiast sobie siedziałam przy otwartym oknie w sypialni i zachwycałam się widokiem i głosem burzy. Lubię burze. Oczywiście pod warunkiem, że jestem akurat w domu, a nie że gdzieś na rowerze sobie pedałuję, czy skuterkiem pyrkam. Wtenczas raczej klnę na czym świat stoi haha.

W tym tygodniu skończyłam radioterapię!

Co powiem na ten temat? W porównaniu z chemioterapią to pestka. Wkurzające tylko były te codzienne dojazdy do szpitala i to każdego dnia o innej godzinie - raz rano, raz po południu, raz w południe. Ocipieć można. Całe 3 tygodnie rozpitolone. Może inni mogą z czymś takim normalnie funkcjonować, ale dla mnie to ciężka sprawa. Zbyt wiele nerwów mnie kosztują takie wyjścia. Jednak trzy tygodnie właśnie minęło i JESTEM WOLNA. Koniec tego szpitalnego cyrku!

Radioterapia nic mi nie zrobiła. No dobra, żywię nadzieję, że ten rentgen zabił ewentualne pozostałości po raku na mojej klacie i że jednocześnie nie poczynił tam większego spustoszenia, ale tego nie mogę ani zobaczyć, ani poczuć. Natomiast w kwestii tego, co mogę zobaczyć i poczuć to skóra w zakreślonym markerem miejscu (patrz zdjęcie we wpisie wcześniejszym) zrobiła się lekko brązowo-czerwona i napięta. Czuje dyskomfort podczas ruszania ręką. Do tego mam wrażenie, że jakieś ścięgna mi się skurczyły, czy cuś, bo ciągnie mnie pod pachą, jak podnoszę łapy do góry. Mogę nawet wymacać i zobaczyć w lustrze, że sznurki do sterowania łapami  są teraz pod prawą pachą wyraźnie za krótkie. Nie na tyle jednak, by mi to utrudniało działanie. Resztę się rozgimnastykuje i rozciągnie za chwilę. 

W ostatnie dni daje się też we znaki zmęczenie. Nie jest tak kitowo, jak podczas chemii, ale po 15tej zaczynam być dętka. Padam na kanapę i nawet nie rozumiem, co do mnie inne człowieki rozmawiają. Nie mam wystarczająco sił, by otworzyć pysk i odpowiedzieć. Nawet czytać nie mam siły, bo mózg nie rozumie sensu widzianych w książce słów. Ograniczam się do Netflixa i uparcie wkoło gram w starego dobrego Mahjonga i równie starego Pająka na tablecie, bo to mnie relaksuje. Jakbym pod wpływem chwili nie odinstalowała jakiś czas temu Candy crush sagi, grała bym pewnie w candy crush sagę. No i znowu, jak zawsze podczas ogromnego zmęczenia, ciągle mam ochotę na chipsy i słodkości. Staram się szanować potrzeby mojego organizmu, ale właśnie kuźwa zapomniałam sobie kupić swoich ulubionych naturalnych laysów na weekend i muszę się zadowolić dokończeniem paczki serowych buglesów. Jutro sklepy są do południa jednak czynne… 

Podczas tych kilka ostatnich dziwnych miesięcy udało mi się przytyć o 5 kilo. Poza wyświetlaczem wagi za bardzo tego nie widać, ale myślę, że powrót do orki powinien się i z tą niepotrzebną nadwyżką uporać. Nie mam bowiem hajsu na nowe łachy. Przy aktualnych cenach lepiej, by nie trzeba było całej garderoby wymieniać z takiego głupiego powodu…

Wracam do pracy

W związku z wszystkim powyższym oraz tym, że muszę wykorzystać w tym roku jakimś cudem jeszcze cały urlop, postanowiłam, że od października wrócę do pracy. Dla tych co nie z Belgii wyjaśniam, że w tym kraju pieniądze za urlop otrzymuje się w maju bez względu na to, kiedy przypada rzeczywisty termin urlopu. Przy czym jeśli urlopu się nie wykorzysta do końca roku, trzeba pieniądze za urlop oczywiście oddać. I teraz tak, ja mam zwolnienie od lekarza do końca listopada. Gdy postanowię siedzieć do końca listopada w domu, to potem będę musiała wziąć miesiąc urlopu, bo tylko miesiąc mi zostanie. To z kolei oznacza, że za grudzień nie dostanę żadnych pieniędzy. Co mi się, szczerze mówiąc, raczej średnio uśmiecha.

Konsultantka w biurze, gdzie jestem zatrudniona, doradziła mi, by skontaktować się z moim funduszem zdrowia i zapytać, czy mogę wykorzystywać urlop po trochu co miesiąc, zmniejszając w ten sposób swój zasiłek chorobowy, co jest też niezgorszym rozwiązaniem. Jednak po szybkim przemyśleniu sprawy i rozważeniu wszystkich za i przeciw, doszłam do wniosku, że najlepiej to przecież zwyczajnie zabrać się wreszcie do roboty. Ileż można siedzieć w domu? Kurde, kibluję tu już prawie 10 długich miesięcy. Chyba wydoli c’nie? 

Dotąd nie wiedziałam, jak radioterapia na mnie zadziała, ale teraz już wiem. Przez 3 tygodnie powinnam dojść do siebie, a jak się zabiorę jeszcze solidniej za pracę nad kondycją, to i do formy jako takiej powinnam wrócić do października. Wszak wiadomo, że jazda na szmacie to nie jest to samo co smyranie po klawiaturze i przekładanie papierków w jakimś biurze. Tu trza, panie, zapierdalać. Co po takim czasie zbijania bąków i życia na pół gwizdka będzie zapewne nie lada wyzwaniem dla mnie. I tu ten niewykorzystany urlop bardzo się przyda. Plan jest bowiem taki: 3 tygodnie latania na miotle i potem tydzień urlopu, by naładować baterie. Znowu trzy tygodnie do roboty i tydzień wolnego…

Po niedzieli skoczę do biura, żeby mi konsultantka wypełniła świstek do funduszu zdrowia i żeby podzwoniła po moich klientach z informacją, czy nadal życzą sobie moich usług. Większość poprosiła o zastępstwo i większość czeka na mój uroczysty powrót z niecierpliwością, bo pytają co jakiś czas. Jedna klientka systematycznie przynosi mi czasopisma, które od kilku lat mi daje po tym jak jej mama i ona sama przeczyta. Stąd wiem, że nie długo po mnie, na raka piersi zachorowała jej siostra, a jej blisko 90-letnia mama, która też jest moją klientką wróciła do domu po kilku miesiącach pobytu w domu spokojnej starości i że obie czekają aż wrócę z chorobowego. Inna klientka napisała kiedyś po krótkiej wymianie uprzejmości, że nie mogą się doczekać mojego powrotu, bo moja zastępczyni boi się ich zwierzątek - puszystego, wiecznie śpiącego kota i jeszcze bardziej puchatego, wesołego i przytulaśnego szpica miniaturowego, co mnie rozbawiło do łez. No bo ja rozumiem, że rottweilera się kto boi, czy nawet kurde owczarka collie, ale żeby takiego sympatycznego psa kieszonkowego?! O kocie nawet nie wspomnę. Ludzie to so. 

Dwie inne klientki widuję systematycznie, bo nieopodal mieszkają i też zawsze pytają, jak się czuje, bo głupio pytać, kiedy wracam do roboty. No dobra, jedna tylko mówi, że głupio pytać, ale pyta. Lepiej, ostatnio się chwaliła, że była oglądać nowy dom, który się w sąsiedztwie buduje i już tym ludziom poleciła swoją sprzątaczkę buachacha. Ojtam ojtam że jest na chorobowym, wróci przecie, zanim się przeprowadzą…

Tak czy siak plan jest. Teraz tylko go zrealizować. Cieszę się na powrót do roboty, ale z drugiej strony trochę mam cykora. Bo co, jak mi nie będzie szło po takiej przerwie, z odłażącymi od ciała paznokietami i otępiałym, zaplątanym chemomózgiem…? Obawiam się, że będę się musieć od nowa wdrożyć i że to potrwa trochę. Przed chorobowym byłam super szybką i super wydajną sprzątaczką, co stosunkowo łatwo mi przychodziło, ale mam podejrzenia, że teraz nie będzie mi szło tak sprawnie od razu, a to mnie będzie bez wątpienia wkurzać… 

Wiem, że nie ma co się martwić na zapas, ale to łatwiej powiedzieć, niźli wykonać. Lepiej zaczynać coś, czego się wcześniej nie robiło lub w nowym miejscu, gdzie nikt człowieka nie zna, niż w miejscu, gdzie ma się już jakąś opinię, której chce się sprostać…

Plus taki, że rak jest uważany za straszną chorobę (bez wątpienia słusznie), a co za tym idzie, człowiek z rakiem może być łagodniej oceniany niż człowiek bez raka, na co liczę hehe.

Pożyjemy zobaczymy. Na razie jestem podekscytowana, że mam za sobą te najgorsze elementy leczenia raka piersi, czyli operacje, chemię i naświetlania. 

Rak piersi. Hormonoterapia.

W tym miesiącu dostałam pierwszy zastrzyk Decapeptylu (triptoreliny) i zaczęłam brać Femarę, co zapoczątkowało pięcioletnią terapię hormonalną. Zastrzyki będę dostawać co miesiąc u lekarza rodzinnego, a piguły biorę codziennie. Oba leki są na receptę i są tu darmowe dla rakowców. Za wizytę u rodzinnego oczywiście trzeba zapłacić, ale to nie są jakieś wielkie koszty (po rozliczeniu z funduszem wychodzi mniej jak 5€). Na razie większych skutków ubocznych nie odczuwam. To całe badziewie ma w każdym razie na celu zmniejszenie szans na nawroty i pojawienie się cholerstwa w drugim cycku poprzez zahamowanie wytwarzania estrogenu przez jajniki i jego działania na komórki rakowe (estrogen powoduje szybszy wzrost komórek raka piersi).

Zgodziłam się też na Zometę - kroplówkę, która kosztuje 150€ za pół roku, a która naprawia kości, co ma rzekomo sprawić, że potencjalne komórki rakowe się do nich nie przyczepią… A niech im będzie. Tyle może dam rady uzbierać raz na pół roku. Najsampierw kazali mi jednak odwiedzić zębową wróżkę, by zrobiła przegląd uzębienia, bo to z jakiegoś powodu ważne (kogo ciekawi z jakiego, niech se wygugluje). Nie ukrywam, że dentysty nie odwiedzałam całe wieki, bo zawsze były ważniejsze sprawy albo pandemie. Ostatnio w czasie chemii tylko na zabieg obskoczyłam, bo coś się tam zapaliło w pysku. No chyba z 6 lat albo i więcej nie byłam na żadnej kontroli i trochę miałam cykora, że teraz to z pół roku będę musieć latać do dentysty, ale się okazało, że nie jest tak źle. Co prawda jakieś tam drobne ubytki znalazł, ale powiedział że we wtorek mi je zrobi i jeszcze przepraszał, że od razu nie da rady, bo ma następnego pacjenta… Ci dentyści tutaj to dziwni są… W Polsce to by najprędzej ryja wydarł i następną wizytę za 3 lata ustalił, zakładając, że w ogóle by się jakiegoś dentystę w okolicy znalazło.  Takie przynajmniej mam wspomnienia stamtąd. 

Tu jeszcze dodam dla niedoinformowanych rodaków, którzy wciskają drugim słaby kit na temat rzekomego braku zwrotów od dentysty, gdy nie chodzi się co roku. Tak, słyszę i czytam takie bzdury systematycznie, bo ludzie gdzieś tam słyszeli, że dzwonili, tylko nie widzą w którym kościele i czy na pewno dzwonili… Takie samo pitolenie jak z milionowymi fakturami za szpital. Nie rozumiem ni cholery, dlaczego Polacy takie głupoty sobie latami wzajemnie opowiadają i dlaczego nikt nie pójdzie i nie sprawdzi, tylko przekazuje kłamstwa dalej. Objaśni mnie to kto?

 Gdy nie odwiedzacie dentysty co roku, to dostaniecie mniejszy o parę euro zwrot z funduszu, ale ciągle dostaniecie zwrot. 

Balony, które nie latały

W poprzedni weekend wybraliśmy się do Sint Niklaas,  na imprezę Vredefeesten (święto pokoju) i festiwal balonów, by obejrzeć i sfotografować długo oczekiwany przez nas start ponad 30 balonów. Pech chciał, że poprzedni weekend był wietrzny i loty zostały odwołane. Na szczęście miasto miało w ofercie pokaz mini balonów i choć te mogliśmy pooglądać. Może na drugi rok się uda zobaczyć latające balony, bo Sint Niklaas różne imprezy baloniarskie organizuje. 

Samo miasto też niczego sobie.


































3 września 2022

Babcia gangster, czyli inna strona dojeżdżania z wolontariuszami

 W poprzednim wpisie zachwycałam się dowozem pacjentów przez wolontariuszy, a dziś sobie dla równowagi na to ponarzekam.



W tym tygodniu trafiła mi się bowiem postrzelona staruszka, która dostarczyła mi sporo adrenaliny. 

Gdy dzwonią do mnie z funduszu zdrowia, znaczy z firmy, która dla funduszu reguluje przewozy, pielęgniarki, sprzątaczki itd, to zawsze informują o której szofer przyjedzie. W moim przypadku, czyli takiej a nie innej odległości od szpitala, jest to zwykle 45 minut do godziny przed zaplanowaną wizytą w szpitalu. Tak było i tym razem…

Tyle tylko, że babcia postanowiła zrobić mi niespodziankę i zamiast o 7. 45, przyjechała w pierwszy dzień przed siódmą. A ja w skarpetkach, torebka nie spakowana, kawa nie wypita, no bo dopiero jadłam. I tak dobrze, że nie mam zwyczaju jeść w piżamie, jak niektórzy… Nic to, na szybciora wzułam trampki, wrzuciłam telefon i szpitalną dokumentację do plecaka i pojechałam. Babcia przyjechała razem se swoim nota bene fajnym psem pikusiem jakimś małym skrakiem 🚗.  Zapitalała jednak  tym rupieciem jak z macochą do piekła. Jak opętana jakaś. 

Ja normalnie nie lubię szybkiej jazdy. W ogóle jazdy samochodem. Ciągle mam traumę po tym, jak 20 lat temu prawie zostałam skasowana przez tira, który wyjechał nagle z podporządkowanej w dupie mając, że jakaś rowerzystka ma jakieś pierwszeństwo, i jak  w ostateczności tylko zostałam potrącona przez osobówkę. Przez długi czas panicznie się bałam jazdy samochodem. 

A ta porąbana babcia zapitalała tym swoim malutkim autkiem! I to jeszcze żeby po prostu zapitalała, to nic. Po 20 latach aż tak się już nie boję, ale ona jeździ koszmarnie niebezpiecznie. Jak pijana albo naćpana a do tego ślepa. Pierwszego dnia tylko ze dwa razy zaszurała kołami po krawężniku i ze trzy razy zjechała na lewy pas, ale w czwartek, jak po mnie przyjechała wpół do siódmej, to było jeszcze ciemnawo, bo lekko pochmurno było i ona chyba nie widzi za dobrze po zmroku… To już był hardcore. 😵‍💫😱

Nie wiem, ile wykroczeń popełniła podczas tych trzech dni, ale palców raczej braknie, by zliczyć…

Zonę 30 pod szkołą przedarła z prędkością powyżej 60 km/h. Już samo to sugeruje wysłanie jej na psychotesty i zabranie prawa jazdy (o ile ona jakiekolwiek ma).

W którymś momencie w strefie 50 przed nami był samochód, który jechał UWAGA ok 50 km/h, bo tyle pokazywał babcin licznik i tyle wyświetlało na miernikach prędkości, które stoją tu i ówdzie. A babcia się drze za kierownicą  „no chłopie, rusz się szybciej!”.

Ścina wszystkie zakręty ciągle jadąc z nadmierną prędkością.

No i ten pochmurny poranek. Borze zielony! Najstraszniejszy rollercoaster dostarczy ci mniej adrenaliny niż jazda z taką wolontariuszką! Rollercoaster jest przynajmniej przewidywalny i o wiele bardziej bezpieczny. 

Babcia chwilę na prawym pasie, chwilę na lewym, chwilę na ścieżce rowerowej, tu i ówdzie na chodniku. Co kawałek szoruje kołami o krawężnik. I cały czas noga na gazie bez względu na okoliczności. Babcia nie baczy, że na polnych dziurawych i wąskich drogach pomiędzy polami kukurydzy normalni ludzie jeżdżą inaczej niż w mieście na szerokiej ulicy. Albo przynajmniej powinni inaczej jeździć.

Jak przejechała przez tory, myślałam że podwozie całkiem odpadnie. No wariatka! A jeszcze jaka zdziwiona, że tak rzuciło autem.

Dotąd jednak uważałam, że może ja nienawykła do samochodów po prostu jestem przewrażliwiona, no ale jak babuszka wjechała w czwartek po południu na zamkniętą drogę (stosownych znaków tam stało zatrzęsienie⛔️) ,którą wcześniej jeździłyśmy, bo była otwarta, mimo że rano pokazałam jej dobrą, właściwą i nie wiele dłuższą drogę, to zaczęłam wątpić w jej stan umysłu. A jak chwilę później zatrzymała się przed zaporą, wysiadła i przestawiła zaporę, by z dumą przejechać, tak jak chciała, to już całkiem zwątpiłam. 🫣😳

Na szczęście to był ostatni z nią dzień. 

Takich zagrywek spodziewałabym się po dwudziestolatkach, ale po emerytce w życiu, a już na pewno nie po normalnych, odpowiedzialnych dorosłych emocjonalnie i fizycznie ludziach. 

To już nawet nie jest śmieszne. To nawet nie jest żałosne. To jest zwyczajnie przerażające. Szczególnie, gdy człowiek sobie uzmysłowi, że takich przypałów na drogach jest więcej. I że na takich czubów może trafić np moje dziecko jadące do szkoły spokojnie rowerem lub idące na nogach. Przejażdżka z taką furiatką uzmysławia, że nigdzie człowiek nie jest bezpieczny jako użytkownik drogi, jako uczestnik ruchu. Nawet jak idzie na nogach czy jedzie rowerem. Zwłaszcza wtedy, bo wtedy nie ma żadnego zabezpieczenia, żadnej ochrony. 

Zastanawiam się tylko, czy powinnam to zgłosić w tej firmie, w moim funduszu…? Bo ta baba jest przecież niebezpieczna i dla siebie, i dla ludzi których przewozi, i dla wszystkich innych uczestników ruchu. Ona zdaje się być nieświadoma swojego wieku i swoich ograniczeń z tym związanych ani tego jak jeździ. O znajomości i przestrzeganiu przepisów nawet nie mówię.

Kurde, ludzie w pewnym wieku powinni być systematycznie kierowani na adekwatne badania i testy, które by sprawdzały, czy mogą jeszcze prowadzić pojazdy. Takie jest moje zdanie.

Do tego to przyjeżdżanie o innej godzinie niż umówione, bo ona tak chce. Noż kurwa, jak ktoś nie ma czasu, by pojechać wtedy a wtedy, to niech mówi, że nie da rady i tyle, a nie że babka się pcha na siłę, a potem nie wyrabia. To że staruszka nie ma co robić po nocy, to gówno to kogo obchodzi. Niech se w pasjansa pogra albo pomodlić się pójdzie. 

Gdyby mi ktoś powiedział, że nie ma na ten czy inny dzień szofera, to bym se skuterem pojechała czy małżonka albo nawet sąsiadkę poprosiła, ale nie - mówią że ktoś po mnie GODZINĘ wcześniej przyjedzie, a baba przyjeżdża 3 i pół godziny wcześniej, jak w czwartek, bo taki miała kaprys, bo potem kogoś innego wiezie. Jak kogo innego wiezie, to po kij się godzi na kolejnych ludzi?! Niektórych ludzi chyba nigdy nie zrozumiem.

Dobrze że Młody ma 10 lat, jest rozgarnięty i samodzielny i mógł sam do szkoły w ten pierwszy dzień pojechać rowerem. Nie zmienia to faktu, że mnie to wkurzyło jak szlag, bo nie lubię, jak mnie ktoś w bambuko robi. No i zwyczajnie w ten pierwszy dzień chciałam swoje najmłodsze dziecko wyprawić do szkoły i odprowadzić, bo tak się należy, bo to już ostatni jego rok w podstawówce. Zwłaszcza że radioterapię miałam o 10 więc wystarczyło o 9:15 wyjechać a nie o 6:20. 

No ale nic to. W piątek już normalny i miły kierowca przyjechał. 


Młody cieszy się z rozpoczęcia roku szkolnego

Wstępne przywitanie szkoły odbyło się w poniedziałek wieczorem. Nie było obowiązkowe, ale przyszła większość uczniów wraz z rodzicami i to zwykle z obydwojgiem.

 Można było zobaczyć swoje klasy i poznać wychowawcę oraz znaleźć swoje wyznaczone miejsce. U nas bowiem miejsca w klasie są wyznaczane przez nauczycieli i co miesiąc jest zmiana. W klasie Młodego ławki są ustawione różnie - niektórzy siedzą osobno, inni po dwoje, a jeszcze inni w 5 osób. Biurko nauczyciela jest z tyłu klasy. Młody siedzi z czterema dziewczynami, na co koledzy orzekli z uśmiechem: „ten jak zwykle wśród dziewczyn”. 

Szóstoklasiści już tego pierwszego dnia pokazali swoją wyjątkowość ;-). Zastępczyni dyrektorki (która jest na zwolnieniu lekarskim) chodziła od klasy do klasy i się przedstawiała oraz poznawała rodziców i dzieci. Na koniec dotarłszy i do naszej klasy, w drzwiach zagaiła - No a jak tam szóstoklasiści widzą początek roku…? - Wtedy dotarło do niej, że coś tu nie gra. Rozejrzała się po klasie i ze śmiechem dodała - W szóstej są, jak widzę tylko tatusiowie i mamusie, a gdzie, przepraszam bardzo, są uczniowie? 

Wtedy zagadani rodzice też się rozejrzeli wokół i zaśmiewając się odrzekli chórem, że dzieci teraz muszą się jeszcze wolnym nacieszyć i w czwartek dopiero zaczną. A dziatwa oczywiście gnała razem w tym czasie po szkolnym podwórku dzieląc się wrażeniami wakacyjnymi. Kto by tam się starymi i belframi przejmował. Toż to już wszystko nastolatki. 

Młody cieszył się z rozpoczęcia roku, choć też i trochę żałował, iż laba już się skończyła. Radował się, że znów zobaczy wszystkich kolegów i koleżanki i że będzie znowu z nimi się umawiał na granie i gadanie po lekcjach, a może i na rowery czasem razem wyskoczą.

Wróciwszy ze szkoły pierwszego wrzesnia i zastawszy mnie w ogrodzie, gdzie czytałam książkę, porzucił rower i od razu wykrzyknął, że super było pierwszy dzień w szkole. I że „meester” jest fajny. W tym roku bowiem mają pana nauczyciela-wychowawcę, a tylko wf i etykę prowadzić będą panie nauczycielki. 

I tak oto nasz sprytny dziesięciolatek znalazł się w szóstej ostatniej klasie szkoły podstawowej. Za rok o tym czasie już będzie w jakiejś średniej szkole startował. 

Szóstoklasistą być to poważna sprawa. Na tej klasie spoczywa trochę różnych obowiązków i zadań, ale też mogą jako najstarsi cieszyć się pewnymi przywilejami w szkole.

Najfajniejszym chyba jest prowadzenie szkolnego radia, czyli m.in. puszczanie na przerwach muzyki. Czyni się to zwykle dwójkami po kolei. Inni uczniowie mogą zgłaszać na kartkach swoje życzenia muzyczne. Młody już czeka niecierpliwie na swoją kolej.

Na pierwszy rzut załapał się natomiast do śniadaniowozu, a dokładnie do zbierania rano na wózek pudełek z kanapkami po wszystkich klasach i zawożenie ich do jadalni windą, gdzie wkładane są do lodówki, by doczekały świeże na południową przerwę. 

Kolejnym ważną funkcją szóstorocznych jest zostanie opiekunem pierwszaków. Każdy szóstoklasista dostaje pod opiekę dwójkę czy trójkę maluchów. Starszaki chodzą czasem na lekcjach np czytać swoim podopiecznym, a na przerwach młodzi mogą do swojego opiekuna zwrócić się o pomoc, poskarżyć się etc. 

Młoda nadal uczy się w domu, ale początek roku to dla niej i tak trudny czas, bo szkolna trauma (PTSD ma potwierdzone u psychiatry) w tym czasie najwyraźniej jeszcze się przebija, gdy wszystkich opętuje szkolny szał i nawet w sklepach szkolne promocje… Depresja wyłania się wtedy z cienia i próbuje ją schwytać w swoje szpony… Ech… 

Najstarsza ciągle wstaje o piątej, by o siódmej spokojnie wyjechać rowerem do pracy i ciągle jest zadowolona. 

Susza

Pogoda jest nieciekawa. Znaczy wielu ludzi się naiwnie cieszy, bo gorąco i słonecznie jest ciągle od wielu tygodni, ale każdy normalny powinien dostrzec powagę sytuacji i choć odrobinę się zaniepokoić. 

Susza jest ogromna. Pastwiska wyschły na wiór. Krowy, konie, kucyki, osły czy owce, które o tej porze powinny zażerać się zieloną soczystą trawą stoją głodne! Gospodarze karmią ich sianem, sianokiszonką czy podeschniętą kukurydzą, czyli spasają zapasy przeznaczone na zimę. A biorąc pod uwagę fakt, że trawa na łąkach też uschła i nie urosła, należy zrozumieć, że nie będzie siana i nowych zapasów z czego zrobić, a to oznacza (gdyby ktoś z was dwa do dwóch nie potrafił sam dodać) iż w zimie te gadzięta też mogą nie mieć co jeść. Dla mniej rozgarniętych dodam, że krowa która mało je jest chuda, czyli mięcha będzie z niej mniej. Krowa która mało je, da też mniej mleka. 

No ale na polach - nie wiem czy wiecie - rośnie nie tylko trawa, ale też wszelakie warzywa i owoce. Może wielu (nie tylko miastowych) się zdziwi, ale i to bez dostatecznej ilości wody nie zaowocuje porządnie ani nie urośnie lub owoce odpadną, zanim dojrzeją. Co w połączeniu z aktualną wyjątkowo antyludzką polityką może oznaczać nasz głód.

Dzikie zwierzęta, ptaki, zajączki, jeżyki, żabki bez wody umierają, a i jedzenia też nie znajdą, bo uschły rośliny a robaki jeśli nie zdechły to się schowały porządnie… Zapowiadają jakiś deszcz i niechby zaczęło w końcu padać.

A tu słyszę, jak kretyn jeden z drugim mówi beztrosko: przyroda szybko się opamięta, jak tylko deszcz spadnie i dawaj nalewać wodę do basenu, dawaj myć samochód i szorować podjazd karcherem, by za chwilę pierdolić smęty jakim to wspaniałym wynalazkiem jest samochód elektryczny i jak to jego baterie słoneczne na dachu uratują planetę. Spora część pewnie też ciągle myśli, że czekoladowe mleko dają brązowe krowy. Prosto do kartoników 🐮.

 Jedno jest pewne - głupota i ignorancja społeczeństwa jest ciągle na bardzo wysokim poziomie. Śmieszne np (choć jest to raczej śmiech przez łzy) jest, że większość Belgów w tym momencie martwi się o OGRZEWANIE DOMU NADCHODZĄCEJ ZIMY! 🤦🏻‍♀️Tylko tej jednej konkretnej jedynej zimy 2022 🤨. Biedacy!

Faktycznie ogrzewanie domu w Belgii, gdzie temperatury spadają max do minus 10 stopni i to już w extremalnych przypadkach, bo większość czasu temperatura jest powyżej 0,  jest tu największym problemem. Jprdl! Zastanawiam się, jaki procent jest świadomy faktycznych konsekwencji rosnących cen prądu i gazu tudzież ewentualnego całkowitego braku dostaw tegoż. Ilu ludzi zdaje sobie sprawę, że jak się nic nie poprawi (a nie zanosi się za bardzo) to popadają takie przybytki jak piekarnie, browary (o tym już jest w gazetach), przedsiębiorstwa… No i pytanie retoryczne, które sobie zadaję - a co jak szpitalom zabraknie prądu, gazu, paliwa do generatorów? 

No i najważniejsze, wszystkiemu oczywiście winien Władymyr i polityka  России . I tak że tym razem nie Tusk 🥸😅. Kowidemia nie ma z tym nic wspólnego. W ogóle. Ani tym bardziej wszelakie inne patologiczne autodestrukcyjne działania rządów zachodnich. Czy wielkich korporacji. 

🪓…🐑🐑🐑🐑🐑🐑🐏🐑🐏🐑🐑🐑🐑🐑🐑🐑🐑

No dobra, na co dzień nie rozpamiętuję stanu umysłowego baranów. Żyję sobie w swojej zagrodzie ciesząc się, że jeszcze mam wodę i to nawet ciepłą, bo wiem jak to jest nosić zimną ze studni i w zimnej się kąpać codziennie. Cieszę się, że jeszcze ciągle mam strawę i mogę się najeść do syta, bo wiem jak to jest wpieprzać podeschnięty i podpleśniały chleb z musztardą codziennie na śniadanie, obiad i kolację. Cieszę się, że jest ciepło, bo niezbyt miło wspominam czasy, gdy spałam w 3 warstwach ubrań pod 2 kołdrami, bo w pokoju miałam 0-5 stopni ciepła. 

Korzystam z wszystkiego dobrodziejstwa radośnie, póki mogę, bo nikt nie zna dnia ani godziny. Nie wiadomo, co kolejny dzień przyniesie. 



A w poprzedni weekend znowu bawiliśmy się w lesie z naszymi znajomymi i ich psami. Świetna rozrywka.