28 grudnia 2023

Życie z rakiem. Co to był za beznadziejny rok…

Jak żyje się dalej z diagnozą raka...? Czasem mówię "po raku", ale to tak nie działa. Moim zadaniem nie ma czagoś takiego jak życie PO raku. Na pewno nie na takim etapie. Jeśli raz otrzymało się diagnozę, to żyje się Z RAKIEM. Jestem PO operacjach. Jestem PO chemioterpaii. Jestem PO radioterapii. Te procesy zostały zakończone. Badania różne stwierdzają, że na ten moment w moim organiźmie nie stwierdza się obecności raka, ale nie znaczy to, że go tam nie ma... Gdyby lekarze uważali, że jestem po raku, to nie łykałabym codziennie pigułki ani nie chodziłabym raz w miesiącu po zastrzyk w ramach terapii antyhormonalnej, która ma trwać co najmniej 5 lat. Nie sprawdzali by też co 3 miesiące mojej krwi ani nie prześwietlali by mi raz na rok cycka ani innych części ciała, by zobaczyć, czy tam nic nie wyrosło... Mówią, że dopiero po 5 latach można zacząć określać swój status jako "PO RAKU". To tak tytułem wstępu...

2 lata temu o tym czasie, czyli w grudniu 2021 byłam początkującym rakowcem i szykowałam się mentalnie do drugiej operacji, czyli  mastektomii oraz zgłębiałam temat raka piersi w ogólności. Nic na ten temat nie wiedziałam, bo wcześniej mnie to nie dotyczyło. Dziś wiem bardzo dużo, ale wiele jeszcze ciągle nie wiem. 

Ten rok minął mi na uczeniu się życia z rakiem, a trzeba wam wiedzieć, że to wcale nie jest takie samo życie, jak było przed diagnozą. O nie! Można rzec, że uczę się żyć od nowa na zupełnie nowych zasadach, bo stare nagle z dnia na dzień przestały obowiązywać. Stare metody stałe się nieprzydatne i niefunkcjonalne. Jednym słowem świat stanął na głowie, potem runął, a teraz jestem w trakcie mozolnej jego odbudowy.  

Tak, tym właśnie zajmowałam się w tym mijającym roku. Odbudową, renowacją i rekonstrukcją mojego życia. Jestem w trakcie. Chyba dobrze mi idzie, ale jeszcze nie potrafię ocenić, jakie będą tego efekty. Mam jednak już plan B, a nawet C, D i F... 

W sumie to wszyscy uczymy się żyć od nowa, bo to że JA otrzymałam diagnozę nie znaczy przecież, że tylko mnie to dotyczy. Mieszkam wszak z Małżonkiem i Resztą z Piątki, więc ich moja diagnoza też dotyczy...

Podsumujmy jednak miniony rok.

Któregoś dnia obudziłam się i z zaskoczeniem stwierdziłam, że oto mamy grudzień, co oznacza, że oto znów kolejny rok nam minął. Moja pierwsza myśl była taka, że znowu minął szybko i że był nieciekawy, ponury, męczący, no jednym słowem 

CO TO BYŁ ZA BEZNADZIEJNY ROK!

Wtedy pomyślałam sobie, że zawsze robiłam na blogu jakieś fajne podsumowania i że zawsze tyle pozytywnych rzeczy miałam do napisania, ale w tym roku chyba odpuszczę sobie podsumowanie, bo to by była długa lista narzekań i utyskiwań... Nie dało mi to jednak spokoju. Otwarłam sobie galerię zdjęć, przeskrolowałam swojego instagrama oraz niniejszego bloga i tak oto moim oczom ukazała się kolorowa kolekcja fantastycznych przygód i niesamowitych atrakcji. 

Jak to dobrze jest lubić robić zdjęcia wszędzie, wszystkiemu o każdej porze! No dobra, nie przesadzajmy z tą euforią.

TEN ROK BYŁ ZAISTE TRUDNY, ALE TEŻ WAŻNY i FAJNY!

Zaczął się zimno, ale widoczki były wtedy ładne...


Na początku roku od jesieni roku wcześniejszego chodziłam do pracy. Cieszyłam się przeogromnie, że było mi dane do tej pracy powrócić, że moje uciążliwe leczenie się zakończyło, że znowu widuję moich klientów, z którymi się byłam przecież zaprzyjaźniłam przez te kilka lat u nich pracy. Jednak sprzątanie i dojazdy do klientów przychodziły mi z wielkim trudem. Byłam coraz bardziej i bardziej zmęczona, stawy i mięśnie coraz bardziej odmawiały mi posłuszeństwa, aż w końcu dotarłam do takiego momentu, że padłam i nie mogłam się podnieść. Osiągnęłam granice swoich możliwości fizycznych.
 I wtedy jednego zwykłego marcowego dnia nagle zawalił się mój świat.

Wówczas dokonałam czegoś ważnego z czego jestem dumna: poprosiłam o pomoc! Co jest takiego niby niesamowitego w proszeniu o pomoc? Ano to, że wielu nie potrafi tego zrobić. Ja też nie potrafiłam... ale znalazłam się pod ścianą. Słaba. Zagubiona. Bezradna. Nie wiedziałam, co robić i wtedy stwierdziłam, że nie mam przecież nic do stracenia, bo gorzej już nie będzie. Napisałam e-mail do psycholożki i poszłam na wizytę... i tak się zaczęły zmiany...

To był przełomowy rok. Postanowiłam pójść zupełnie inną drogą, niż kroczyłam dotąd
Mając 46 lat zaczęłam nowy okres w moim życiu. 
Mając 46 lat i diagnozę raka odważyłam się dokonać zmian i spróbować czegoś nowego. Mówcie sobie co chcecie, ale dla mnie to WIELKA SPRAWA.

Najpierw poprosiłam onkologa o dłuższe zwolnienie lekarskie przyznając się w ten sposób do porażki, do błędu, do słabości, co w moim przypadku bynajmniej oczywiste i proste nie jest, bo nie jestem typem, który łatwo się poddaje.

Zaraz jednak zaczęłam szukać innych rozwiązań i możliwości. Skontaktowałam się z instytucją wspierającą ludzi z rakiem na rynku pracy . 

Potem ja czterdziestosześcioletnia baba  napisałam swoje pierwsze CV po niderlandzku, wysłałam je do dwóch bibliotek i do obydwu zostałam zaproszona na rozmowy kwalifikacyjne, co jest dla mnie nie małym sukcesem, mimo że pracy nie dostałam, bo to dla mnie milowy krok. Ważny życiowy krok w nowym nieznanym kierunku.

A potem zrobiłam coś jeszcze bardziej szalonego jak na babę w takim wieku i z taką diagnozą - zapisałam się do szkoły na cały długi rok. Powiedzmy sobie szczerze, bałam się tej swojej niecodziennej i dosyć szalonej decyzji. Miałam mnóstwo wątpliwości i obaw. Dziś mogę rzec, iż decyzja to była bardzo dobra. 

Zrobiałam coś szalonego, odważnego, niemożliwego i okazało się, że to jest fajne i przyjemne, choć też dosyć trudne i stresujące.

Dzięki temu szalonemu pomysłowi przekonałam się po raz kolejny, jakiego wspaniałego mam partnera. Małżonek wspiera mnie w tym dzikim przedsięwzięciu z całych swoich sił. Znowu zaczął ciągnąć nadgodziny i pracować prawie ponad swoje siły, bym ja mogła chodzić do szkoły i się uczyć nowego zawodu. Nasza sytuacja finansowa jest bardzo niestabilna i te okoliczności (mój rak, autyzm, depresja, adhd, ptsd dzieci) są dla nas bardzo ciężkie do udźwignięcia, ale damy rady, bo razem jesteśmy wielcy i mocni. Małżonek nie tylko ciężko pracuje, ale też mnóstwo rzeczy po pracy w domu robi, a do tego cierpliwie wysłuchuje mojego niekończącego się biadolenia i relacji ze szkoły czy stażu.

W tym roku staliśmy się wszyscy jeszcze bardziej sobie bliżsi, jeszcze lepiej się wzajemnie rozumiemy i jeszcze bardziej się szanujemy i wspieramy. Będąc z moją Piątka czuję wielkie szczęście i siłę.

Ale na tym przecież nie koniec. Jestem Matką Trójcy Nieświętej, a Trójca też wkroczyła na nowe ścieżki w tym roku.

Najstarsza ma 21 lat i autyzm oraz ADHD. Jej życie jest trudniejsze niż większości jej rówieśników. 

Ale ta oto Moja Dorosła Córka w tym roku przepracowała uczciwie i legalnie pół roku po wcześniejszym półrocznym stażu, co razem dało jej rok pracy. Przy tym zaznaczyć należy, że pracowała w normalnym zakładzie pracy, a nie w zakładzie pracy chronionej, co daje jej całkiem dobry start na rynku pracy i dobry pierwszy wpis w CV. 

Pracowała u tapicera i była dobra w tym co robi, tylko zdrowie nie pozwalało jej wykonywać tej pracy jak należy i ogromnie ją ta praca wyczerpywała fizycznie.
W tym roku otrzymała diagnozę ADHD, co być może zmieni jej życie na lepsze, gdy zacznie brać leki, ale już sama wiedza człowiekowi daje wiele, bo przynajmniej wie, dlaczego nie wszystko jest takie, jakie być powinno.
samolotem
W tym roku Najstarsza ponadto po raz pierwszy poleciała samolotem i wybrała się razem z Młodszą Siostrą na wakacje do Polski, gdzie spotkała się z chłopakiem poznanym przez internet i spędziła z nim cały tydzień. Ludzie, to przecież niesamowita sprawa!

 To już druga osoba poznana przez internet, z którą udało jej się spotkać w realu. To wszystko znaczy przecież, że mimo tak wielkich trudności, mimo autyzmu i ADHD cholernie utrudniających życie, można znaleźć sposoby, by dobrze i fajnie żyć. 
To znaczy też, że nie trzeba być takim samym jak większość ani żyć tak samo jak większość, by zbudować sobie fajne, dobre i ciekawe życie. 
To wszystko jest też dla mnie wielkim powodem do dumy i do radości. Dodaje mi to wiele otuchy.

Moja Druga Dorosła Córka w tym roku też wykazała się i to nie raz swoją dorosłością. Zacznę od tego,  że w tym roku widać było w jej działaniach sporo radości i optymizmu. To jest piekne i cudowne! Nie znaczy to, że wygrała z suką depresją. To tak nie działa. Suka czai się i czasem ją dopada, ale Młoda jest coraz silniejsza i coraz mniej się daje. Umie walczyć z tą niemiłą suką. Ma też znowu dobrego psychiatrę i zaczęła brać nowy lek przeciwdepresyjny...
Ma też grupę superowych kumpli, z którymi spędza wiele godzin przed ekranem lub telefonem. Gadają, grają, śmieją się. Tamci mieszkaja w Polsce i w tym roku zaczęli studia w różnych miastach, ale ciągle są razem. To jest wspaniałe! Jesienią spotkali się wszyscy w Krakowie, gdzie razem zwiedzali i szwędali się po mieście i po barach. 

Poza tym Młoda w tym roku żyła już oficjalnie jako wegetarianka, co jest wcale nie łatwą drogą życiową, szczególnie w jej sytuacji, gdy autyzm już sporo dietę ogranicza i utrudnia. Szanuję jednak jej drogę i podziwiam wytrwałość i siły.

Kraków...
Młoda też ma autyzm, a poza tym dyspraksję, PTSD i depresję. Jej życie jest też cholernie trudne i uciążliwe z tymi wszystkimi dolegliwościami, ale walczy i dzielnie stawia czoła przeciwnościom losu. 
Na początku roku próbowała ciągle szukać pracy. Jeden dzień np przepracowała w pobliskiej fabryce, ale niestety nie dała rady więcej, bo ból skóry rąk był już po jednym dniu nie-do-wy-trzy-ma-nia. Potem zaczęła działać i szukać wsparcia w urzędach. GTB jej póki co nie pomogło jakoś znacząco. Zasugerowali jej tylko złożenie dokumentów o uznanie niepełnosprawności. Złożyła, ale ciągle czekamy na odpowiedź...

Utknęła więc trochę, ale właśnie tupnęła nogą i działa! Pisze mejle, chodzi na spotkania, szuka pomocy finansowej i walczy o swoje. Jestem z niej piekielnie dumna! 

Ona wspiera też ciągle swoje rodzeństwo. Starszej siostrze pomaga z ogarnianiem administracji, towarzyszy jej w wizytach u lekarzy i w urzędach, kupuje dla niej bilety na pociąg czy samolot. Jest jej aniołem stróżem i jest w tym naprawdę dobra. 

Troszczy się też o Młodszego Braciszka. Smaży mu naleśniki, pomaga w lekcjach, razem uczyli się do egzaminów, razem pieką ciasteczka, opiekują się zwierzątkami, a i zaprasza czasem braciszka do wspólnej gry ze swoimi kumplami. 

Ba, czasem to Cała Trójca razem gra w internecie, przy czym Młody zaprasza jeszcze swojego ulubionego starszego kuzyna (kuzyn Młodego nie jest kuzynem dziewczyn) i jest zabawa na całego. Uwielbiam patrzeć i słuchać jak mądrzy młodzi ludzie wykorzystują potencjał internetu i jak się w tym doskonale odnajdują. Ta wspólna zabawa Mojej Trójcy z zapraszeniem każdy swoich znajomych do jednej gry i wspólne międzynarodowe gadanie grupowe to też odkrycie tego roku. Moje odkrycie, bo młodzi to dawno wiedzą, że tak można i że to jest fajowskie.

No i Nasz Młody. U niego też dużo się wydarzyło w tym roku. 

Młody miał "lente feest", czyli odpowiednik bierzmowania dla wolnych umysłowo ludzi. 
Skończył szkołę podstawową rok wcześniej i ze świetnymi rezultatami. 

szósta klasa żegna szkołę podstawową

Po czym dostał się do wybranej szkoły średniej do klasy inżynierów i co najważniejsze bardzo szybko się w niej odnalazł i doskonale się w niej czuje, ciągle osiągając dobre wyniki. Napisał też pierwsze w swoim życiu egzaminy i otrzymał z nich dobre rezultaty. Toż to same sukcesy! 

rowerem do szkoły

Ponadto Młody dojeżdża codziennie do tej szkoły 5 km rowerem z ciężkim  tornistrem i nie tylko sobie świetnie z tym radzi, ale też polubił te dojazdy i rower. Wyrósł znacznie, a dzięki dojazdom wzmocnił mięśnie. Poza rowerowaniem ćwiczy też systematycznie w domu z hantelkami i inne tam ćwiczenia uprawia. 

Kolejnym jego tegorocznym  osiągnięciem jest nauka pływania. Ba, nie tylko nauczył się pływać, ale też skakać do wody, a do tego pływanie polubił i jeździ na basen systematycznie z dawną klasową koleżanką. 

Co w tym wszystkim jest bardzo ważne, to fakt, że Nasz Jedenastoletni syn całkowicie dobrowolonie i nieprzymuszenie dba o swoją kondycję fizyczną, uprawia sport, wychodzi z domu na rower sam lub z kolegami, a tatę wyciąga na piłkę. Nikt go do niczego nie zmusza. W czasie wolnym może robić dosłownie, co chce, a w swoim pokoju ma wypasiony komputer, telefon, Play Station, Netflix, ale ten Młody Człowiek sam doskonale potrafi sobie podzielić czas pomiędzy naukę, odrabianie zadań, granie w gry, oglądanie filmów oraz wyjścia na rower czy basen. Nikt mu, tak samo jak dorosłym córkom,  niczego nie dyktuje, nie zabrania, nie nakazuje ani nie zakazuje, a co najwyżej podpowiada i chwali. One tak same z siebie potrafią użytek robić z tego, co mają pod kopułkami. 

Wiele radości sprawia mi pisanie o tym wszystkim, bo to ja jestem Matką tych superowych dzieci, tej Trójcy Nieświętej, która cały ten rok udowadniała mi i Małżonkowi na każdym kroku jakie z nich kozaki, skurczybyki, nicponie, mądrale, świrusy, wesołki, żartownisie, łapserdaki, czyli jednym słowem Wspaniali Młodzi Ludzie.

W tym roku trochę też nowych miejsc zobaczyłam.


Co jakiś czas łapię się na narzekaniu jak to my teraz nic niczego nigdzie, a potem biorę swój telefon do ręki, zaczynam skrolować galerię zdjęć i otwieram szeroko oczy ze zdziwienia, bo się okazuje, że w sumie to jednak coś, gdzieś,  z kimś i po coś...

Gent


Na początku roku byliśmy całą rodziną w Gandwie na zamku, co wszystkim nam się bardzo podobało. Do tego zjedliśmy tam pyszny obiad w fajnej knajpie.

Po raz pierwszy byłam na Paradzie Równości w Brukseli. Fajnie było. Podobało mi się. Nowe doświadczenie życiowe. 

Wybrałam się też z Młodą na paradę zabytkowych tramwajów do Antwerpii.

Razem z Młodym zwiedziliśmy opuszczone więzienie w pobliskim miasteczku, co było wielce pouczające.

Z Młodym wybraliśmy się też jednego pięknego dnia do Boom na skuterową wycieczkę, gdzie szukaliśmy w lesie troli.

Tydzień letnich wakcji spędziłyśmy w Amsterdamie, co można sobie tu i tu pooglądać dla przypomnienia.

Pod koniec roku jeszcze muzeum pociągów miałam okazję zwiedzić i to z nowymi znajomymi z klasy internetowej.

Pomiędzy tym wszystkim były jeszcze jakieś drobniejsze zwiedzania przy okazji załatwiania różnych formalności w urzędach znajdujących się w miejscowościach, w których gościliśmy po raz pierwszy. Wszak zwiedzanie miasteczka odległego o 20 km od miejsca zamieszkania wcale nie jest gorsze od zwiedzania miejsc odległych.

Reasumując ten rok wcale nie był jakoś specjalnie jałowy jeśli idzie o zwiedzanie i poznawanie nowych miejsc.

opuszczone więzienie


Amsterdam
Amsterdam
Boom

W tym roku kupiliśmy Młodemu porządny mikroskop, dzięki któremu mogliśmy pozwiedzać też otaczający nas cudny i magiczny mikroświat. Ileż pięknych i niesamowitych odkryć żeśmy dokonali, a co zabawy przy tym było...


A i ludzi nowych wielu dane mi było poznać w tym roku choćby dzięki moje nowej drodze życiowej, czyli kursom i stażowi. 

Udało nam się utrzymać ponadto przyjaźń z Ewą i Joshem, co w naszym przypadku wcale oczywistym nie jest, bo nie jesteśmy za dobrzy w przyjaźnie pozadomowe. Tych dwoje jednak należy do klubu normalnych inaczej, co znacznie ułatwia sprawę, bo podobnie postrzegają świat i kwestie socjalizowania się z innymi przedstawicielami tego samego gatunku. 

W tym roku właściciele naszego domu wreszcie się zmogli, by wymienić okna. Dostarczyli nam w ten sposób wiele rozrywki i ciężkiej pracy, ale teraz mieszka nam się cieplej, ciszej i ładniej.

Reasumując, to był bardzo dobry i ciekawy rok, w którym wiele dokonaliśmy i wiele się nauczyliśmy.

Powoli szykujemy się do nowej przygody i zastanawiamy pełni niepokoju, co też ten nadchodzący 2024 nam przyniesie i czym nas zaskoczy. 

Oby gorzej nie było...




22 grudnia 2023

Dodo w muzeum pociągów i choinka na przejażdżce.

 Wybrałam się na te wspomnianą w poprzednim wpisie klasową wycieczkę. Pogoda była ładna więc nawet mi się chciało. Małżonek podwiózł mnie autem na dworzec, dalej pojechałam pociągiem. Muzeum pociągów jest też w zabytkowym dworcu kolejowym na Schaerbeek (dzielnica Brukseli). ⇊

Schaerbeek - dworzec, muzeum pociągów

selfie pociągowe

Dotarłam sporo przed czasem, przeto poszłam pooglądać okolicę. Opodal był jakiś mini park, który w moim mniemaniu miał klimat idealny do nakręcenia jakiejś sceny z thrillera… Takie koślawe skrzypiące drzewa, brudno, jakieś ukryte w krzakach schody w  dół zakończone ścianą…. Co tam zamurowano…? Zdjęcia tego nie oddają w ogóle, ale to było miejsce pełne złej energii… Wiedźmy czują takie rzeczy.








Muzeum samo w sobie bardzo ciekawe. Nie wiem tylko po jakiego grzyba wepchali tam dodatkową wystawę nie mającą nic wspólnego z pociągami. Animalia, się nazywa. W randomowych miejscach poustawiali figurki zwierząt. Dla mnie kompletnie bez sensu. Uzasadnieniem jest oczywiście ekologia i jak to kolej ratuje planetę. Strasznie to naciągane i beznadziejne. 

Kolejny wielki minus to efekty dźwiękowe. Ktoś tam musiał się bardzo mocno w głowę uderzyć, żeby do muzeum wpieprzać taki hałas. Już po 5 minutach mnie zaczął szlag trafiać i myślałam, że zaraz czymś pizdnę i rozdupcę te głośniki albo nadrę ryja na kogoś, kto tam pracuje, żeby wyłączyli ten jazgot. Toż nawet myśleć było ciężko, a co dopiero słuchać kolegi, który opowiadał różne ciekawostki pociągowe… 

Poza tym okej. Łaziliśmy tam ze 2 godziny. Trochę przy tym porozmawialiśmy. Fajnie było. Wśród zwierzaków znalazłam dodo i od razu przesłałam Młodemu zdjęcie. Młody jest wielkim fanem dodo.


moja klasa 




takie manekiny są przerażające



wagon pocztowy

stary pociąg królewski


pociąg królewski

pociąg królewski

Po zakończeniu zwiedzania parę minut pogadaliśmy i się rozeszliśmy w cztery świata strony. 

Ja musiałam się przesiąść w centrum Brukseli, a że miałam blisko godzinę do następnego pociągu i pogoda była przyjazna, wysiadłam na Dworcu Centralnym i poszłam na Rynek Główny zobaczyć dekoracje świąteczne.

 Kurde, chyba wszyscy tam byli! Ludziów jak mrówków! Takie tłumy, że ciężko się było przepchać. Jest gigantyczna choinka (co roku ktoś ofiaruje wielkie drzewo), jest szopka, a raczej szopa i to tyle z rekwizytów. Z projektorów lecą cały czas animacje oświetlające kamienice i temu spektaklowi świetlnemu towarzyszy stosowna muzyka. Dobre, by 10 minut se popatrzeć. Idealne na czas oczekiwania na pociąg. Na dłuższą metę ta muzyka i ci wszyscy ludzie są raczej męczący. Wolę wiejskie dekoracje oglądać, bo przynajmniej cisza i spokój, nikt się nie pcha…

szopa na Rynku Głównym












W środę wybrałyśmy się z Młodą na targ we wsi i kupiłyśmy se drzewko w doniczce za 20€. Niewielkie, ale dosyć się w oczy rzucało, jak jechałyśmy z tym na skuterze. Ludzie bardzo cieszyli michy na nasz widok. Fajnie tak wzbudzać uśmiechy wokół i fajnie jest zabrać czasem jakąś choineczkę na przejażdżkę. Po drodze wstąpiłyśmy do Aldi, bo Młodej się kremówek zamarzyło. Choineczka czekała na nas przy motorku. Do sklepu jej nie taszczyłyśmy, bo diabelnie ciężka jest. Cały trud ze zsiadaniem i wsiadaniem jednak na nic, bo plebs wyżarł wszystkie kremówki. Dobrze że 4 pączki się ostało w lodówce, to wzięłyśmy pączki. Bardzo potrzebowałyśmy bowiem czegoś słodkiego. BARDZO! Bo zimno.

Świerczka postawiłam na moim biurku. Pachnie choinkowo teraz i jest milej w naszym salonie. 


Choinki i fantazje na ich temat ludzie mają różne… Choinka z trójkątów ostrzegawczych nam np bardzo się podobała.

choinka jaka jest, każdy widzi

W tym tygodniu nie miałam stażu, ale szkołę owszem. W piątek wcześniej skończyliśmy lekcję, bo nauczycielka postanowiła, że będziemy trochę świętować. Parę dni wcześniej przysłała mejl, że ona przygotuje drobny poczęstunek, a my mamy przywdziać świąteczne sweterki, czapki, reniferowe rogi czy inne tam atrybuty. Trzeba wam wiedzieć, że w Belgii ludzie mają lekkiego hopla na punkcie świątecznych strojów. Przed świętami w sklepach pojawiają się masowo świąteczne swetry, piżamy, kolczyki, brożki, czapki, rogi renifera i tym podobne. I ludzie się w to stroją na spotkania z rodziną. Poza sweterkami w renifery czy krawatami w choinki kobiety zakładają często błyszczące ubrania a panowie garniaki. I na takie szkolne czy firmowe spotkania świąteczne też w dobrym tronie jest założyć kolczyki choinki czy debilny sweter świąteczny oraz czapkę kestmana czy rogi. 

Kerstman to ten gruby mikołaj w czapce krasnoludka jak z reklamy coca-coli i w Belgii on jest symbolem Bożegonarodzenia. Belgowie bowiem też obdarowują się prezentami w tym czasie albo po Nowym Roku. No i u niektórych prezenty kładzie pod choinką Kerstman. Kerstmana należy odróżnić od Świętego Mikołaja czyli Sinterklaasa, który ubrany w biskupi płaszcz i mitrę do dzieci 6 grudnia razem z Czarnym Piotrkiem, czyli Zwart Piet'em... A nie sorry, nie przychodzi tylko przypływa statkiem z Hiszpanii, a dalej pomyka na koniu Slecht-Weer-Vandaag (Kiepska-Pogoda-Dziś) i nie Zwart Piet tylko Roet Piet. Trza być poprawnym politycznie i nie nazywać nikogo czarnym tylko sadzowym. Od lat jest wielka drama wokół tego pomocnika mikołaja. W którymś roku nie mógł być czarny tylko kolorowy. Były zatem Piotrki czerwone, zielone, pomarańczowe, ale ta głupota była tak głupia, że się nie udało tego przepachać w żaden sposób. Potem nie mógł być czarny i się okazało, że wtedy czarnoskórzy nie mogą pod żadnym pozorem wcielać się w rolę Piotrka. Jaja jak berety. Ostatnio jest po prostu brudny, czyli twarz ma pobrudzoną sadzą, bo włazi z przezntami przez kominy... Dla większości ludzi to jednak ciągle Czarny Piotrek, tylko oficjalnie tak nie wolno mówić. Co roku w każdym razie dyskusje na ten jakże ważny temat się nie kończą.

Wiele osób się wystroiło do szkoły w te sweterki świąteczne czy inne atrybuty. Ja miałam czerwoną czapkę kerstmana. I w takich strojach uczestniczyliśmy w lekcji. Nauczycielka miała sweter z reniferem, który miał wielki czerwony pompon w wmiejscu nosa. Na głowie miała słodkie rogi reniferowe, które ponoć pożyczyła od córki. Na koniec nauczycielka ustawiła na ławkach miseczki z czipsami, paluszkami, dipami, oliwki, ser w kostkach, orzechy itp. Koleżanka przyniosła tacę marokańskich wypieków (marokańskie ciastka są przepyszne! Te ich przyprawy, egzotyczne dodatki mmmm pychota).

Było miło dopóki ktoś nie wpadł na genialny pomysł, by wbić na krzywy ryj do drugiej grupy... Tam się okazało, że oni to tam prawdziwą imprezę organizują: muza, sala przystrojona, obrusy, wyżerka jak na weselu, a do tego kupowali sobie prezenty. Bardzo głupio to wyszło to nasze najście. Takie przynajmniej jest moje skromne zdanie. Posiedzieliśmy tam z 5 minut, a potem ja z kilkoma koleżankami poszłyśmy do domu. Jedna miała wizytę u fryzjera, druga chyba z nią przyjechała. Ja nie lubię takich sytuacji i czułam się tam bardziej niż niekomfortowo. Taka klasowa mini imprezka była okej, ale nie to co tamci organizowali. Szkoda, że po prostu nie zostaliśmy dłużej w swojej klasie, bo jeszcze można było chwilkę pogawędzić z koleżankami. 

Najważniejsze, że teraz mam tydzień ferii. Może trochę się zrelaksuję...? Szanse na to marne, bo co to tydzień. Pozostali mają 2 tygodnie, bo pozostali nie mają stażu w ferie. Jestem jedyną osobą, która idzie na feriach do świetlicy. Trochę kiepsko to wyszło, ale mam nadzieję, że choć uda mi się te 2 pozostałe projekty zakończyć w ferie.

Na ten długi tydzień ferii zaplanowane mam kilka ponadto  atrakcji. 26 grudnia mam wizytę u onkolog, a także mammografię i usg wątroby, bo raz na rok trzeba sprawdzić, czy ciągle tam czysto. W inny dzień idę odebrać mój zastrzyk Decapeptylu, a Małżonek idzie ze mną, by o swoich niepokojach zdrowotnych opowiedzieć w mojej obecności, bym mogła robić za tłumacza. Mam tez wybrać się do biblioteki w sprawie książek dla świetlicy... 

Do tego trzeba przygotować jakiś tort dla Najstarszej  i jakąś szamę na te dni...

Tak sobie myślę, że z odpoczywaniem to trzeba będzie jednak do letnich wakacji poczekać, bo teraz nie ma czasu. A tu jestem zmęczona jak diabli... Z jakiegoś powodu boli mnie miejsce po cycku. Obstawiam, że to efekt sprzątania w werandzie kilka dni temu... Nie robiłam niewiadomoczego, ale trochę poszorowałam płytki, bo te ciule od okien takiego tam syfy narobili, że nie szło na to patrzeć. Poza tym umyłam też dół werandy z glona oraz wszystkie okna na parterze od zewnątrz... Gdy więcej macham prawą łapą, miejsce po cycku robi się obolałe i boli przez kilka dni.

Po zwiedzaniu muzeum trochę dokuczała mi kostka i bardziej niż trochę skurcze nóg, a jeszcze bardziej bardziej ból pleców. Takie sytuacje przypominają mi, że już nie jestem tą samą babą, co przed rakiem, że nie jestem ani tak sprawna, ani tak wytrwała, ani tak odporna, ani tak zdrowa... jak przedtem. Ciągle mnie to bardzo złości i niepokoi. Wciąż zadaję sobie pytania na które nikt nie zna póki co odpowiedzi...czy jeszcze kiedyś będzie lepiej? czy będzie normalnie?  czy będę mogła wykonywać pracę, do której się przygotowuję albo jakąkolwiek inną? Chciałabym znać odpowiedzie na tego typu pytania, jakiekolwiek by one nie były. Chciałabym wiedzieć, na czym stoję i na co mogę liczyć. Niepewność jest bardzo niekomfortowa.


16 grudnia 2023

Czarne dziury z życia

 Znowu miałam dni całkowitego zwątpienia. Totalny zjazd w dół. To jest okropne uczucie! Najczarniejsze z czarnych myśli opętują cały umysł... ba, wrażenie mam że całe ciało jest spowite w bolesną ciężką ponurą bolesną czerń, niemoc, zniechęcenie i koszmarne zmęczenie... 

Nie chce się żyć... Dokładnie to ja żałuję wtedy (bardziej niż kiedykolwiek indziej), że żyję, że nie zakończyłam tego durnego życia, kiedy był na to jeszcze czas, czyli dawno dawno temu zanim postanowiłam zostać matką, no bo teraz czuję się w obowiązku, by żyć mimo wszystko, jakkolwiek by mi się to życie nie podobało... 

Nie wiem, skąd takie momenty czasem przychodzą... w sumie to już długi czas nie mieliśmy przyjemności... w czasie rakoprzygody nie pamiętam, by takie mocne czarne dni się pojawiały... Ale teraz się zdarzyło już drugi raz w bardzo krótkim czasie. Z tym że pierwszym razem nie było tak trudno, jak drugim. 

Po takim zjeździe dochodzi się do siebie przez dobrych kilka dni. Człowiek czuje się  bardzo, bardzo zmęczony, wyczerpany, słaby fizycznie i psychicznie, niezmiernie poddatny na emocje... każda, nawet zwykła rzecz, najmniejsza drobnostka może w mig przerodzić się w moje głowie w jakąś tragedię i wyprowadzić mnie całkowicie z równowagi psychicznej... 

Najprostrze nawet codzienne  zadania zdają się być tak trudne, że niemal niewykonalne. 

Wpadam w panikę.

 Mam wrażenie, że nad niczym nie panuję i niczemu nie sprostam.

 Prawie nic nie cieszy, niemal wszystko denerwuje.

 Brak chęci do życia i robienia czegokolwiek, a jeśli już coś się robi, przychodzi to z wielkim trudem. 

Każda godzina to walka z życiem i samym sobą, a to kosztuje sporo energii, jest męczące i wyczerpujące.

 Do tego nie chce się jeść, nic nie smakuje i trudno się przełyka, a niejedzenie z kolei znowu wpływa negatywnie na samopoczucie...

 I tak się kręci ponuro... Bardzo ciężko jest się wydostać z tej czarnej bolesnej spirali...

Myślę, że w normalnych okolicznościach ja to mam pod kontrolą, bo jestem silna, ale jak przyjdzie osłabienie fizycznem jak teraz (co łatwo rozpoznać choćby po tym, że na paszczy mi się opryszczka aktywuje) to nie mam sił, by trzymac w ryzach moją psychę... no i leżymy!

 Teraz okoliczności zdecydowanie nie są normalne ani dobre. Są chujowe. I nie specjalnie na lepsze się zanosi w najbliższym czasie. Z czego należy niestety wnioskować, że czarne dni będą znowu w stałym choć raczej nieprzewidywalnym repertuarze mojego życia codziennego. Nie lubię.

To był, jak nie trudno się zapewne po wstępie domyślić, kurewsko męczący tydzień. Nie znaczy to, że zabrakło w nim miłych akcentów, ale w ogólności mimo wszystko wpisuje się na czarną listę chujowości życia.

Mam trudności z przypomnieniem sobie, co robiłam w poszczególne dni, jakbym była kim innym i gdzie indziej albo w ogóle mnie nie było... Co też jest typowe dla czarnych dziur.



A co poza tym?

W niedzielę świętowaliśmy zaległe urodziny Młodej

Na złożone jej wtedy życzenia oświadczyła złośliwie, że urodziny miała kilka dni temu. Zgodziła się jednak co do tego, że jeszcze się nie przeterminowały i uśmiechała się chytrze pod nosem. 

Rano skoczyliśmy z Małżonkiem do sklepu i kupiliśmy paczuszkę malin i granat do tortu śmietanowego. Resztę składników mieliśmy w domu. Tort nie był jakiś powalający, ale dobry. Może dla Niej niekoniecznie, bo mleko i jego pochodne jej trochę szkodzą. Ale na poczekaniu nie było co wymyśleć.

Okazało się jednak, że nie mamy kurde ani jednej świeczki urodzinowej w domu. Kiedy sięgnęłam do szafy ze świeczkami i nie znalazłam w pudełku urodzinowych świeczek, przypomniało mi się, że po słynnej wymianie okien, po której dom wyglądał jak po wybuchu wulkanu, Matka wypieprzyła wszystkie świeczki, bo były brudne. Wtedy (i z tego samego powodu) wypieprzyła też zapas papieru do pakowania, w związku z czym teraz pakuje prezenty w resztki bibuły znalezione na dnie szafy... Muszę zamówić znowu kilka rolek papieru szarego, jak tylko jakiś zastrzyk gotówi się pojawi. I te cholerne świeczki. 

Młoda udawała obrażoną, gdy zobaczyła, że zrobiłam świeczkę urodzinową z theelicht(a). Oznajmiła uroczyście, że też mi tak licho prezent zapakuje i jedną gównianą świeczkę zapali na torcie, o! Ale pod nosem, widziałam, się uśmiechała. Kupiliśmy jej też nowy kwiatek. Powiedziałam, że ma na imię Marcel i że ma się nim dobrze opiekować, by nie umarł jak poprzedni. 



tort na łapu-capu 


W poniedziałek byli ci geniusze od okien, by wstawić ostatnie nowe drzwi w kuchni i ostatnie nowe okienko w sraczyku. Pieprzyli się z tym pół dnia a i tak musieli w czwartek ponownie przyjechać, bo jakieś tam listwy były do niczego... Niniejszym oswiadczam, że mamy teraz wszędzie nowe drzwi i okna. Z ruiny zamku to nie zrobiło, ale jest ciszej i cieplej w domu. No i trochę ładniej.



Tego samego dnia zauważyłam, że Chipi ma to samo, na co umarła Bożenka... czyli to jednak prawdopodobnie choroba Mareka (czy Marka). Zaraźliwe i śmiertelne skurwysyństwo, na które nie ma lekarstwa, a które powoduje jakiś tam rodzaj raka no i paraliż pewnych części ciała... Chipi zaczęła się wywracać. Nie wyjdzie już sama z kurnika, ani nie wejdzie. Wyjmujemy ją i zanosimy na rękach do wody i jedzenia, po czym odkładamy do kurnika... Jesteśmy ogromnie smutni i skurwysyńsko źli na pierdolony los. Jak otrzymam w grudniu jakiś zasiłek, to pojedziemy do weta, by ją uśpić. A potem będziemy czekać na te same objawy u Sunny i Heńka... 

Lady ciągle męczy się ze świerzbem (czy co to kurwa też jest?). Jesteśmy bezradni. Wetka powiedziała, że ona nic więcej nie może zrobić. Jak dostanę ten zasiłek, to ją też zabierzemy do innego weta razem z kurą... Może facet ma inne pomysły, jak pomóc Lady albo niech ją też uśpi czy co... Coraz bardziej mam tego wszystkiego dosyć. Czy nic nie może być u nas choć chwilę normalnie?! Tak po prostu. NORMALNIE ZWYCZAJNIE POSPOLICIE?

Młodemu założyli hyrax. Strasznie się stresowaliśmy, bo nie wiedziałam jak to żelastwo się niby ma rozkręcać codziennie. Młody jeszcze bardziej się stresował, bo się bał, że coś się stanie. Oglądnęłam wiele filmików na YT zanim zajarzyłam, o co kaman i jak to działa. Nie powiem jednak, by mi to dobrze szło, a tu 2 razy dziennie trzeba śrubeczkę przekręcać. Ech.

Pierwszego dnia nie umiał też z tym pieroństwem jeść i mało nie płakał, bo był bardzo głodny... On często całe dnie praktycznie nie je, a dopiero wieczorem idzie do budki po frytki i jakieś pseudomięso (no chyba, że jest w domu coś, co akurat je, ale te potrawy na palcach jednej ręki zliczysz). No a tu mu aparat założyli i nie dawał rady niczego zeżreć. Na drugi dzień już lepiej szło a teraz już umie jeść. Tylko śliny mu się dużo produkuje i go denerwuje. Nie może też wymawiać "i" a z innymi głoskami również ma trudności. Mamy jednak nadzieję, że to ustrojstwo chociaż zrobi, co ma zrobić, czyli poszerzy mu szczękę, by wszystkie zęby się mu mieściły i nie trzeba było żadnego wyrywać.

W tym tygodniu odkrył, że pizza serowa ze śmietanowym sosem jest jadalna. Jadł 3 dni pod rząd tę jedną, którą ja sobie zamówiłam i nie zjadłam ani połowy. Odgrzewał w mikrofalówce po kawałku rano i wieczorem. Żadna inna pizza wcześniej nie przypadła do gustu jego autystycznemu mózgowi. Dobre i jedna potrawa więcej. Tyle tylko, że ostatnio z listy odpadły kotlety mielone i pierogi ruskie. Dlaczego? Bo tak! Bo tak działa jego mózg. Nagle jednego dnia włącza blokadę na kolejną potrawę i koniec kropka skończona szopka. Młody próbuje, bierze do ust i stwierdza, że nie smaczne. Potem próbuje ponownie i jeszcze raz. Na początku jeszcze trochę pożuje, pomieli, parę kęsów zje, obliże, ale z czasem dana potrawa przestaje być jadalna całkowicie i nawet najlepsze chęci nie sprawią, że się tym czymś naje, bo zwyczajnie nie chce mu to przechodzić przez gardło. Chodzi zły i głodny. Zagląda do wszystkich szaf, do lodówki, myśli, kombinuje, próbuje różnych rzeczy i nie da rady ich zjeść. Nie raz mało nie płacze, bo jest głodny, a nic mu przez gardło nie chce przejść. Ja myślę, że to jest takie uczucie, jakie większość ludzi ma przy chorobie, że niby człek głodny a na nic ni ema smaku i nic w sumie nie smakuje... Z tym, że przez tydzień to można się bez porządnego jedzenie obejść. Gdy jednak zmagasz się z takim problemem całe długie lata to już inksza inkszość...

W tym tygodniu pisał egzaminy. Francuski, niderlandzki, geografię, biologię i angielski... Każdego dnia wracał zadowolony z siebie i mówił, że chyba dobrze mu poszło. Zobaczymy, jak podadzą wyniki. Byle tylko zaliczył wszystkie przednioty. Wysokość punktów mnie specjalnie nie interesuje. Choć wiadomo, że im wyższe, tym bardziej się człowiek cieszy. W przyszłym tygodniu ma jeszcze matmę do napisania.

Egzaminy odbywają się od 9 do 11 godziny. Uczniowie przynoszą do szkoły tylko laptop i słuchawki, potrzebne do danego egzaminu przybory we worku lub przezroczystym piórniku i bidon z wodą. Na geografię jeszcze atlas był konieczny. Młody ponadto zabierał jeszcze swoje okulary i słuchawki wygłuszające. To ostatnie znacznie ułatwia życie osobom nadwrażliwym na bodźce. 

Teraz nauczyciele będą sprawdzać testy i się naradzać, a młodzież ma kilka dni wolnego. Pod koniec tygodnia odbędą indywidualne rozmowy ucznia z wychowawcą a następnie rodziców z wychowawcą. Ja już wybrałam (tak samo jak inni rodzice) przez internet swoje 15 minut na piątkową wywiadówkę. Szanuję możliwość wyboru dokładnego czasu rozmowy z nauczycielem. Dzięki temu wszystko przebiega w miarę sprawnie, o ile oczywiście jakiś rodzic się nie spóźni ani nie przeciąga rozmowy w nieskończoność, a oszołomów nie brakuje nigdzie. Gdy ktoś ma większe sprawy do omówienia z wychowawcą, czy innym nauczycielem bez problemu może się umówić w dowolnym momencie roku szkolengo na rozmowę.

Mnie udało się zakończyć projekt rodzinna fotoksiążka. Dzieciom bardzo się podobały i książka, i zajęcia, które im zaproponowałam. Jedna dziewczynka całowała zdjęcie swojego małego braciszka i zdaje mi się, że utrafiłam z dwoma domami... Narysowałam na dużych kartkach domy. Po jednym lub po dwa. Jednej dziewczynce dałam ten z dwoma domami, pozostałym z jednym. Ich zadaniem było wybrać z przygotowanych przeze mnie obrazków, postaci przypominające członków ich rodzin i poprzyklejać ich w domach, a potem pokolorować obrazki. Dziewczynka uradowana tłumaczyła kolegom, że ona ma dwa domy: jeden u prawdziwego taty, a drugi u swojej mamy i taty jej braciszka i z entuzjazmem zabrała się za klejenie ludzików w odpowiednich miejscach a potem jeszcze raz na obrazkach wytłumaczyła kolegom całą sytuację. Na co jeden z kolegów pokiwał głową ze zrozumieniem i oznajmił, że on ma jeden dom, w ktorym mieszka, i z mamą, i z tatą, i z braciszkiem. Chwalili się ponadto, kto ma koty, kto psy, a kto kury i jak to wszystko ma na imię. Opowiadali o braciach i siostrach i o swoich rodzicach. Bardzo miłe to były zajęcia. Jednak z koleżanek skomplementowała mój pomysł, co jednak nie przeszkodziło jej w zabraniu dziecku niedokończonej pracy z domami i położeniu na stole swojego obrazka z bałwanem, który dzieci "musiały" natychmiast jak najszybciej też pokolorować (nie ważne czy ladnie, z pomysłem, byle szybko), by mogła je powiesić na ścianie, co ma poświadczyć, że coś z dziećmi było robione. 



zajęcia dla dzieci


Obrazki z domami nie mogły być powieszone, bo 'nie były w temacie zimy ani świąt'. Nie można też było zrobić proponowanej przeze mnie "magicznej" zabawy z obrazkami i wodą w temacie  świąt, bo "tego się nie da pokazać" (w domyśle pokazać szefowej, bo nikt inny na teren świetlicy przeciez nie wchodzi). Tak oto w tym tygodniu się nauczyłam nowej rzeczy, że w świetlicy nie organizuje się zajęć ciekawych i fajnych dla dzieci, tylko takie, które bedzie mogła zobaczyć szefowa. 

No ale dobra. Jeden projekt zrobiony. Pozostało dwa. W tym tygodniu zgłosiła się też do mnie jedna wolonrariuszka z biblioteki i nawet przyszła do świetlicy omówić sprawę. Mam zdecydować, czy wolimy by przyszła czytać w ferie czy tydzien po feriach. Kminię nad tym, ale chyba wolę PO, gdy stali bywalcy świetlcy są a nie dzieci które tylko na ferie przychodzą.... A może da się i w trakcie i po....? Zapytam szefowej jeszcze na spokojnie.

Oficjalnie na ten rok kalendarzowy mój staż jest zakończony. Następnym razem juz na feriach pójdę po Nowym Roku. I to będzie dla mnie wielki test, bo mam ciągnąć 4 całe dni. Jestem ciekawa i mam cykora, ż czy dam rady. Przy tym w pierwszy piątek ma się odbyć to spotkanie noworoczne dla rodziców... 

Młody zalaminował dziś swoje rysunki z FNAFa. Całkie fajnie mu idzie nawet to rysownie po kwadracikach. Kopiuje te obrazki z sieci, ale nie umiejsza to bynajmniej zabawy z rysowania i tworzenia własnoręcznie ładnych rzeczy.

Młody laminuje swoje prace

rysunki pixelowe Młodego


Ja dokończyłam ubranka dla lalek i zabrałam je do świetlicy w pudełku. Postawiłam to pudełko na szafce w części lalkowej i obserwowałam. Dzieci po przyjściu ze szkoły i zjedzeniu ciastek rozszeły się po sali.  Jedna dziewczynka zauważyła pudełko i podeszła do niego, po czym rozejrzawszy się po sali, zajrzała do środka ostrożnie. Zamknęła wieczko i poszła do innych dziewczyn. Chwilę poźniej przyszły w kilka i zabrały się za ubieranie lalek. Bawią się codziennie. Jak się będę przez ferie nudzić, być może jeszcze więcej ciuszków uszyję. 




sukienka uszyta przez Najstarszą



W niedzielę mamy klasową wycieczkę do muzeum pociągów w Brukseli. Chodzi o klasę niderlandzkiego online. Pomysł zacny, bo spotkanie w realu choć raz z ludźmi, których na co dzień widuje się tylko na ekranie to zawsze superowa sprawa. A jednak nie chce mi się iść, bo dostanie się do tej cholernej Brukseli w niedzielę to droga przez mękę. Do muzeum mam raptem 20 kilometrów i w sumie to skuterem mogłabym pojechać, ale sama tam o tej porze roku raczej nie pojadę. Nie znam drogi, więc musiałabym używać nawigacji w telefonie, a że ja nie zawsze rozumiem, co głos ma na myśli mówiąc "za 200 metrów skręć w lewo", bo nie zawsze wiem, w które lewo. Więc często słyszę potem "zawróc, jeśli to możliwe" albo "wyznaczam nową trasę". Wtedy muszę się gdzieś zatrzymać, zdjąć rękawiczki, kask, okulary, wyjąć telefon z kieszeni, zobaczyć, gdzie jestem i gdzie powinnam być oraz ocenić logikę maszyny i porównać ją z rzeczywistymi możliwościami, a potem podjąć kolejne kroki i schować telefon, założyć okulary, kask i rękawiczki.... Po to by za 2 minuty znowu usłyszeć "zawróć jeśli to możliwe" i zacząć procedurę od nowa. A Bruksela to nie wieś, gdzie się można w każdym dowolnym miejscu zatrzymywać i nawracać skuterem, i gdzie zwykle jest tylko jedno lewo i jedno prawo do wyboru. A do tego żadna darmowa nawigacja nie ma opcji motorower, a urządzenie ma głupi zwyczaj prowadzenia samochodów przez autostrady, zaś rowerów przez polne ścieżki dla gęsi. Jedno i drugie jest niedostępne dla skutera. Aplikacja od Apple nawet nie ma opcji rower, a mój ulubiony Navigator często ma jakiś problemem z głosem, no i milczy, a ja tylko głosu mogę używać, bo nie mam mocowadła do telefonu na skuterze. Na takie nowe skomplikowane trasy zabieram Młodą, która jest świetnym nawigatorem. W tym wypadku jednak odpada. No i chyba dla mnie za duży stres mimo wszystko, jak na niedzielną wycieczkę dla relaksu. 

Autobusy do Brukseli w weekendy od nas odjeżdżają co 2 godziny, przy czym się okazuje, że ten który by mi najbardziej pasował (czyli tylko półtorej godziny bym czekała) akurat tego dnia nie jedzie, bo cośtamcośtam. Pociągiem jedzie się z przesiadką coś z godzinę i trzeba się czymś dostać na dworzec do innej gminy. A tu eko-pojeby pieprzą o tym jak to świetnie jest przemieszczać się pociągami i autobusami. Taaa. Szczególnie kurde w niedzielę! Nie dość że autobus pokonuje 20 kilometrową odległość w  godzinę, to jeszcze przyjeżdża na wieś w odstępach dwugodzinnych. Przy czym czðęsto ma co najmniej 10 minut opóźnienia, a bywa że i godzinę. Nie wiem zatem jeszcze, czy pojadę... Być może jutro wyślę wiadomość do nauczycielki, że nie jadę...