29 stycznia 2023

Czy powinno się przeklinać na publicznym blogu?

*UWAGA*18*Tekst zawiera wyrazy powszechnie uważane za niecenzuralne

Ciągle zimno i ponuro, w ciele słabizna i obolałość, a w mózgu zaćmienie. Najlepszym się zdarzają takie dni. Dzień to zatem akuratny na siedzenie pod kocem i spisywanie arcybłyskotliwych refleksji na bzdurne tematy. 

Porozkminiam sobie na temat używania wulgaryzmów na blogu udostępnionym publicznie.

W życiu prywatnym codziennym przeklinam dużo i często. Dlaczego? Bo mogę! Bo mi to sprawia przyjemność. Bo w ten sposób wyrażam i rozładowuję złe emocje. Bo nie widzę w tym niczego złego. Bo już spory czas temu postanowiłam sama decydować o tym, jakie zasady, reguły i priorytety będą obowiązywać w moim prywatnym życiu i o tym co jest dla mnie dobre, co mi wypada a co nie wypada. I tak moja główna zasada dotycząca tego, co mogę robić i mówić brzmi:

 „możesz wszystko, na co masz ochotę, byleś nie krzywdziła świadomie innych bez potrzeby”.

Czy moje przeklinanie może kogoś skrzywdzić? Oczywiście! Gdy na ten przykład zwyzywam kogoś od skurwysynów. Staram się przeto nie wyzywać nikogo od skurwysynów. Bez potrzeby. Wnerwianie mnie odradzam jednak. Więcej, staram się nie używać brzydkich wyrazów w miejscach publicznych, by nie razić niechcący co bardziej wrażliwych uszu. Uznaję i szanuję bowiem fakt, że niektórzy brzydzą się wulgaryzmami. Mam też tego farta, że tu mało ludzi rozumie, co mówię, choć „kurwa” i „spierdalaj” raczej są znane wszędzie. Tak czy owak poza domem staram się panować nad swoim ryjem. Podkreślam STARAM SIĘ, bo nie zawsze to mi wychodzi. O ile używanie grubych wyrazów jako przecinka udaje mi się w miarę kontrolować, tak steku przekleństw wywołanych emocjonującym zdarzeniem już jakby trochę mniej. Podejrzewam jednak, że dla ludzi chyba lepiej jak im uszy zwiędną, niż jakby dostali w zęby. Pozostaje jeszcze kwestia tego, co kto uznaje za wyraz wulgarny, bo o ile co do np „kurwy” wszyscy się pewnie zgodzą tak np  „podpaska” może okazać się kontrowersyjna. Taaaak, są ludzie, którzy uważają to słowo za niecenzuralne. Dostałam bowiem kiedyś opieprz na tym oto blogu od jednej Warsiawianki, którą bardzo ale to bardzo raziło używanie tego typu okropnych wyrazów. Bo ludzie so różne… Jeden lubi pomarańcze, drugi jak mu stopy śmierdzą.

A co z przeklinaniem na blogu?

Nad tym rozkminiam co jakiś czas. Zwykle po tym, jak ktoś zwraca mi na to uwagę, bo go razi mój wulgarny język.

Jedną z pierwszych osób, jakie na to zwróciły uwagę zaraz na początku mojej blogowej przygody, czyli z 9 lat temu, była moja klasowa koleżanka,  belferka w naszej dawnej szkole. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałam dokładnie, ale raczej pewnie coś w stylu, że co to kogo gówno obchodzi, jak ja piszę…

I tak właśnie uważam ciągle po blisko 10  latach stukania w klawisze. Choć przyznaję koleżance belferce i wielu innym podobnie myślącym ludziom rację, że: 

Lepiej i profesjonalniej teksty prezentują się bez wulgaryzmów.

Teksty wolne od brzydkich wyrazów może czytać każdy nawet dzieci, babcie i panienki z dobrego domu.

Gdybym bardziej dbała o jakość wypowiedzi, więcej ludzi by mnie chciało czytać.

Z czego wniosek, że powinnam cenzurować swoje wpisy, by lepiej się sprzedawały i każdy chciał je czytać. I z tym się jak najbardziej zgadzam, że blogi pisane z dbałością o kulturę języka są bez wątpienia lepsze i wartościowsze. 

Pozostaje tylko jedno pytanie. Albo kilka. Pytania - moim zdaniem najważniejsze - CZEGO JA CHCĘ? Kim ja jestem?  I po co piszę?

Ja piszę przede wszystkim dla siebie. Piszę tak, jak się pisze pamiętnik, tylko że mam najwyraźniej coś z ekshibicjonisty, że lubię to robić publicznie. Na moim blogu jestem sobą, a ja nie jestem damulką ę-ą, nie jestem panienką z dobrego domu, nie jestem celebrytką, profesorką ani inteligentką i nie lubię za często udawać kogoś, kim nie jestem. 

Ja jestem prostą babą. Może nawet dosyć inteligentną i oczytaną, ale wciąż babą. Prostą, niewykształconą kobitą ze wsi. Brak wykształcenia i obycia wśród ludzi kulturalnych i wykształconych odczuwam każdego dnia. Czuję swoje braki w tym względzie i nawet gdybym mój niewyparzony ryj utemperowała, to nic nie zmieni. Pozostanę prostaczką. Bo nawet jak człowiek ze wsi wyjdzie, to wieś z człowieka nie koniecznie...

Dlaczego zatem miałabym grać inteligentkę, udawać kulturalną panią z wysokim wykształceniem, jaką nie jestem i jaką nigdy nie będę. Na moim blogu jestem sobą, a ja klnę na co dzień jak szewc. Bo lubię. Bo mogę. 

Czy nie mogłabym popracować nad swoim językiem, kulturą osobistą itd? Mogłabym. Ale nie chce mi się i nie widzę potrzeby. Nie mam praktycznie najmniejszych aspiracji ku temu. To samo tyczy się zresztą mojego np ubioru. Łachmany to mój styl. Na co dzień noszę sprane, zwykle rozmiar czy dwa za duże, nie rzadko męskie bluzy i koszulki oraz dresy i adidasy, a jak sandały to zawsze do skarpet. Zero biżuterii, zero makijażu, włosy obcięte maszynką na kilka mm. Wygoda najważniejsza, czy się to komu podoba, czy nie. A zapewniam was, że wielu się nie podoba! Wielu uważa, że jak się nie maluję i nie noszę modnych sukienek to o siebie nie dbam. Dbam. Dla mnie ważne są scruby, balsamy, olejki, pachnidła na wieczór oraz ładne majtki. O tak, nie założyłabym brzydkich (moim zdaniem) majtochów. Majty są dla mnie najważniejsze. Lubię oglądać i macać majtki, majteczki, majtusie. I damskie i męskie, bo to co facet ma na swoim tyłku jest równie ważne. Tak samo w języku. Tu też są rzeczy ważne i ważniejsze. Kocham język, uwielbiam bogactwo wyrazów i zwrotów. Często wygrzebuję stare, zapomniane słowa i delektuję się nimi, niczym ambrozją. Lubię też nowe słowa i język młodzieżowy. Fascynują mnie dialekty i gwary lokalne. Używam ich wszystkich z radością tworząc pokręcone mieszanki. Tworzę  czasem też własne słowa i swobodnie interpretuję zasady ortografii i gramatyki. Dlaczego zatem miałabym sama sobie wystawiać embargo na niektóre słowa? Wulgaryzmy wszak po coś są w słowniku. A jak są, to trzeba z nich korzystać. Oczywiście nadużywanie jakiegokolwiek wyrazu jest na dłuższą metę irytujące. Nie zamierzam tu bynajmniej wypierać się tego błędu. Zapewne od czasu do czasu, a może nawet i częściej nadużywam jakiegoś słowa, a już szczególnie brzydkich, ale mimo wszystko staram się stosować je tylko tam, gdzie potrzeba, gdzie wydają się jak najbardziej stosowne. Ale to tylko ja sama mogę ocenić, nie jakiś przypadkowy czytelnik, czy inna randomowa osoba.

Wulgaryzmy wyrażają to, czego ładnymi słówkami powiedzieć się nie da. A w moim życiu, jak już kiedyś wspominałam, wiele momentów znacznie przekracza kategorię „motyla noga ”, czy „kurza twarz”. 

Jeśli czuję, że jest cholernie czy piekielnie zimno, to znaczy że zimno przeze mnie odczuwalne znacznie przekracza zwykłe zimno czy nawet bardzo zimno. A jak już jest kurewsko zimno, to znaczy że jest po prostu nie do wytrzymania w danym momencie. Co nie koniecznie musi być związane tylko i wyłącznie z temperaturą czy pogodą ogólnie, ale być połączonym wyrażeniem odczuwania zimna z samopoczuciem i sytuacją, w której się w danej chwili znajduję. Zapewniam was, że te same warunki pogodowe inaczej odczuwasz, gdy jesteś zdrowy, a inaczej gdy właśnie złapałeś kapcia w rowerze będąc w drodze do pracy a jeszcze inaczej, gdy właśnie się dowiedziałeś, że masz np raka. 

Wulgaryzmy wyrażają emocje. Jeśli czuję się dobrze, wszystko idzie jak z płatka, nie czuję zwykle potrzeby na użycie ciężkich słów czy rzucanie mięsem. Im bardziej jestem zmęczona życiem, im dłużej żyję w stresie, im więcej problemów mnie przytłacza, tym cięższy staje się mój język.

Bardzo wyraźnie widać to właśnie na tym blogu, gdzie słowem rysuję kolejne przeżyte tygodnie. Momenty trudne do przeżycia aż roją się od wulgaryzmów w takiej czy innej formie. Gdy jest mi trudno, praktycznie nie potrafię pisać bez rzucania chujami i kurwowania wszystkiego i wszystkich. 

Pamiętnik to nie powieść czy recenzje produktów. 

Pisanie jest dla mnie autoterapią. Pokazuję tu co myślę i czuję, a nie co powinnam myśleć i czuć według osób postronnych. Opowiadam moje przeżycia takie jakie są, a nie jakimi chcieli by je widzieć ludzie. Posługuję się swoim codziennym językiem a nie tym, którego używają literaci. 

Często czytam w komentarzach, że jestem w pewnych aspektach dla ludzi przykładem, wzorem do naśladowania jeśli idzie o radzenie sobie z problemami, że motywuję innych do działania. Może zatem niektórzy chcieli by w blogerce widzieć całkowity ideał? Może wielu chciało by widzieć, że radzę sobie też i z panowaniem nad ryjem nawet albo zwłaszcza, gdy sami sobie z tym nie radzą? O tak, bez wątpienia fajnie by było pokazać dzieciom taki przykład, że człowiek na którego problemy walą się całymi kupami nie tylko idzie do przodu z podniesioną głową i uśmiechem, ale przy tym jest piękny, zadbany, pobożny i ładnie się wysławia. Jeśli tego szukacie na blogu, to trafiliście pod zły adres. Odsyłam do blogów celebrytek i innych perfekcyjnych pań domu, które może i w dupie były, gdzie gówno widziały, ale przynajmniej pięknie, kulturalnie i z gracją potrafią o tym opowiadać. Wybór należy do Was - brutalna rzeczywistość, czy cukierkowe zmyślone pierdolenie? 

Koleżanka orzekła ponadto, że używanie wulgaryzmów to brak szacunku dla czytelnika, z czym już zamierzam dyskutować, bo

Nie piszę bloga do konkretnych adresatów. jak np mejla. Moje teksty nie są artykułami z gazety codziennej, za którą ktoś płaci. Gdy moje teksty pojawiają się w druku, przechodzą przez cenzurę (co nawiasem mówiąc czasem sprawiało, że czytanie mojego własnego tekstu w gazetce było aż niestrawne dla mnie, bo takie wygładzone i cacy).

Bloga czytają tylko ci ludzie, którzy chcą. Przy czym muszą go znaleźć sami w necie. Nie jest on polecany przez algorytmy, bo nie płacę za żadne reklamy. Jeśli ktoś tu trafi w taki czy inny sposób, może ocenić czy teksty są na jego poziomie i czy są dla niego odpowiednie. Przy bardzo wulgarnych i niecenzuralnych tekstach zwykle umieszczam informację na początku tekstu. Tak czy owak NIKT NIE MUSI CZYTAC mojego bloga. 

Na koniec dodam anegdotkę, może się komuś przyda w związku z powyższym...

Kiedyś, gdy jeszcze w bibliotece pracowałam, kobieta wypożyczając romanse dla swojej babci opowiedziała, że spytała staruszki, czy może dla niej wypożyczać romanse z erotycznymi elementami, na co tamta odrzekła - Nie ma problemu, gdy w książce jest jakaś brzydka scena, to po prostu zamykam oczy.

A wy, Drodzy Czytelnicy, jak tam językowo? Zawsze język na wodzy, pełna kultura i zero brzydkich wyrazów czy lubicie czasem sobie pofolgować? 




27 stycznia 2023

Po co jest szafa w lesie?

 Udało nam się znaleźć rower dla Epickiego Izydora! 

Posłuchałam sugestii i jeszcze raz zajrzałam na 2dehands. Tym razem oczywiście z nastawieniem, że i tak nic poczciwego nie będzie, a jak będzie, to na pewno na drugim końcu Belgii... Kilka miesięcy temu bowiem już szukałam tego cholernego roweru i tak właśnie było: albo złom, albo zdjęcie robione ziemniakiem, czyli kot w worku, albo dobry rower ale 500 euro... Ja nie mam cierpliwości do handlowania czymkolwiek używanym  i jak nie znajduję szybko, czego szukam, poddaję się. A teraz wpisałam parametry w apkę 2dehands i pyk, od razu widzę kozacką Nortę za 150 euro kilkanaście kilometrów od nas.

 Pojechaliśmy obejrzeć i faktycznie rower w bardzo dobrym stanie, wręcz idealnym. Właściciele, bardzo sympatyczni ludzie, powiedieli, że synowi właśnie nową Nortę kupili, bo wyrósł. Młodemu rower się spodobał i od razu zrobił jazdę próbną, po czym wrócił z uśmiechem na ustach, zatem zapłaciliśmy i zapakowali rower do bagażnika. Ludzie się cieszyli,  że rower będzie jeszcze komuś służył. A my się cieszymy, że Epicki ma czym jeżdzić.

W tym tygodniu Młody ani razu nie narzekał na to, że musi rowerem jeździć do szkoły. Jeździł uśmiechnięty, choć pogoda raczej taka sobie - zimno, mokro, ślisko, wiatr... Jednak sprawny, porządny rower to nie to samo co kawałek złomu no kółkach. Powiem tylko jedno - b'twina i inne tanie pseudo rowery trzymajcie lepiej ode mnie daleko, bo kogutem poszczuję.

To był miły i udany tydzień. Poza rowerem Młody miał jeszcze jedną niespodziankę w ostatnim czasie. Otóż w weekend nadarzyła się okazja, by odwiedził "swojego" psa Charliego. Historia poznania psów tu (kliknij). Nie już nie raz wspominałam, jesteśmy ludźmi raczej średnio socjalnymi . Czas wolny najchętniej i najczęściej spędzamy w swoim własnym małym rodzinnym gronie i dobrze nam z tym. Od czasu do czasu jednak zdarza nam się wyjść z jaskini do ludzi albo i do swojej jaskini jakiś obcych wpuścić. 


Znowu byliśmy w gościach.

Z zaproszenia do Naszych Nowych Znajomych wielce się ucieszyliśmy, bo w ten ponury zimowo-deszczowy czas człowiek zaczyna dostawać powoli korby. Ani na rowery wyjść, ani w ogrodzie posiedzieć, ani gdzie pojechać na włóczęgę się nie uśmiecha. Jednakowoż takie spotkania z randomowymi ludźmi to też zwykle trochę obawa jest, bo z ludżmi poznanymi przez internet nie zawsze kliknie i czasem dosyć sztywno takie spotkania wyglądają. Ze znajomościami z bloga czy instagrama jest taki plus, że ludzie nas, a przynajmniej mnie już troche znają i wiedzą czym się interesujemy, jakie są z grubsza nasze poglądy itd Mnie oczywistym się wydaje, że jak ktoś czyta, co piszę i wie, kim jestem, to nie będzie mnie zapraszał ani się wpraszał, gdy jego poglądy i poczucie humoru będą się drastycznie różnić od tych przedstawionych na moim blogu. 

Tym razem kliknęło i fajnie spędziliśmy czas i nagadaliśmy się za wszystkie czasy. Co ciekawe, chwilami miałam wrażenie, że znamy się już dobrych parę lat,  tak świetnie się rozumieliśmy i to zarówno babska jak chłopska część grupy. Czworonożna chyba też, bo nie zjedli nas ani nawet za bardzo nie zeszczekali.

Najmilsze jednak było patrzeć na Młodego i Charliego. Jak oni się polubili! Charlie najpierw umył Izydorowi portki jęzorem. Twarz też mu trochę umył. Siedział przed nim i patrzyli sobie w oczy. Potem Młody siedział na dywanie a psisko ułożywszy głowę na jego kolanach poszło w kimę, a Mały Człowiek go głaskał i głaskał, i głaskał. Niesamowite! Jeszcze nie dawno bał się wszystkich psów, nawet małych, ba, nawet kotów się bał. A teraz przystawia twarz do pyska takiego wielkiego psiska i tuli go z miłością wielką pełen szczęścia. Nie bał się nawet Moyry, która na niego szczekała za każdym razem, gdy tylko wstał, bo Moyry już takie są szczekliwe. Gdy szczekała, to miał wątpliwości, ale gdy podeszła i ulizała go w twarz, to tylko się śmiał i pieszczochał ją po plecach. Jak ja się cieszę, że odnalazł swoją miłość do psów, że już się nie boi. 

Charlie ❤️ Epicki Pies 






Szkolna wycieczka, której nie chcemy.

Kiedyś wychowawca Młodego przysłał mejl, że jeśli pogoda się nie zmeni przez tydzień, to wycieczka będzie klasowa. Na narty gdzieś pod niemiecką granicę. Biegać na nartach mają. Młody nie podziela entuzjazmu nauczyciela. Po pierwsze primo wyjazd o siódmej i powrót o osiemnastej. Młody twierdzi, że już 7 godzin dziennie w szkole to o siedem za dużo, a co dopiero 9 spędzonych z nauczycielem. I jeszcze żeby on o godzinę wcześniej wstawać musiał, niedoczekanie... No dobra, to akurat powiedział dla żartu. Powód drugi jest jednak poważniejszy. Młody i zimno się nie lubią. Jego ciało reaguje w dosyć niecodzienny i bardzo niemiły sposób. Już tu wspominałam, puchną mu dłonie i bolą okrutnie. Twarz podobnie. Nogi robią się ogniście czerwone w białe palmy i bolą. Wystarczy kilka minut na mokrym zimnie, a gdzie tu myśleć o kilku godzinach? Zatem mamy nadzieję, że pogoda dopisze i śnieg im stopnieje i żadnej wycieczki nie będzie. A jak będzie, to Młody nie pojedzie. Nawet jeśli trzeba będzie pójść po zwolnienie do lekarza, to pójdziemy. Już przy dużych popełniliśmy wiele błędów lekceważąc ich problemy zdrowotne i nic dobrego z tego nie wyszło. Wtedy jednak nie wiedzieliśmy, że one te problemy mają. Nie wiedzieliśmy czym jest autyzm, czy nadwrażliwość. Teraz wiemy i stawiamy granice.

Szafa w lesie.

Dawno nie byłam po drugiej stronie lasu, bo jak idę na spacer, to łażę z naszej strony, a jak jadę do lidla skuterem, to przez las nie mogę, bo nie wolno tam skuterem wjeżdżać. No ale skuter poszedł do naprawy, a potrzebowałam skoczyć na zakupy. Rowerem przez las do lidla mam najbliżej. Pomysł okazał się głupi, bo w lesie okropne błoto, mimo że droga główna jest trochę utwardzona. Niebezpiecznie jak dla takiej starej grąpy, która nie może utrzymać równowagi na błocie. Ale przejechałam. Tylko z powrotem gościńcem żem już wracała... bo bez przesadyzmu...

Jednak warto było przez ten las przejechać, bo na jego drugiej stronie ktoś opod moją tam nieobecność piękną niebieską szafę postawił, a głupio mieć niebieską szafę w lesie i nie mieć pojęcia o jej istnieniu c'nie?

Po co szafa w lesie? Po to samo co we wszystkich innych miejscach przy drodze. Szafy przy drodze w tym kraju to nie jest nic nadzwyczajnego, co jednak nie zmienia faktu, że ja ciągle się im przyglądam z zachwytem i z ciekawością oglądam ich zawartość. Zwykle są to szafy wymiany "weź jedną, a jedną zostaw" głosi zwykle napis. Chodzi oczywiście o książki. Przynosisz swoją książkę i zostawiasz w szafie, a wybierasz sobie inną do czytania. W okolicy mamy kilka takich szaf, ale ta leśna jest specyficzna, bo przeznaczona dla najmłodszych.

To stacja książek wędrujących, jak informuje napis. Dalszy opis mówi, że możemy wybrać sobie książkę. Po zeskanowaniu kodu, dowiemy, się, gdzie książka już była. Po przeczytaniu mamy położyć ją w miejscu, do którego lub przez które przychodzi wiele dzieci, ale można też odnieść ją do stacji, czyli do szafy.

Spotkałam już tu i ówdzie takie wędrujące książki w publicznych miejscach. Ostatnio bodajże na ławce przy popularnej ścieżce rowerowej widziałam książkę dla dzieci zapakowaną w worek, by deszcz jej nie zmoczył. W weekend pójdziemy z Młodym do szafy, a może sobie coś wybierze, bo chyba o roślinach jakąś pozycję widziałam przez szybę...





Zometa na wzmocnienie kości

We wtorek odebrałam w końcu pierwszą kroplówkę Zomety. To badziewie ma ponoć uszczelnić moje kości, co ma zabezpieczyć je przed ewentualnym przyczepieniem się do nich komórek rakowych. Czy to serio działa, trudno orzec, ale skoro medycy mówią, że może się przydać taka terapia dodatkowa, to biorę. Nie jest to refundowane, ale 150 euro raz na pół roku przez 3 lata to jeszcze nie jakiś koszmarny wydatek i na razie chyba mnie na to jeszcze stać. Następną porcję dostanę w lipcu, a za 3 miesiące mam do kontroli i na płukanie portu.

W szpitalu powiedzieli, że po tym paskudztwie mogę się czuć trochę grypowato i tak zaiście było. Na drugi dzień rano miałam chyba lekką gorączkę, delikatne rewolucje żołądkowe, osłabienie (większe niż normalnie), upierdliwe zawroty głowy i trzęsące się ręce. Przez co robota na początku była trochę utrudniona. Wszystko mi wypadało z rąk. Szczęście, że jak upadło mi pudełko metalowe z kilogramem koralików, to się nie otworzyło, bo może do teraz bym te kuleczki zbierała tam u klienta. A młody klientki, który wtenczas do przedszkola się zbierał, zaczął  sie chichrać pod nosem, jak o tym z nią zaczęłam rozmawiać. Mama mówi - ...To by nie było śmieszne. - A on - Było by! Hi Hi

Po tym wypadku z pudełkiem poprosiłam o szklankę wody i wzięłam Paracetamol. Grubo po godzinie przyniosło to jakieś efekty i trochę mi się poprawiło. Po przyjściu do domu jednak postanowiłam resztę dnia spędzić na kanapie. W ogóle środy ogłosiłam ostatnio wszem i wobec dniem odpoczynku matki i nie robię wtedy prawie nic. Zero gotowania. Każdy sam zdobywa pożywienie w tym dniu. Zero sprzątania u świń,  nawet jakby się od smrodu skarpetki filcowały. Zero odkurzania i mycia poza pracą. Kanapa i nicnierobienie. Na razie udało się to dwa razy pod rząd. 

A potem w czwartek nadrabiałam zaległości haha. Nawet w dupę się czasu nie było podrapać, a i tak mi zabrakło dnia, by trawy naciąć dla świnek. Małżonek po ciemku szukał... 

Trochę jakby od czapy, ale tak wyszło... Bo dwa obiady gotowałam (gulasz na dziś, by dziś nie gotować i by był lepszy), bo do sklepu jeździłam rowerem, bo skuter żeśmy zawozili do mechanika, bo myłam podłogi, a nie robię tego zbyt często, gdyż mi się nie chce...

Zapomniałam o dawce Decapeptylu. Dopiero wczoraj wieczorem popatrzyłam w kalendarz, a tam stoi wołami, że to dziś pora. Jednakże do tego potrzeba po pierwsze przynieść z apteki medykament, a po drugie umówić wizytę u doktora. Sie jakoś nie złożyło. Jak dziś wracałam od klienta, to baby akurat aptekę zamykały na przerwę. Wszystko przeciw! Potem dopiero Młoda na ochotnika poszła po ten szajs. Wizytę se na poniedzieli umówię i też będzie. 

Decapeptyl  (razem z koleżanką Femarą) zmniejsza poziom hormonów, którymi lubi karmić się rak - to jeśli idzie o działanie potencjalnie pozytywne, którego nie widzę i nie zobaczę, a mogę tylko ślepo wierzyć. Jeśli zaś idzie o odczuwalne działanie to powoduje ból stawów, zmęczenie, zaburzenia snu, suchoć pochwy i bolesne stosunki, zmniejsza... a raczaje całkowicie usuwa libido, obniża nastrój... Jednym słowem zajebioza! Mam się tym cieszyć przez 5 lat. No chyba, że wcześniej kojfnę, to krócej...

Zastanawiam się nad urodzinami Młodego, 

czy nie zorganizować znowu jakiejś porąbanej zabawy po raz ostatni, bo w średniej szkole przecież nikt urodzin już nie organizuje... Już kilka razy zdarzyło nam się wysmażyć odjechane urodziny tanim kosztem, ale dużym nakładem pracy i fantazji...

Cztery lata temu w lutym przebraliśmy się wszyscy za piratów i w tych ubraniach poszliśmy się tłuc po lesie. Dwie stare wariatki piratki i kilkanaście piraciątek. Fajna to była zabawa. Kliknij, by o tym poczytać.

Trzy lata temu przyjmowaliśmy gości w piżamach. Fajnie było, ale chałupa wyglądała potem jak po przejśiu tornado. Wszędzie poduszki, balony i popcorn. Kliknij by poczytać o piżama party.

Dwa lata temu była pandemia. Ludzie nie spotykali się z innymi.  Nikt nie organizował urodzin, a my TAK! Urodziny przez internet okazały się sukcesem. Nigdy już chyba nie zapomnę tego momentu, gdy wyszłam na chwilę z gry kalamburym w którą graliśmy online i spojrzałam na obraz z kamer, a tam całe rodziny pochylone nad ekranami... I te dekoracje, które dzieci w domach porozwieszały z okazji urodzin epickiego Izydora... To było piękne! By poczytać o urodzinach internetowych kliknij tu.

Od czasu tych koronowych urodzin chodzi za mną pomysł urodzin w terenie prowadzonych przez telefon, o którym to pomyśle gdzieś czytałam na stronie skautów. Nie pamietam szczegółów, ale mnie sam pomysł wystarczy, by napisać własny scenariusz... Tylko jeszcze nie wiem, czy mi się chce. Idea z grubsza wyglądała by tak, że goście oraz solenizat chodzą po wsi wykonując polecenia wysyłane im na telefon i przesyłając do prowadzącego odpowiedzi do wykonanych zadań. Myślę, że udało by się namówić do zabawy np piekarza, sklepikarza, czy panią z hurtowni napojów albo pana z budki z frytkami i jakby im zapłacił, to dali by uczestnikom frytki, ciastko czy colę na umówione hasło. Kilku ludzi też by pewnie znalazł, którzy by zgodzili się np odpowiedzieć odzewem na hasło albo pozwolili umieścić coś w swoim ogrodzie czy oknie, by to można było znaleźć... Zawsze można też po prostru kazać policzyć okna w szkole albo sprawdzć kolor skrzynki na listy przy numerze 15 na ulicy Miodowej. Na koniec wszyscy mogli by się spotkać u nas na chacie, by wypić razem zdobyty napój i zjeść kupiony na hasło pączek...

Tylko jeszcze nie wiem, czy mi się chce... Pomysł równie dobrze mogę wykorzystać na wakacjach zamiast na urodziny... bo kto głupiemu zabroni.

Nie mam natomiast pomysłu na torty... ani dla Małżonka, ani dla Synia. 

Małżonek przed chwilą spytał, czy piszę bloga, a gdy odpowiedziałam pozytywnie, to kazał napisać coś fajnego na Jego temat...

Mój mąż to spoko gość. 

Nie mówił, jak dużo ma być napisane ;-P





21 stycznia 2023

Upierdliwe skutki terapii hormonalnej a życie toczy się dalej

 Ależ to irytujące, że człek nie zna teraz siebie samego, że możliwości własnego ciała są nieprzewidywalne a granice nieznane. 

Drzewiej człek wiedział, jak daleko zajść może, ile w łapie przyniesie, ile jest w stanie zrobić. Mógł dzięki temu rozsądnie se robotę i insze działania planować, tak by im sprostać, by cały tydzień sprawnie działać i nie zamęczyć się już dnia pierwszego. Teraz nic nie jest oczywiste ani przewidywalne w tej materii. 

Jestem zmęczona i obolała. Nie podoba mi się to. Mózg trochę jakby się poprawił i działa nie najgorzej, choć ciągle zapominam łatwo wszystko i się plączę w myśleniu. To jednak nic z porównaniu z fizycznymi niedomaganiami, gdy akurat ma się to szczęście, by wykonywać ciężką fizyczną pracę. 

Już w poniedziałek wiedziałam, że to będzie trudny tydzień, bo czułam się mało wypoczęta po weekendzie. Jakoś strasznie wolno ostatnimi czasy wypoczywam i wolno śpię. 

Poniedziałek był ciężki. Nie byłam u poniedziałkowych klientów 5 tygodni, bo czasem tak wychodzi, że wszystko w ten sam dzień tygodnia wypada. W grudniu musiałam w jeden poniedziałek do onkologa, więc wzięłam wolne. Potem miałam 2 tygodnie urlopu. Pierwszy poniedziałek roku było zaś wolne za Nowy Rok, a potem jeszcze szkolenie w kolejny poniedziałek. Niefajnie ani dla klientów, ani dla mnie, bo wiecie, jeden se sam posprząta należycie, ale drugi tylko rynek ogarnie. Przeto jak po 5 tygodniach przychodzisz w końcu ze szmatą, to masz taki syf do ogarnięcia, że głowa mała. I tak właśnie było. Jeden ogarnął, a drugi był chory i tylko z grubsza. Był zatem zachrzan. Ostatkiem sił dopedałowałam do domu i padłam na pysk. 

wschód słońca i Krowa elektryczna

We wtorek Matka Natura utrudniła mój żywot robiąc se lodowiska tu i tam. A ja blisko 10 km do klienta. Skuter odpada. Jeszcze mi życie miłe. Wzięłam elektryka, bo rower to jednak rower. Wyjechałam godzinę wcześniej. Powoli i ostrożnie. Do lasu szło łatwo, ale tam zgodnie z oczekiwaniami była szklaneczka na drodze. Solniczki tam nie jeżdżą. W Belgii w ogóle jeśli idzie o posypywanie czymkolwiek dróg to bardzo jest ubogo. 



Dawniej oblodzona droga to dla mnie była wesoła atrakcja i wyzwanie - przejechać pięknie całą trasę i się ani razu nie wyglebić, a w razie zaliczenia gleby, podnieść się szybko i z uchachaną mordą udawać, że ten piruet rowerowy był zamierzony i celowy.  Teraz jednak czuję się zgrzybiale, przeto ani mi w głowie takie figle. Jak zobaczyłam ten lód, byłam wściekła, zniechęcona i załamana. Przypomniałam sobie siebie sprzed raka i te przejazdy po takim lodowisku na tej samej drodze i nagle poczułam się tak cholernie stara, zmęczona i upokorzona. Kurde, wychowałam się przecież na Podkarpaciu, gdzie każdą zimę zapieprzałam rowerem do wszędzie. Wiem, jak należy jeździć rowerem po lodzie, by się za często nie wywracać, dzięki kilkuletnim treningom sztuk walki znam też techniki upadania i dotąd wydawało mi się, że to wystarczy. 

Jednak stojąc na tej oszklonej drodze uświadomiłam sobie, że dupa blada… Boli mnie ramię i dłonie pobolewają, co utrudnia zwykłe prowadzenie roweru, a rewolucje na śliskiej powierzchni i sprytne manewrowanie kierownicą praktycznie uniemożliwia. Biodra, kolana, stopy… wszystko mam  rozpieprzone przez te cholerne piguły i chemię. Nic nie jest takie, jak było. Do tego to zmęczenie. Dawniej to nawet jak zajechałam upocona jak świnia po takich atrakcjach do roboty, wypiłam flaszkę wody i dawaj do miotły jakby nigdy nic, a po robocie jeszcze okrężna droga do domu, by zakupy zrobić - wiatr, deszcz, zawierucha - nic mnie nie powstrzymało. Potem siup jeszcze ze trzy prania, gotowanie, sprzątanie, a wieczorem jeszcze na kurs mogłam skoczyć i dawałam rady.

 A teraz stoję przed tym lodem i se myślę, jak ja, kurwa mac, dojadę dziś do tego klienta?! Jak potem dam rady sprzątać 4 godziny? I czy dam rady wrócić o własnych siłach na chatę? 

Czuję się staro po tym raku. 

Bardzo staro.

 Schowałam dumę do torby rowerowej i przeprowadziłam rower przez cały lód. Ze 300 metrów tego było. Resztę drogi już dało się normalnie jechać, bo tylko w niektórych miejscach były zamarznięte placki wody, a małych lodów aż tak się nie boję. 

Widoki po drodze jednak były zacne, bo - jak to w Belgii często bywa - tu lodowisko, a tam tablice „uwaga teren zalany”. Na zalanych łąkach mewy se kąpiel urządziły, a to wszystko promieniami wschodzącego słońca niczym złotem muśnięte. Zachwycający widok.


Mewy zażywające kąpieli w podmarzniętej wodzie 

wylał strumyk Molenbeek, łąka zalana
 

Środa była nawet spokojna. Klient prawie koło domu i jeszcze kobieta kibel i prysznic pięknie sama wymyła, garaż posprzątała, więc łatwiej się z robotą było uporać. Szybko wróciłam, nagotowałam kiszonej kapuchy z zasmażką, ziemniaków i kichy nasmażyłam. Młody nic z tego nie lubi, więc jajecznicę sobie usmażył. Posprzątałam kurnik, prania jakieś zrobiłam, trawy nazbierałam dla świnek (tak, w Belgii w zimie można zbierać trawę, byle tylko w południe słońce przyświeciło). I sporo czasu na odpoczynek mi zostało, a tego mi teraz wiele potrzeba. A w środowe rano znowu było pięknie. Świat miał przez chwilę niesamowity, rzadko spotykany kolor. Było nieziemsko niezwyczajnie granatowo. Zdawało się, że nawet powietrze jest niebieskie, a szron na trawie mienił się w świetle ulicznej latarni wszystkimi odcieniami granatu i fioletu…



Czwartek też był męczący. Do południa jeszcze jak cię mogę. Potem z każdą godziną gorzej. Gdy druga klientka powiedziała, że mogę iść przed czasem do domu, nawet nie protestowałam, a normalnie przekonywała bym, że może szafkę w kuchni posprzątam czy coś, bo tak się należy i ja lubię uczciwie pracować, ale ostatnio tego typu nielegalne propozycje akceptuję bez zbędnych dyskusji z ulgą i radością. Pakuję się i lecę do domu jak na skrzydłach, by wziąć gorący prysznic, wrzucić coś na ruszt i wyciągnąwszy obolałe kopyta zanurzyć się w internetach czy lekturze.

Doktory mówiły, że ciało długo się będzie regenerować po tych wszystkich przejściach, ale miałam nadzieję, że to jednak mniej będzie odczuwalne fizycznie. Niestety jest bardzo. Lekarz rodzinny powiedział, że zawód, który wykonuję, to idealny w tych okolicznościach raczej nie jest. Cóż, może jakbym wiedziała, że zachoruję na raka, to bym coś innego wybrała, ale teraz to za bardzo wyjścia nie mam. Z drugiej strony to dobra robota, bo ilość godzin mogę sobie regulować wedle uznania. Jak nie będę dawać rady na dłuższą metę, to pożegnam kilku klientów i tyle. 

Póki co żyję nadzieją, że to chwilowa niedyspozycja, bo zima, krótkie dni, mało słońca… Byle do wiosny.

Następny tydzień mniej godzin, więc będzie łatwiej.  Musi być.

Dziś byłam znowu u onkolog. Powiedziała, że wyniki mammografii i usg oraz badań krwi były w porządku i kazała wreszcie przyjść we wtorek po pierwszą dawkę zomety. No dobra. Pójdę.

Nie specjalnie lubię jeździć do szpitala autobusem, bo choć jazda trwa tylko półgodziny, to czekanie bywa męczące. Autobus do miasteczka jeździ co godzinę, a przeważnie jest sporo spóźniony, bywa że nawet godzinę… Lubię natomiast spacer z przystanku do szpitala. Idzie się (gdy zna się drogę) przez fantastyczny ogromny park pełen zwierząt i wody. Czysta przyjemność. 




Park w Dendermonde



Tym razem poszłam naokoło, by zbadać dokąd prowadzi nieznana ścieżka pod wiaduktem. Okazało się, że do ulicy sklepowej tamtędy blisko… Po drodze spotkałam konia w kubraczku i oryginalny napis na ogrodzeniu. Zwykle ludzie wieszają tabliczkę z napisem:  „VERBODEN TE VOEDEREN”, czyli zakaz karmienia. Tutaj właściciel konika napisał:
 „Chętnie jem marcheweczki i dobrze wysuszony chleb. 
Zapamiętaj, że od świeżego chleba czy spleśniałego jedzenia mogę umrzeć. 
Bądź rozsądny. Serdecznie dziękuję. Kabo
 i dalej był nr telefonu do właściciela, co często spotyka się na ogrodzeniach pastwisk i co wielce rozsądne i praktyczne jest, bo każdy może szybko skontaktować się, gdyby zauważył coś niepokojącego. Często na fb widzę zdjęcia i pytanie czyj to koń, baran, krowa…? który/a biega po ulicy :-) 




Skoro już byłam na sklepowej ulicy, to poszłam pozwiedzać 😈. W zoologicznym kupiłam sianowy domek dla prosiaków, by mogły się poczuć jak Małgosie i zjadać ściany z chatki. Maggie będzie na pewno świetną Baba Jagą, która gryzie Małgosie po zadkach ;-) Pod wpływem chwili postanowiłam wdepnąć też do sklepu z elektroniką i wyjść z nowym chromebookiem, by móc wreszcie normalnie pisać tego swojego bloga. Nooo dobra, NORMALNIE to może za dużo powiedziane. Komputery w Belgii mają klawiaturę AZERTY, przeto nie ma mowy o normalnym pisaniu… W azerty cyfry robi się z <shift> a „@„ z <alt>. Nie można zatem mówić o normalnosci c’nie? 

Ja nauczyłam się pisać na maszynie do pisania (bodajże układ qwertz) mając z 6 czy 8 lat, potem miałam komputer Atari, a potem Peceta z tym samym układem klawiszy. QWERTY. Nigdy chyba nie będę normalnie pisać na azerty. Na starość cieżko się przestawić. Pisząc po polsku używam układu qwerty, co oznacza, że chcąc napisać „A” klikam „Q”, a żeby napisać “M” wciskam “?”. Ot cała fizolofia 🙃. Młody wyznaje tę samą ideologię i zaraz, jak tylko dostał szkolnego chromebooka, zmienił mu układ klawiszy, żeby móc normalnie pisać bez patrzenia na klawisze i szukania liter. Małżonek kupuje sobie laptopy w Holandii, bo tam są normalne 😜. 


Póki co nastał nam weekend i będę próbować znowu trochę się zregenerować.

A nasze Świństwa, gdyby kogoś ciekawiło, czują się wyśmienicie. Nowe całkowicie się zadomowiły i zaprzyjaźniły ze starymi. Wszystkie są fajne i wesołe. Lubimy je i ciągle się całą piątką zachwycamy, a czasem śmiejemy, bo robią różne hece. Maggie ostatnio odkryła, że to dziwne coś, co stoi od lat za klatką, zawiera siano i jak się za to pyskiem potarmosi, to dziura się zrobi we folii i można siano wyjmować. Boimy się tylko, że zeżre tę cholerną folię, ale nie mamy miejsca na wory z sianem gdzie indziej. I tak już w salonie tu siano, z drugiej strony karma, pod szafą dwudziestokilowy wór ziarna dla kur. Nie ma to jak być wieśniakiem haha. 

Małe swinie rano bawią się w berka, co jest prześmieszne, bo ganiają z niewyobrażalną prędkością z góry na dół i pomiędzy domkami. Patrząc na ich małe stopki i stosunkowo duże ciałka, wydaje się to niemożliwe. 

Bobek i Stara Ja

Lady i Młoda 

Tymczasem nasza biedna Bozia Koko się pierzy i jest bardzo nieszczęśliwa. Wypadło jej większość starych piór i teraz jest cała w kolkach, a tu zimno się zrobiło. Stoi toto zatem takie biedniusieńkie, chudzieńkie i wyskubane gdzieś w kącie ogrodu. Takie pierzenie dla kur jest bardzo nieprzyjemne podobno, co widać po Bożence. Może to swędzi, może boli, na pewno kurka źle się czuje. 

Wcześniej pierzyła się Sunny i też wtedy wyglądała jak siedem nieszczęść, ale za to teraz jest przepiękna, taka bardzo bardzo czarna i puszysta.

Bożenka też za jakiś czas będzie znowu piękna. Heniek za to ostatnio agresywnie wobec naszej Młodej się zachowuje. Kiedyś Chip ociągała się z włażeniem do kurnika, więc Młoda ją złapała, na co Chipi zaskrzeczała, a co Heńka wkurzyło i przywalił Młodej z dzioba po łapsku. Kolejnego dnia dostała już profilaktycznie za nic, bo Sunny zagdakała i ten myślał, że znowu „krzywdzi” jego kurę. Poważny kogut się z niego robi, nie ma co. Teraz Młoda ma dwa siniaki haha. 

pierząca się Bożenka wyglądająca jak dodo




14 stycznia 2023

Szkolenie, przewracanie podpasek i reszta tygodnia

 Kurs dla początkujących po 7 latach pracy

Zmieniłam pracodawcę, co oznacza, że w praktyce dla mnie nic się nie zmieniło, jeśli idzie o wykonywanie pracy. 😜Wykonuję ją bowiem ciągle w tym samym miejscu, czyli w tych samych domach, u tych samych ludzi, w ten sam sposób, za te same pieniądze… 

Zmiany dotyczą tylko drobnych detali formalnościo-urzędowych.

Pierwszy plus nowego biura jest taki, że przyodziewek roboczy dostajemy… Nooo, ja póki co otrzymałam tylko bluzę polarową i dwa fartuchy, bo innych rzeczy nie było na stanie i dopiero muszę pojechać je odebrać… Mam dostać jednak jeszcze buty, do tego kilka t-shirtów, zapas rękawiczek, krem do rąk i cośtam jeszcze. Do tego jest dodatek za pranie. W poprzednim biurze nie było ubrań. 

Fartuszki uznałam za wielce przydatne, choć głupawo się może w nich wygląda… typowa pomoc domowa haha. Klienci też uznali to za zabawne, wszyscy po kolei musieli żartobliwie skomentować mój fartuszek, ale też wszyscy zgadzają się, że to jednak praktyczna sprawa, bo po pierwsze mają kieszenie, w których mogę se nosić ścierki czy inne rzeczy. Po wtóre chronią moje łachy. 

Drugą istotną sprawą są kursy dodatkowe.

W poniedziałek zaliczyłam  w Gent obowiązkowy kurs dla początkujących. Zdawać by się mogło, że po 7 latach pracy jako pomoc domowa taki kurs jest niepotrzebny i nudny, ale ja powiem, że taki kurs jest po 7 latach przydatny i ciekawy. Osiem godzin zleciało w mgnieniu oka. Nie było to bowiem ględzenie jakiegoś pseudo mądryjoła, który w dupie był i gówno widział, tylko dyskusja, historie z życia opowiadane przez prowadzącą oraz wszystkich uczestników, którzy coś do powiedzenia mieli, dzielenie się pomysłami… Każdy też musiał powiedzieć, co wcześniej robił i dlaczego chce teraz sprzątać i dlaczego akurat w tym biurze…


Gandawa; ósma godzina rano w Belgii, to jeszcze ciemna noc

dworzec w Gandawie


Historie były niesamowite. Opowiem wam trochę, choć pewnie detale mi umknęły a inne być może przekręcę, ale sens ogólny raczej zachowałam…

Gdy prowadząca opowiedziała o sobie, wszystkich wzruszyła. Bo wiecie, mówiła, kiedyś prowadziła razem z małżonkiem firmę, dobrze prosperującą restaurację. Nagle mąż zachorował. Choroba Huntingtona. Szukanie specjalistów, badania,  diagnoza, szukanie rozwiązań, nowych terapii, specjalistów, leczenie… Nie trudno się domyśleć, że nie było mowy o jednoczesnym prowadzeniu firmy, czy w ogóle jakiejkolwiek pracy. Stracili firmę. Oszczędności wydali. Sama zaczęła chorować. Przeszła ciężką depresję. Było bardzo źle. Na szczęście, jak mówi, znalazła dobrą pomoc i wróciła do żywych. Poszła sprzątać, by zarobić na życie. Mąż żyje. Jest w placówce. Nie potrafi samodzielnie funkcjonować. Nie poznaje jej. Ona się nie poddała. Jednak to ją zmieniło. Postanowiła działać, pomagać ludziom, walczyć o ich prawa… Prowadzenie szkoleń to jedna z rzeczy, którymi się zajmuje. Gania też do stolicy, by tam domagać się tego czy tamtego od urzędów dla naszego sektora. Uczestniczy w różnych badaniach związanych z naszym zawodem… Dzieli się swoją wiedzą, doświadczeniem i ciekawymi historiami.

Mieliśmy dyskusję na temat tego, czy opłaca się zaprzyjaźniać z klientami i ona opowiedziała dwie historię z tego biura. Zastrzegała, że to autentyczne i że to na prawdę się zdarzyło. 

mój stary ryj na dworcu w Gandawie


Uruchomcie wyobraźnię…

Była sobie sprzątaczka w Gandawie, która pracowała u starszej schorowanej pani. Systematycznie sprzątała jej apartament. Zaprzyjaźniła się z miłą panią. Zauważywszy, że nikt starowinki nie odwiedza, spędzała z nią też czasem czas po pracy. Słuchała babcinych opowieści i żali. Zdarzyło jej się robić sprawunki, czy domowe ciasto w niedzielę babci przynieść. Nagle babcia umarła. Gdy otwarto testament, okazało się, że pomoc domowa otrzymała połowę budynku, czyli kilka czy kilkanaście pięknych apartamentów, których babcia była właścicielem. Ale babcia miała dzieci i wnuki, które na to czekały, ale nie dostały nic... Zaczęła się wojna i chodzenie po sądach… Ostatecznie pomoc domowa mogła zatrzymać jeden apartament, a resztę bodajże zabrało miasto… 

Druga opowieść zaczynała się podobnie, tylko że bohaterem był pan sprzątający. Pan, który był, jak wspomniała opowiadaczka (choć nie wiadomo po co) gejem, tak bardzo polubił pewną staruszkę, że większość czasu wolnego jej poświęcał. Robił zakupy, zawoził do fryzjera, odwiedzał w weekendy, naprawiał sprzęty itd itd. Był jej jak syn czy siostrzeniec, co prawdziwej rodzinie bardzo się nie podobało. Sami nie raczyli babci odwiedzać, zasadniczo mieli ją w dupie, ale wadziło im też, że obcy ją odwiedza i się z nią spoufala. A może o to, że jest gejem… W końcu złożyli na policji doniesienie, że facet staruszkę okradł. Nie pomogły jego tłumaczenia, ani babci zaprzeczenia. Zniszczyli obydwoje. I dobrego poczciwego chłopinę, i swoją matkę, babcię, bo i ona okropnie to przeżyła. Facet zmienił pracę. Losy babci nie są znane…

Opowieści uczestników kursu też były ciekawe.

Już pierwsza historia z pierwszego dnia pracy młodej Belgijki stała się wiodącym tematem całego dnia.

Dziewczyna powiedziała, że nie dawno skończyła studia w kierunku weterynarii, czy coś w ten deseń. Miała jakiś staż w psim salonie piękności i tam też dostała od razu zatrudnienie na część etatu. Po czym postanowiła sobie dorobić na sprzątaniu, bo tę pracę można wykonywać w dowolnym wymiarze godzin i różnych porach. Nie każdemu wszak pasuje robota od 8 do 16. No i git. Pierwszy dzień jednak bardzo niemiło ją zaskoczył.

Przyszła do klienta. Na dzień dobry kazano jej zdjąć buty i założyć papucie. Nie wiedziała, że nie można sprzątać ani na boso, ani w kapciach, nie zabrała butów na zmianę, a firmowe buty dopiero miała iść odebrać nazajutrz. Błąd początkującego. Nic to. Potem było gorzej. Kobieta wymieniła listę czynności tak długą i popieprzoną, że stary wyjadacz miotłowy by wymiękł i uciekł w podskokach… No nie, okej, stary  wyjadacz, by powiedział, co jest wykonalne i w razie niezgody, zrobił by w tył zwrot. 

Dziewczyna próbowała robić, co tamta sobie życzyła, czyli na początek zetrzeć wszędzie kurz na sucho, potem to samo wilgotną ściereczką i jeszcze raz na sucho… Po 7 latach oczekiwania i pomysły niektórych ludzi nadal mi się we łbie nie mieszczą. No dobra, reszta jej pierwszego dnia przebiegła w podobnych okolicznościach, czyli masie stresu przy próbie wykonania niewykonalnego. Nie zazdroszczę takiego pierwszego dnia. Puenta była najlepsza. Dziewczyna mówi, że zrobiła, co mogła, i myśli po cichu, że jak na pierwszy dzień w tym zawodzie, to chyba nieźle, a klientka na to wzdycha ciężko, przewraca oczami, bierze wiadro i ścierki i maszeruje w stronę posprzątanych pomieszczeń, by samemu posprzątać tak jak należy. Kurtyna.

Do końca dnia kursu kapcie i ich właścicielka były wspominane z 50 razy na różne sposoby, jako przedni żart. Gdybym była tą dziewczyną, poczuła bym się tym podbudowana i wsparta przez swoich. 

W grupie był jeden młody facet. Też Belg. Próbował sił w wojsku, potem m.in. w firmie zajmującej się sprzątaniem np dróg po wypadkach (wspominał ciężarówkę prosiaków jako najgorsze doświadczenie, szczegółów na szczęście oszczędził) czy mieszkań po menelach, gdzie wchodzi się w maskach i kombinezonach i odkaża pomieszczenia specjalnymi produktami. 

Jego pierwszy dzień w pracy był raczej zabawny, choć też posłużył i prowadzącej pewnie nie raz posłuży, jako zły przykład. W drzwiach napotkał typową seksistowską reakcję - Spodziewaliśmy się kobiety… (niektórzy dodają wprost, że facet przecież nie umie sprzątać). Ale ostatecznie nowi klienci okazali się - jak wspomina nasz kolega -  parą miłych emerytów. Zrobił, o co prosili w godzinę, a oni nie mieli pomysłu na wypełnienie mu pozostałych trzech godzin i odesłali go do domu, z czego ochoczo skorzystał, a czego, jak wiadomo robić nie wolno… Albo inaczej, robi się na własne ryzyko, a ryzyko jest duże…

Zdarza się, że klient wysyła pomoc domową do domu wcześniej, po to by natychmiast zadzwonić do biura i o poskarżyć, że wyszła 20 minut wcześniej.

Poza tym oczywiście kwestia ubezpieczenia i potencjalnych kontroli. 

Inna koleżanka, starsza już kobieta wróciła do sprzątania po tym, jak fabryka, w której ponad 20 lat przepracowała, właśnie została zamknięta. Prowadząca dodała, że w pozostałych grupach było sporo ludzi ze zlikwidowanego Makro. 

Jeszcze inna jest z zawodu pielęgniarką i kilka lat pracowała jako pielęgniarka domowa, ale urodziła dziecko i sprzątanie będzie jej łatwiej łączyć z opieką nad maluchem. Mogła zostać w poprzedniej firmie pracującej dla funduszu zdrowia  i sprzątać u chorych, ale stwierdziła, że ludzie nie zrozumieją, dlaczego przedtem przychodziła ich myć, a teraz chce sprzątać ich mieszkanie i dlaczego nie może robić obu tych rzeczy. Dlatego przyszła do zwykłego biura sprzątającego, by pracować u innych ludzi.

Kolejna babka w moim wieku,  dotąd pracowała w sklepach, ale teraz też ma dziecko i jako samotna matka nie da rady w zwykłym trybie pracować. Do sprzątania może iść, kiedy jej pasuje, czyli - jak wszystkie matki - po odprowadzeniu dziecka do żłobka, przedszkola, szkoły… I kończyć pracę tak, by móc pociechę odebrać. Przypomnę, że w Belgii dzieci przebywają w placówkach edukacyjnych obowiązkowo od 8 - 15.30 z możliwością skorzystania ze świetlicy przed i po zajęciach. Nie ma takiego cyrku jak w PL, że szkoły cudują z planami lekcji, a potem są takie sytuacje, jak mi kuzynka opowiada, że autobus jedzie co godzinę po kilka kilometrów, by zawozić i przywozić ze szkoły po jednym dziecku… Ale i tu, mimo stałych godzin, rodzic ma trudno połączyć pracę z rodzicielstwem, a bez pracy nie przeżyje, bo w tym kraju jedna osoba rodziny nie utrzyma mając przeciętną pracę… 

Wielu kolegów w każdym razie zaczęło sprzątać z tego powodu, że tu można sobie wybierać godzinę rozpoczęcia i zakończenia pracy oraz samemu decydować, ile godzin w tygodniu się pracuje.

Choć niektórzy nadal będą twierdzić, że sprzątać idą tylko debile bez szkoły, o czym już nie raz pisałam, choćby tu (kliknij, by przejść do wpisu). A  dla wysoko wykształconych znających kilka języków godniej jest 10 lat pobierać zasiłek, niż pójść sprzątać, bo tak prostej i pracy to się oni by wstydzili  (uwierzcie mi, znam takich osobiście). 

Zresztą nie dawno dostałam tzw jobbonus  z tego tytułu. Tak, proszę państwa, nasz genialny rząd uznał, że uczciwie pracującym, ale mało zarabiającym ludziom trzeba rzucić trzy stówy jałmużny, by UWAGA (takie są oficjalne wyjaśnienia!) w ten sposób zachęcić osoby siedzące latami na zasiłkach do podjęcia pracy. Gdyż teraz ludzie uczciwie, ale ciężko pracujący zarabiają o wiele mniej, niż otrzymują ludzie „szukający pracy”. Raczej szukający usprawiedliwień, by jej nie podjąć… 

No nie wiem, kurde, może ja jestem wyjątkowo głupią sprzątaczka, ale ja na miejscu tych rządzących będąc, raczej zmniejszyła bym drastycznie kwotę i ograniczyła do minimum okres pobierania zasiłków, a nie dawała uczciwym pracowitym ludziom lizaka. No heloł! 

dworzec w Gandawie raz jeszcze


Przewracanie podpasek

Gdy ja byłam na kursie, Moje Dziecię powiadomiło mnie, że wychodzi z domu i wróci dopiero koło 23, bo idzie do pracy. No bo wiecie, są tacy, którzy mimo dyplomów i świetnego zdrowia wolą płaszczyć dupsko w domu i tacy, którzy pomimo braku jakichkolwiek dyplomów i poważnymi ubytkami na zdrowiu będą ciągle podejmować wysiłki, by zarobić uczciwie na swoje utrzymanie. 

Młoda najpierw była testerką okolicznych szkół, a teraz jest testerką gównianych zawodów dostępnych w okolicy. Bo jak się ma autyzm, dyspraksję, depresję i PTSD to kurde ciężko jest człowieka zadowolić ;-)

Po kursie byłam koszmarnie zmęczona, ale chciałam się natychmiast dowiedzieć, jak Młodej poszło. Podstawiłam powieki zapałkami i czekałam na moje dziecię. Minęła 23. Minęła 23.15, .20, .30 a jej nie ma. Zaczęłam się niepokoić. Niby do fabryki tylko 8 km i ona elektrycznym rowerem pojechała, no ale noc jest, mokro, ciemno, a ta jej dyspraksja powoduje łatwe wywalanie się i wjeżdżanie w słupy… Przed północą jednak furtka jebnęła załomotała o ścianę. Z buta wjechała Nasza Osiemnstka z Krową (tak ma na imię nasz rower elektryczny, ze względu na swój powab, gabaryty i wagę). Pytam, co tak długo, a ta ruszając żartobliwie brwiami grzebie w plecaku i wyjmuje torbę ze znanym żółtym M, bo

 - Z tamtąd już tylko 4 kilometry było do Maka - mówi. 

- No dobra. Ale jak tam robota - pytam.

- A idź, od jutra używam tamponów!

- Że co? - pytam, próbując zrozumieć co ma jedzenie z MacDonalda i robota z jej nieoczekiwaną deklaracją zmiany orientacji menstruacyjnej. No bo wszyscy wiedzą (jak nie wiedzieliście, to teraz już też wiecie), że  Młoda nie używa tamponów. Bo nie!

- No kuźwa, cały dzień przewracałam podpaski na taśmie! Teraz będą mi się nawet śnić podpaski po nocach! Mam dość podpasek - brechta się Młoda.

- No a poza tym da się robić? 

Na to Młoda smutno kręci głową i prezentuje prawie bordowe dłonie. Niestety nadwrażliwość wyklucza macanie całe dnie papierów i folii. Wyklucza też używanie rękawiczek, bo rękawiczki też bolą. Fuck!

A ogólnie praca w fabryce akcesoriów higienicznych wydała jej się całkiem w porządku i płaca niezła jak na początek kariery. No ale co zrobisz, jak nie masz zdrowia. Bok se wyrwiesz?

Reszta tygodnia minęła już bez fajerwerków. 

Tylko mój skuter i Młodego rower ciągle niedomagają, działając nam na nerwy.

Skuter nie chce palić na przycisk. Raz już byliśmy u magika, ale wtedy ta francowata Tośka udawała zdrową. Tak, mój skuter też ma imię. (Auto Małżonka też zresztą ma, ale nadane przez Młodą, fankę HP - Insygnia Śmieci - no bo opel insignia 😅). 

Mechanik zbadał Tośkę i mówi, że przez cały dzień palił ją i gasił. Zostawiał na godzinę i palił. Zostawiał na chodzie i gasił. I palił. I jeździł. I ta menda za każdym razem zapalała. Przeczyścił, przedmuchał tu i tam, po czym oddał nam motor i kazał wrócić, jak by się problemy nasiliły. 

Na drugi dzień rano pstrykam. Nic. Kurwa mać! Na kopnik zapaliło. Od tamtego czasu pogorszyło się i trzeba pojechać znowu do tego czarodzieja, ale w tygodniu nie miałam  sił, a dziś tak napitala deszcz, że nie mam chęci wychodzić z domu ani tym bardziej jechać gdziekolwiek na skuterze. Trudno. W kolejnym tygodniu będę wszędzie znowu na rowerze zasuwać. Z lenistwa i własnej głupoty. Dla zdrowotności i dobra planety. 

Młodego rower to kompletna pomyłka. Gdy wyrósł z poprzedniego, postanowiliśmy mu kupić taniochę za 200€ w Decathlonie, bo dwa lata to i btwinem przecież przejeździ te półtora kilometra do budy c’nie? . Do średniej szkoły kupi mu się jakiś markowy, by przez 6 lat mógł spokojnie te 10km dziennie robić.  Taaa, może 4 lata temu najtańszym rowerem z Decathlonu dało się przejeździć, ale nie tymi szrotami, co teraz tam sprzedają. Mechanik nasze opinie i obawy potwierdził. To rower na miesiąc. Potem kierunek śmietnik. Nie ma do tego części, a jak są, to drogie i wytrzymują tydzień-dwa. Fuck! 

Młody nie chce nawet słyszeć o wsiadaniu na swój rower. Woli już na nogach chodzić z tym ciężkim tornistrem, bo rowerem nie może wydrzeć pod górkę nawet jak wiatru nie ma. A wiatr zwykle jest.  Ostatnio 80km/h. Hamulce się blokują non stop i ni cholery nie da się z tym nic zrobić. Zatem trzeba drzeć na zahamowanych kołach. Genialne! 

Obejrzałam właśnie rowery w necie i chyba trzeba mu w końcu kupić. Pytanie tylko, jaki duży? 

Młody jest w najgorszym wieku, jeśli idzie o zakup roweru. Ma 10 lat i jest mały. No dobra, ojciec nie jest jakimś gigantem a i matka też koszykarką by pewnie nie została i być może nasz Syn nie będzie miał nigdy 2 metrów wzrostu, ale na pewno nie długo urośnie, bo to ten wiek. Dzieci rosną najbardziej będąc w szóstej klasie lub pierwszej szkoły średniej, tak wynika z moich obserwacji dzieci. Tyle, że Epicki do szóstej trafił rok wcześniej, co trochę sprawę komplikuje… Bo teraz jeszcze jest mały. Ma jakieś 135cm wzrostu i swoim klasowym koleżankom sięga zaledwie do klaty. Jeśli kupimy mu rower dobry na dziś, to za rok może trzeba będzie kupować następny. A to nie są, panie, tanie rzeczy. 500-700€ trzeba wybulić na najtańszy rower, który jest nie tylko ładny, ale też dobrze wyposażony, bezpieczny i w miarę lekko jeździ. Bo to Belgia, tu bez roweru jesteś jak bez nogi. Tu każdy ma rower. Do szkół dojeżdża się rowerami albo przynajmniej na stację. Do pracy rowerami. Na zakupy, do fryzjera, szpitala, dentysty, kościoła, na imprezę, wszędzie kręcisz na bike’u, jak tylko się da. 

Nie sztuka wydać 700 za rower, który po roku trzeba będzie opchnąć komuś za stówkę, gdy szczyl wyrośnie. Dlatego to taki problem dla nas teraz. Chciało by się poczekać na urośnięcie Młodego, ale on potrzebuje roweru teraz już. Oglądaliśmy parę rowerów używanych, ale w związku z tym, że to Belgia i że roweru się tu używa intensywnie, to używane rowery częstokroć są w stanie opłakanym i ich naprawa będzie droższa niż ich wartość. Jakby się nie obrócił, dupa zawsze z tyłu..

Maggie zobaczająca, czy Człowieki coś dadzą


Babunia

Kilka razy wspominałam na tym blogu moją najstarszą klientkę, bo to przebabka jest. W tym roku skończy 90 lat i niestety ostatnio bardzo na zdrowiu podupadła, ale przypomnę tu o jej wyczynach, bo dla mnie ona jest niesamowita. Z jednej strony typowa Flamandka, która co wieczór wypija lampkę wina i raz w tygodniu je frytki. Z drugiej oryginał.

 Opowiada, że w wieku 16 lat nauczyła się jeździć ciężarówką ojca. Wtedy jeszcze nie było praw jazdy, a jak wprowadzili, to każdy, kto potrafił prowadzić, dostawał prawko. Ona dostała kategorię C. Kiedyś, ze 3 lata temu,  podwoziła mnie do domu, gdy złapałam kapcia w rowerze i mówi, żebym się nie bała, bo ona ma prawko już ponad 50 lat. Pamiętam, jak się jej mercedes zepsuł. Co się obiadoliła. Przychodzę do niej następnym razem, a ta od razu się chwali, że już ma nowego mesia, bo starego sprzedała przez internet i nowego znalazła i syn z nią pojechał i już ma. Tak, tak, ona sama wystawiła auto w sieci. Na fejsbuku też ciągle do dziś siedzi i komentuje co chwilę na grupie naszej gminy. Przez spory czas prowadziła też bloga, na którym pokazywała swoje robótki. Szyła i robiła na drutach, po czym to fotografowała i wrzucała sama fotki z aparatu na bloga, dodając stosowny opis. Ja pracuję u niej jakieś 6 lat, a ona ma 89. Którymś razem znów się skarży, jak przyszłam, że Whatsapp jej nie działa i jak ona teraz będzie z wnuczkami pisać i zdjęciami się wymieniać? To nie jest, panie, zwykła babcia! Ostatnio znowu opowiadała, jak to parę lat temu z innymi członkami rodziny poszukiwali korzeni. Znaczy rodziny ze strony ojca, który wychował się w Belgii, ale był jakimś niemieckim bękartem… Znaleźli rodzinę babci w Niemczech i ich odwiedzili, ale o rodzinie dziadka niczego się nie dowiedziała. Marzy jednak, że to może jaki hrabia albo książę był… Lubię moich klientów i te ich opowieści. 

Niestety, jako się rzekło, babunia podupadła na zdrowiu. Miała problemy z kręgosłupem, trochę się podleczyła, chodzi z balkonikiem. Nie może już jeździć i auto z wielkim bólem sprzedała. Praktycznie sama nie wychodzi z domu. Tyle, co na spacer wokół domu i do fryzjera, bo ma tuż obok.  Jakiś czas temu zaczęła się skarżyć na brzuch i nie dawno się okazało, że złośliwe skurwysyństwo wykryli. W tym wieku nie będą operować ani żadnych takich… Na razie babcia jest w domu. Mieszka sama. Radzi sobie. Bierze piguły, ale nie wiadomo, jak długo da rady… Za namową dzieci zamówiła sobie obiady do domu. To jest dobre rozwiązanie, choć mówi, że wolała by sobie sama gotować. Przed świętami kupiła sobie airfryera  i jaka zadowolona z tego zakupu, bo - jak mówi - ludzie w jej wieku, to już takich nowinek unikają, nie kupują, a ona lubi sobie nowe rzeczy spróbować… Robi se frytki, bo zwykła frytownica jest dla niej już niebezpieczna i frytki na oleju nie zdrowe… 

Z tymi dostawami jedzenia to, jak się w tym tygodniu okazało, też różnie jest. Zwykle gość przynosi to żarcie koło 9-tej, 10-tej godziny, a ostatnio babcia o 11tej do nich telefonowała, by spytać, czy aby nie zapomnieli, to jeszcze niemiło jej coś odburknęli. Gdy wychodziłam od niej za kwadrans dwunasta, jeszcze tego obiadu nie miała, a ona zawsze przed dwunastą je. Jak ja się zbieram, to ona wkłada talerz do mikrofalówki i szykuje jakieś picie. No wyobraźcie sobie, że jej nie dostarczą jedzenia, to siedzi o głodzie, bo przecież nie zawsze będzie mieć sobie co zrobić. Ona to jeszcze ma rodzinę w pobliżu i jak ich powiadomi, to wpadną z jakimś jedzeniem, ale nie każdy kogoś ma…

Niektórzy się może zastanawiają, dlaczego mieszka sama? Bo chce. Bo w Belgii to normalne. Tu rodzice raczej nie mieszkają z dziećmi ani tym bardziej z wnukami. Każdy sobie rzepkę skrobie. Jeśli ktoś sobie nie radzi, idzie mieszkać do jakiejś placówki opiekuńczej. Babunia była przez pewien czas w domu opieki, ale jak się lepiej poczuła, wróciła siebie. Bo może. 

Ciągle stara się żyć po swojemu. Próbuje szyć. Gdy sprzątam, woła mnie nie raz, by jej igłę w maszynie nawlec, bo nie widzi. Coraz trudniej jej jednak wszystko przychodzi. Do tego martwi się zdrowiem córki. Tę też już tu kiedyś wspominałam, choć osobiście jej nie znam, ale wiem, że otrzymała diagnozę rak piersi miesiąc później niż ja i dzięki Babuni oraz drugiej jej córce, mojej sąsiadce i klientce,  jestem z grubsza na bierząco… U niej jest trochę inaczej niż u mnie, bo teraz czekała ją operacja dołu… Dlatego Babunia bardzo się martwiła. 

A człowiek spędzając systematycznie po kilka godzin w tygodniu u tych ludzi, chcąc nie chcąc uczestniczy poniekąd w ich życiu . Zbiera ich radości, smutki i troski. To jest dobre i piękne, aczkolwiek niekiedy wyczerpujące…

Na szczęście mamy weekendy, kiedy można sobie przerwę zrobić i się zdystansować.

różowy belgijski słoń i polska kura  ;-)


11 stycznia 2023

Pomoc domowa. Jak złożyć wypowiedzenie?

UWAGA! Wpis poniższy jest częścią pamiętnika pomocy domowej.

NIE JEST zatem opinią eksperta od prawa pracy. 
NIE JEST żadnym wpisem oficjalnym.
Wrazie pytań, czy wątpliwości dotyczących własnego zatrudnienia proszę udać się do biura pracy, związku zawodowego, pracodawcy lub prawnika, a nie szukać pomocy na prywatnych blogach. 


Postanowiłam stworzyć post na temat składania wypowiedzenia, bo może komuś się przyda taka informacja. Dobrze jest bowiem wiedzieć, jak to z grubsza wygląda. Podkreślam z grubsza




Okres wypowiedzenia. 

Ustawowy okres wypowiedzenia zależy od terminu zawarcia umowy. Dla umów zawartych po 1 stycznia 2014 roku obowiązują terminy od 1 tygodnia (mniej niż 3 miesiące pracy) do 13 tygodni (po 8 latach pracy).

W internecie jest wiele stron, na których można obliczyć okres wypowiedzenia, np tu: https://www.jobat.be/nl/art/bereken-je-opzegtermijn

Na wszelki wypadek, gdy samemu nie jest się pewnym, lepiej zapytać mądrzejszych od siebie. Z tego typu pytaniami można np udać się do swojego związku zawodowego, ale zwykle też nowy pracodawca pomoże z rozwiązaniem umowy, co dobrze jest mieć na uwadze, by nie popełnić jakiegoś głupiego błędu, który będzie potem kosztował sporo stresu.

Powiadomienie pracodawcy

Rozwiązania umowy o pracę zawsze dokonuje się  pisemnie. Jest trzy metody dostarczenia tego pisma:

1. Osobiste doręczenie wypowiedzenia za potwierdzeniem odbioru

Tu trzeba pamiętać o przygotowaniu 2 egzemplarzy wypowiedzenia, by przyjmujący mógł potwierdzić podpisem odbiór tego dokumentu. Gdy nie jest się, pewnym, czy pracodawca zechce podpisać to wypowiedzenie, lepiej skorzystać z poniższych metod. 

2. Wysłanie wypowiedzenia listem poleconym

W tym wypadku wypowiedzenie wchodzi w życie trzeciego dnia roboczego (każdy dzień tygodnia z wyjątkiem niedziel i dni ustawowo wolnych) od daty nadania. Czyli list polecony wysłany w poniedziałek 10 października, należy uznać za doręczony w czwartek 13 października. 

Okres wypowiedzenia zaczyna się liczyć zawsze od poniedziałku następującym po dniu dostarczenia. Dlatego wypowiedzenie trzeba wysłać najpóźniej w środę, by okres wypowiedzenia zaczął się od następnego poniedziałku.

3. Pismem komorniczym (rzadko stosowane, ale wypowiedzenie można też przekazać przez komornika)

Co musi zawierać wypowiedzenie:

twoje nazwisko i dokładny adres

datę wysłania lub doręczenia wypowiedzenia i miejsce 

nazwę/nazwisko i dokładny adres pracodawcy

fakt, że chcesz rozwiązać umowę  (nie trzeba podawać powodu)

datę rozpoczęcia okresu wypowiedzenia i czas jego trwania

podpis


Brak takich danych jak termin okresu wypowiedzenia może skutkować tym, że umowa zostanie rozwiązana natychmiast, ale z konsekwencjami finansowymi czy innymi tam problemami.

Urlop na szukanie pracy (sollicitatieverlof).

Dobrze też wiedzieć, że w czasie okresu wypowiedzenia pracownikowi przysługuje płatny urlop na poszukiwanie pracy. Ilość zależy od pewnych czynników, ale należy się od pół do jednego dnia płatnego urlopu na tydzień (na cały etat - w przypadku zatrudnienia na część etatu jest ilość urlopu odpowiednio naliczana) przez okres wypowiedzenia. Z tym że ten urlop można tylko i wyłącznie wykorzystać na szukanie pracy i rozmowy kwalifikacyjne a nie co innego. 


Jako przykład pokazuję tu swoje wypowiedzenie, które wysyłałam pocztą, bo w przypadku biur czeków usługowych należy wysłać do głównej siedziby firmy. Adres, który jest na umowie o pracę.


Nazwisko Imię Pracownika                                                          

Ulica i numer

4321 Miejscowość


AAN: NAZWA FIRMY

          Ulica i numer

          1234 Miejscowość


                         Miejscowość, 24/10/2022



AANGETEKEND.


Betreft: ontslag


Geachte,


Hierbij wens ik een einde te maken aan de tussen ons bestaande arbeidsovereenkomst. 


De duur van de opzegtermijn bedraagt 9 weken.

De opzegtermijn vangt aan op maandag 31/10/2022 en eindigt op 1/01/2023.


Veel dank voor de samenwerking en werkervaring


Hoogachtend,


Imię Nazwisko

(podpis)

Szanowny [Panie]

Niniejszym rozwiązuję umowę pomiędzy nami. Okres wypowiedzenia wynosi 9 tygodni.

Okres wypowiedzenia zaczyna się w poniedziałek 31/10/2022 i kończy 1/01/2023.

Dziękuję za współpracę i zdobyte doświadczenie zawodowe.

Z poważaniem



————————————————————

Słownictwo niderlandzkie:

de werkgever - pracodawca

de werknemer, de arbeider  - pracownik

de anciënniteit - staż pracy

de job, de werk, de arbeid - praca

het werk, het beroep, de baan, het vak - praca, zawód

ontslag nemen - zwolnić się

de opzegging - wypowiedzenie

de ontslagbrief, opzegbrief - wypowiedzenie (pismo)

de opzegtermijn, de opzeggingstermijn - okres wypowiedzenia

aanvang van de opzeggingstermijn - początek okresu wypowiedzenia

de arbeidsovereenkomst , arbeidscontract - umowa o pracę, kontrakt

onbepaalde duur - czas nieokreślony

beëindiging van arbeidsovereenkomst - zakończyć umowę o pracę

de lopende arbeidsovereenkomst stopzetten - j.w.

handtekening - podpis

aangetekende brief - list polecony

tekenen - podpisać

werkervaring - doświadczenie zawodowe

samenwerking - współpraca

naam - nazwa, nazwisko, imię

voornaam - imię

achternaam - nazwisko





Linki:

https://werk.belgie.be/nl/themas/arbeidsovereenkomsten/einde-van-de-arbeidsovereenkomst

https://www.vdab.be/ontslag/sollicitatieverlof

https://www.vlaanderen.be/werken