26 marca 2014

zasiłek rodzinny - szlag mnie już trafia

Ostatnio stwierdziliśmy z M, iż prędzej nasze dzieci pójdą do pracy i zaczną na siebie zarabiać, niż doczekamy się dodatku rodzinnego na nie :-)

No a ja ze swojej strony już liczę dni, do wakacji, żeby pójść do jakieś roboty choć na weekendy i choć na swoje potrzeby zarobić parę centów. Od 19 roku życia pracowałam i mimo niewielkich zarobków miałam na osobiste wydatki. Nie musiałam nikogo o nic prosić ani dla siebie ani dla dzieci. Co prawda mój M dałaby mi i moim dzieciom gwiazdkę z nieba, jak by mógł, jednak to nie zmienia faktu, że życie na czyjś rachunek jest dla mnie wielce krępujące. No szlag! Odkąd skończyły mi się zapasy z Polski, czyli jakieś pół roku, używam najtańszych dezodorantów z lidla (nie takie złe, no ale...) i takiego samego kremu. Nigdy zbytnio nie szalałam z kosmetykami, ale teraz to mam mniej niż minimum - kurde prawie jak w liceum, gdy nawet na dezodorant mnie nie było stać, więc jak mama kupiła na urodziny w wioskowym sklepie, to była to najświętsza świętość i bardzo oszczędnie używany. Ech czasy liceum.... 10 godzin poza domem bez jedzenia albo o suchej bułce zakupionej na długiej przerwie i to często podżartej przez inne klasowe głodomory... i tu 9 lekcja w szkole, wszystkim burczą brzuchy a nasza polonistka se każe pirogi se stołówki przynieść... To były czasy, fajnie się wspomina. No i stwierdza, że jednak teraz to nie ma co narzekać, bo na chleb starcza, a dzieci mają kanapki do szkoły i soczki a po powrocie ciepły obiad. No ale kurde... weź co miesiąc proś chłopa o kupienie babskich gadżetów...

 Dobra, nie o podpaskach miał być ten post (a swoją drogą czemu tu są one takie drogie?!)

Dodatek czy też zasiłek rodzinny.... śmiech na sali puste krzesła. Choć śmieszne to już przestało być dawno.... Opowiem Wam moją historię. Czytanie dla cierpliwych. Liczby oznaczają etapy.

 1. Moja sąsiadka w pl pracowała w naszym MOPSIe akurat pech chciał, że zajmowała sie tam świadczeniami rodzinnymi. Raz mąż spotkawszy ją na klatce schodowej wspomniał nieopatrznie, że wybiera się zagranicę do roboty. Więc zastrzegła że jak tylko przepracuje miesiąc musimy to natychmiast u nich (znaczy w OPSie) zgłosić, bo to większe dochody będą i może nam dochód na osobe przekroczyć i takie tam sratytaty. Nie kumam już, co przepisy mówią bo to za tępa jestem żeby ogarnąć ten bełkot, który nijak ma się do rzeczywistości. No ale jak mniemam większe zarobki się dolicza owszem, bez patrzenia na to, że jak jedno jest w pl a drugie za granicą to są podwójne rachunki za prąd, czynsz etc.  Nic to, przepisów nie przeskoczysz. Jakby ta menda nic nie mówiła, to bym nie zgłaszała (ani by mi do łba nie przyszło), najwyżej później kazali by oddać..., a tak to wiedziałam, że ona wie i że może motać coś, a po zgłoszeniu wypłaty polskiego rodzinnego zostały wstrzymane natychmiast, miesiąc później świadczenia alimentacyjne dla dziewczyn również (a mnie cha obchodzi, że tzw ojciec nie płaci - niech go państwo znajdzie i zmusi do roboty, skoro nie ma kasy na wypłacanie świadczeń, które sąd płacić nakazuje temu i innym palantom zwanymi ojcami biologicznymi - nie mylić z Tatusiami albo niech sądy dadzą sobie spokój z przyznawaniem alimentów). 
Spoko-majonez zostałam z moją trójcą nieświętą bez środków do życia, bo M nie zarabiał tyle, żeby nam ktowieco wysyłać... Sprzedałam co jeszcze miałam do sprzedania, ze złotym pierścionkiem od babci i obrączką po "byłym" włącznie (w sumie i tak miały być dla dziewczyn tyle, że nie na jedzenie) no i jakoś przetrwaliśmy do lepszych czasów. W tym samym czasie mąż złożył tu w be dokumenty o rodzinne, które się niby należy matce mieszkającej w pl (gdy tata pracuje w UE) w ramach tzw koordynacji świadczeń rodzinnych w UE. No i dobra, przyszły dokumenty do wypełnienia do pl. Oczywiście w języku francuskim. Przeguglowałam Neta ale nie znalazłam wiele wskazówek. Z mojego średniej jakości przetłumaczenia wychodziło, że owe dokumenty mają wypełnić (poza stroną którą ja wypełniam) m.in. instytucja udzielająca świadczeń rodzinnych w pl, instytucja zajmująca sie ewidencja ludności (chodziło o potwierdzenie że ta i ta mieszka tam i tam). Hm, no więc poszłam najsamprzód do naszego MOPSu, pamiętam, że padał (żeby nie powiedzieć napierd...) śnieg i ledwie dopchałam wózek z Młodym do tej cholernej instytucji, do której od bloku było z 4 kilosy. Sąsiadka zawoławszy na pomoc swoją kierowniczkę poinformowała mnie, że oni nie wypełniają takich dokumentów, ba, oni NAWET NIE WIEDZĄ KTO SIĘ TYM ZAJMUJE.... No bo pewnie ja jestem pierwszą i jedyną w całym powiecie osobą, która chce się starać o świadczenia rodzinne z zagranicy hehe jak połowa Podkarpacia jest zagranicą! W końcu po kilku dodatkowych pytaniach czy choćby nie domyślają się, kto by mi pomógł w tej kwestii olśniło je i poszły szukać w Internecie adresu i telefonu do ROPSU w Rzeszowie... Co prawda telefon dały mi niewłaściwy, a na właściwy (który jest w necie) w zasadzie nie można się dodzwonić, bo próbowałam przez 3 tygodnie godzina za godziną bez skutku. Dodam, że w Urzędzie Gminy też bidoki nie wiedzą nic na temat świadczeń rodzinnych, co nie przeszkadza im - jak się później okazało - pobierać paru zetów za wydanie zaświadczenia potrzebnego do tychże. Ale czy w polskich urzędach ktokolwiek cokolwiek wie?! No w końcu zabrałam moje bachorstwo i pojechaliśmy odwiedzić rodzinkę (100km z przesiadkami, z wózkiem i małym smrolem niezbyt zachwyconym jazdą w ciasnym busie. Dobrze, że jeszcze wtedy był na cycu to podpiełam Młodego i za bardzo awantur nie robił. Niech żyje polska qrfa pomoc społeczna! Większe dzieci zostawiłam u babci i z siostrą i naszymi oboma Młodymi pojechaliśmy do ROPSU. Nie odważyłam się bowiem z całą gromadą, plecakami, wózkami próbować dostawać się tam na własna rękę, bo ROPS jest na zadupiu Rzeszowa, pani w sekretariacie nie potrafiła mi powiedzieć przez tel czy tam jeździ jakiś autobus (no skąd by kobiecina miała wiedzieć takie rzeczy?!), a lało wtedy jak z cebra...  Okazało się że w ROPSIE nie ma kolejek, ale dowiedziałam się skąd ten cały czas zajęty telefon - jest tylko jedna osoba, która zajmuje się petentami, więc odkłada słuchawkę i odbiera tylko między jednym a drugim klientem (ot cała tajemnica)  więc prędzej w totka wygrasz niż się dodzwonisz do ROPSu. 
Z Internetu wiedziałam już (na stronie ROPSU było), jakie dokumenty są potrzebne. Miły pan poinformował jednak, że brakuje jednego dokumentu (tego płatnego, bo nie wiedziałam czy konieczny więc wolałam nie wydawac kasy z którą się i tak nie przewalała na darmo), ale zgodnie z ustaleniami wysłałam go drugiego dnia pocztą poleconym oczywiście. 
Rzecz miała miejsce w połowie kwietnia 2013 roku. Już wtedy pojawiły się przesłanki, że byc może w czerwcu się będziemy przeprowadzać, o czym napomknęłam panu w ROPSIe zapytowując czy składanie dokumentów ma w takim wypadku sens itd. Oczywiście pan zapewnił, że jak najbardziej, jako że składam komplet dokumentów to NAJWYŻEJ 3 miesiące (A "RACZEJ SZYBCIEJ") będą podpisane i wysłane do Belgii...

c z e k a m y

2. W lipcu mi się przypomniało o tym ROPSIE (po przeprowadzce za granicę nie koniecznie człowiek ogarnia ten cały burdel zwany życiem). Napisałam email z pytaniem jak sie miewają moje dokumenty. W odpowiedzi dostałam info, że wszystkoo ok i właśnie wysłali je do be (się wyrobili w tych 3 miesiącach skubańce).

c z e k a m y 

3. W międzyczasie poinformowaliśmy tutejszą instytucję o zmianie miejsca zamieszkania, a ta poinformowała nas, że aby tu dostać dodatek rodzinny trzeba przedstawić potwierdzenie z gminy, iż wszyscy zamieszkujemy pod takim to a nie innym adresem. Co wydają dopiero po zameldowaniu - logiczne. Tyle, że z naszym zameldowaniem były problemy... ale to już było...

c z e k a m y

4. Gdzieś koło sierpnia dostałam pismo z ROPSu, że na wniosek MOPSu - który wcześniej nie miał pojęcia, że coś takiego jak koordynacja systemów zabezpieczenia społecznego w UE  istnieje w Polsce - będą ropatrywać, czy aby nas owa koordynacja dotyczy. Kazali upoważnic kogoś w Pl do reprezentowania w sprawie - co uczyniłam. Przysłali dokumenty do wypełnienia (czy mąż pracuje? nie pracuje? ile zarabia? dlaczego? po co? komu? z kim? i te wszystkie inne głupie pytania) które niezwłocznie odesłałam po wypełnieniu.

c z e k a m y .... w zasadzie to już wisi nam to świadczenie za te pół roku w pl, niechby na bierząco zaczęli tu płacić, bo dzieci rosną i trzeba buty, majtki, skarpetki, mleko.... Dobrze, że nie chorują (odpukać!).

5. W grudniu udało nam się dokończyć meldowanie i tym samym urząd mógł zaświadczyć, że już tu legalnie przebywamy. Owo zaświadczenie zostało niezwłocznie przekazane, gdzie trzeba. 

c z e k a m y... na prawdę już nie chcemy tego zaległego, niech tylko zaczną płacić na bieżąco... W końcu M już rok płaci składki...

6. W końcu proszę znajomą o zorientowanie się w sprawie. Żeby powiedzieli np że nam się nie należy (bo taka wiedza jest zdecydowanie lepsza niż czekanie na niewiadomoco) albo określili konkretnie, kiedy się można ewentualnych pieniędzy spodziewać. No i ewentualnie by łaskawie sprawdzili, czy nie brakuje nam żadnych dokumentów, o których nie wiemy, że brakuje (to standard w urzędach - oni czekają, aż doślesz im dokument, a ty nie wiesz, że masz coś dosłać, bo ci się kryształowa kula zapodziała). Pani nie bardz się chciało sprawdzać, ale sprawdziła (podobno) i powiedziała, że WG NIEJ wszystko jest, że na początku marca bedzie narada (czy costakiego) i jak czegoś by brakowało, to zadzwonią do tej koleżanki. A i że wypłacą W MARCU wraz z zaległościami (nie wiem od kiedy - mniejsza o to)...

c z e k a m y ....

Jeszcze tydzień marca. Nikt nie dzwonił. Kasy na razie ni widu ni słychu ani w kącie, ani na koncie.
Za to z ROPSU przyszło pismo, że trzeba jeszcze jakieś dokumenty dosłać i że koordynacja (o ile dobrze żeśmy zrozumieli) dotyczy nas od stycznia do marca 2013 czy jakoś tak... To niech się kurwa wypchają sianem i podpalą... Bo ileż kurwa można?! Zawiozłam dokumenty osobiście, żeby nie było wątpliwości, że dotarły do ROPSu, zapytałam się 5 razy, czy wszystko jest i 8 razy się upewniłam, czy aby na pewno. Powiedzieli że TAK. Po pół roku kazali coś tam dosłać. No dobra przeprowadziliśmy się. Ok dosłaliśmy. Po następnym pół roku znowu czegoś brakuje. To kurwa nie wiem czy ja jestm głupia czy ktos w tym urzędzie był kiepski z matmy?! No bo jak mam napisane, że potrzebnych jest 10 papierków, a ktoś daje mi 6, to nie pierdzielę, że mam wszystkie. Tak czy nie?!












12 marca 2014

ciepło...

Chyba skończył się zapas wody w chmurach, bo przestało padać wreszcie na dłużej niż 15 minut.Do tego wypogodziło się w najlepszym momencie, bo przed feriami. Dzięki temu Młode nie siedziały całymi dniami przy kompie, tylko ciągnęło je na dwór. A to rolki, to rowery, to spacery, to ganianie w koło domu. Zresztą nie tylko Młode, bo i ja z wielka chęcią uciekałam z 4 ścian na całe godziny. Nawet na pisanie bloga czasu brakuje hehe.
I co najważniejsze jest teraz na tyle ciepło, że nie potrzeba półgodzinnych przygotowań, wystarczy sweter i można wychodzić. W deszczowe i zimne dni bowiem zanim ubierzemy te wszystkie sweterki, gumiaczki, rękawiczki, kurtki i czapeczki, ganiając przy tym za Młodym wkoło stołu na ten przykład, to się odechciewa spaceru. Poza tym zaraz po wyjściu Młody najczęściej wskoczy od razu do kałuży i jak gumiaki pełne albo z czapki cieknie, trzeba wracać, by się nie przeziębił i  zdejmować te wszystkie mokre sweterki, gumiaczki, rękawiczki, kurtki i czapeczki, i jeszcze wszystko prać i ścierać podłogę. O, takie spacery to ja chromolę.

Poznajemy po trochu okolicę, sąsiednie miejscowości.
Kurde, nie lubię nie wiedzieć gdzie, co jest. Przez ponad 30 lat mieszkałam w jednym miejscu, każdą wolną chwilę spędzałam na poznawaniu okolicy coraz to dalszej. Wiedziałam, co warto pokazać młodym, gdzie można posiedzieć w spokoju, a gdzie poszaleć na rowerze, dokąd która ścieżynka prowadzi itd. Potem nagle się przeprowadziłam i trzeba było uczyć się nowego miejsca. Gdy już trochę poznałam miasto, znowu nas poniosło gdzie indziej i znowu trzeba było zacząć od okrążania domu, by  zataczając coraz szersze kręgi obsikać mury i krzaczki :-) Wszystko po to, by nie zgubić się na własnym terenie krążąc po sklepach czy placach zabaw no i oczywiście zobaczyć jak najwięcej. I znowu zmiana, po czym wychodzę z domu i nie wiem gdzie północ, a gdzie południe...
Kurde pamiętam ten dzień, gdy przeprowadzaliśmy się z Brukseli. M przyjechał firmowym busem, załadowaliśmy ile wlazło na pakę, Młodego w fotelik i bedziem jechać... ino dzie? W tej miejscowości byliśmy raz autobusem do połowy drogi, a potem z gościem autem. Do tego on też nietutejszy i pomotał sie na skrzyżowaniach, więc trudno było zapamiętać właściwą trasę. Nawigacja stara zdechła na amen, bo odkąd auto zostało sprzedane, to nikt jej nie ładował. Oczywiście nie było skąd zassać nowych map, bo neta nie było. Odwiedziłam wcześniej wszystkie okoliczne księgarenki i kioski w poszukiwaniu mapy samochodowej Belgii, ale wszędzie mieli tylko samą Brukselę (bo wszyscy pewnie maja nawi). Tyle, że na mapie bxl znalazłam strzałkę z nazwą docelowej miejscowości i wychodziło na to, że trzeba pomykać przez Wemmel. No i tak na czuja żeśmy pojechali wypatrując drogowskazów. Trafiliśmy pod pożądany adres tylko 3 razy pytając o drogę tubylców (dobrze, że ludzie w większości rozumieją po angielsku proste pytania). Wyładowaliśmy busa. Zadowoleni z siebie jedziemy po następne rzeczy, bo powrót to już pikuś, a tu peszek, jedna krzyżówka za wcześnie i trzeba szukać miejsca do nawrócenia busem...
 Drugim razem wracaliśmy już po zmroku i się okazało, że w blasku latarni drogi jakoś jakby inaczej wyglądają.... W końcu zaczęło się wydawać, że coś za długo jechaliśmy lasem i lasem i lasem, wtedy się zorientowaliśmy, że to nie jest droga na bxl. Na szczęście akurat knajpa jakaś była i ludzie podpowiedzieli właściwą drogę :-). Najlepsze jest jednak to, że jak za parę dni znowu M pożyczył auto, by przywieźć kanapę od znajomego i pojechaliśmy do bxl znając już troszkę okolicę, zrozumieliśmy, że podczas przeprowadzki jeździliśmy drogą najdłuższą z możliwych, czyli najbardziej  naokoło jak się dało. Kurcze nasza wioska jest naprawdę mała, ale tak namotane jest uliczek, że przez długi czas nie mogłam załapać o co kaman i co chwila pojechałam rowerem nie tędy co trzeba, nadkładając drogi i śmiejąc się ze swej głupoty. Dopiero, jak się meldowaliśmy, dostaliśmy z gminy mapę okolicy i mogłam sobie obczaić jak to jest wszystko rozłożone wg kierunków. Teraz już się nie gubię, choć nadal często jeżdżę naokoło, zwłaszcza gdy Młody zażyczy sobie zobaczać po drodze kozy albo gęsi, albo osły... Nie zmienia to jednak faktu, że nadal wkurza mnie, że nie znam dobrze okolicznych wsi i miasteczek. I tak więc widzę np jakąś dróżkę i nie wiem, dokąd ona prowadzi, to irytuje mnie to niezmiernie. Pewnie jakaś dziwna jestem. Bo znam wielu ludzi, którzy poznawszy jedną drogę, się jej trzymają i już nie szukają innych, i żyją sobie spokojnie jak gdyby nigdy nic. Jak tak można? Ja to nie mogę spać po nocach widząc ścieżkę ze znakiem zapytania na końcu ;-) Bo kto wie, jakie tajemnice i ciekawostki kryje. Podczas ferii zaobserwowałam, że moja Młodsza ma podobnie i cieszy ją odkrywanie nieznanego. Często mówiła "dziś ja prowadzę, ty jedź za mną, mamo". Powiem więcej, ma dobrego czuja, bo w fajne miejsca trafiałyśmy. Np niezły plac zabaw znaleźliśmy i to blisko Lidla, w którym robimy zakupy, więc już wiem, gdzie mogę zabrać młodego z łopatką i wiadrem, a sama poczytać sobie książkę  w niedzielę :-)



A Młoda wczoraj przygnała ze szkoły jak burza, bo byli na "badaniach" jak to określiła. Znaczy łazili po wsi szukając i łapiąc różne robale, które oglądali, mierzyli, opisywali i na koniec wypuszczali... Zazdroszczę im takiej nauki przyrody...
I tak mi do łba przyszło, że jakby któremuś z nauczycieli w pierwszej szkole dziewczyn taki pomysł strzelił do głowy, to chyba by matki na zawał zeszły, a bez wyzwisk pod adresem nauczycieli to już na pewno by się nie obeszło. Jak bum cyk cyk. Bo gdzie to włóczyć dzieci po wsi, jeszcze się przeziębią, przemęczą, a jeszcze dotykać każą osy czy szczypawki łomatkobosko... Suminnie wom godom, ludzie w niektórych polskich wsiach (i nie tylko wsiach) mają dosyć dziwne poglądy jeśli chodzi o zdrowie dzieci i to co wolno np nauczycielom. Z niemowlakiem to najlepiej nie wychodzić w ogóle dopóki sam na własnych nogach nie wyjdzie z domu. Jak już wyjść to tylko latem i to zubieranym w czapki zimowe i kombinezony. Absolutnie nie pozwolić biegać, skakać, o wspinaniu na cokolwiek to niech zapomni, bo jakby tak spadł albo się spocił (a jak się tu nie spocić w tych wszystkich swetrach w środku lata)...
Raz mówię do takiej jednej mamuśki trzymającej 2latka za łapę, której tamten mało nie wyrwie - To czemu go nie puścisz? niech się bawi w piasku, przecież ciepło i sucho...
To kurde popatrzyła na mnie jak na wariatkę - Przecież się pobrudzi...
No jasna qwa i 100 milicjantów.... się pobrudzi, to nie ma starych portek i koszulki?! Wystroić dziecko jak na wesele i iść na plac zabaw.. bezsensu nie lepiej włożyć do akwarium i wystawić na okno, żeby ludzie mogli podziwiać?
Nie wiem, czy tu też są takie mamuśki, ale tak na co dzień to raczej widzę, że dzieci bez względu na wiek ganiają jak zwariowane i nikt się nie przejmuje, że mają mokre buty czy obłocone ubranie. W bxl często widziałam na placach zabaw wystrojonych rodziców czy nianie i dzieci w markowych ciuchach ale swobodnie śmigające na brudnej zjeżdżalni czy tarzające się po trawie.



W ogóle odnoszę (jak coś to mogę przynieść z powrotem;) wrażenie, że Belgowie nie przywiązują specjalnej uwagi do stroju i innych tego typu rzeczy, przynajmniej na codzień. Co prawda ja tam nie jestem ekspertem od ubierania się - o bynajmniej, nigdy nie orientowałam się w trendach (i w ogóle zasadniczo moda i ludzkie zdanie mi  zwisa w kwestii stroju i nie tylko), jednak nawet ja jestem w stanie zauważyć, iż wielu jeśli nie większość ludzi mimo, że ubrana w dobrej jakości i markowe rzeczy nie zwraca wielkiej uwagi, czy one do siebie pasują i czy to jest modne. Oczywiście widziałam ludzi - nie tylko kobiety - wyróżniające się z tłumu właśnie elegancją i szykiem (i nie mam tu na myśli bynajmniej ludzi w strojach wieczorowych podążających na jakąś imprezę, choć tacy też się wyróżniają wiadomo). Choć z drugiej strony patrząc ludzie kupują nowe ciuchy co sezon, bo ich po prostu stać, więc siłą rzeczy i tak noszą się modnie, ale nie robią z ubrania wielkiego halo jak w pl. Przede wszystkim, co najważniejsze nikt nie zwraca uwagi na wygląd innych. Nie bez znaczenia jest tu za pewne fakt, iż Belgia, a zwłaszcza większe jej miasta są zgromadzeniem wielu narodów i kultur w związku z czym panuje duża tolerancja. Gdy na co dzień spotyka się na ulicy Murzynki w jaskrawych kolorowych kieckach, Arabki w swoich strojach, spod których widać im tylko oczy albo i nie, bo niektóre noszą duże ciemne okulary i w największy nawet skwar rękawiczki na dłoniach i pełne buty, no i ich mężów w "koszulach nocnych" i "szydełkowych czapkach" i masę innych przenajdziwniejszych strojów narodowych, to kto by zwracał uwagę na dziwnie ubranych Europejczyków.
Jak dla mnie bomba, mogę nosić ,co chcę i nikt się na mnie nie lampi.
Zresztą nie tylko w kwestii odzienia ludzie nie wychodzą z siebie, żeby być lepszym niż sąsiad, tak samo widzę w kwestii np samochodów. Mieszkańcy be (pasjonatów nie liczę) nie traktują auta jak boga. Ma to służyć do jeżdżenia, przewożenia itp. Auto ma być sprawne i bezpieczne, a że jest wyobdzierane ze wszystkich stron (w brukselskiej ciasnocie to nieuniknione), że lusterka pooklejne szarą taśmą to szczegół nikt nad tym nie płacze. Tutaj (Flandria) ogólnie dbają o czystość i porządek więc i auta posprzątane mają.Jednak ogólnie podejście jest praktyczne, a nie emocjonalne.
A w pl to jest tak, że liczy się marka i za ile kupione i czy ma takie czy srakie bajery, a że w środku syf, że technicznie niesprawne i zabić siebie lub kogoś można to już szczegół. Tak samo ze strojami, meblami - jeść nie ma co, do chałupy po gnoju idzie ale trza wyglądać :-)
Zwraca się uwagę nie na to, co potrzeba. Weźmy chociażby wspominaną już przeze mnie kamizelkę odblaskową. Jako się rzekło w pl to obciach, tutaj to norma. Dzieci wręcz muszą mieć kask i kamizelkę chcąc same śmigać do szkoły na rowerze czy gdziekolwiek indziej po publicznych drogach. Dorośli zresztą też i bez wahania zakładają kamizelki, i światełka na baterie na rękawy wsiadając na rower czy biegając wieczorem, nawet jeśli tylko po specjalnych ścieżkach się poruszają.Swoją drogą nie posiadanie powyższych rzeczy wieczorem wiąże się z wysokimi mandatami. W pl jeśli nawet jest karalne to jest tak jak z zapinaniem pasów - jak nikt nie widzi, to nie stosuję, nawet jakby to miało kosztować życie lub zdrowie dziecka, bo my Polacy to zawsze na przekór.

Tym oto spostrzeżeniem kończę ten przydługi post, bo dziś środa - krótsze lekcje, więc spadamy zaraz na rowery :-)

3 marca 2014

wywiadówka, wiosna, wycieczki i inne wyrazy na "w"

W Belgii właśnie zaczęły się tygodniowe ferie wiosenne, a w dokładnie "krokusowe" :-)

Tutaj już czuć wiosnę. Kwitnie podbiał, mniszek, stokrotki, forsycja i masę innego kwiecia. Krokusy oczywiście też. Młody kiedyś nie mógł się opanować przed wyciąganiem łapy po żółtego krokusa u sąsiadki, bo jak zauważył, był "łany". W lesie ptaszki pitolą wiosennie. Kiedyś z młodym obserwowaliśmy jak sroka próbuje zainstalować czochratą gałąź na drzewie blisko domu, z czego wnioskuję, że sezon budowlany rozpoczęty.


A my z Młodą wybrałyśmy się wczoraj na poznawanie naszego lasu. Starsza wyjątkowo nie miała ochoty na spacer, wolała w spokoju popracować nad niderlandzkim - co mnie zdziwiło pozytywnie.
Denerwujące jest mieszkać pod lasem i nie mieć okazji go obejrzeć dokładnie i poznać wszystkich jego ścieżek. A okazji nie było, bo ciągle za mokro albo za zimno na ciąganie młodego po lesie.Takie 15minutowe wyjścia się nie liczą, bo co to za wycieczka...

No ale wczoraj chłopaki byli na swojej wycieczce, a ja z Młodą na swojej. Przeto nie musiałam co pięc minut wsadzać Młodego na foteli i za chwile go odpinać i zesadzać - co jest wielce irytujące. My na rowerach śmigałyśmy po lesie, bo ten jest do tego w sumie przeznaczony - wyznaczone są szlaki dla pieszych i dla rowerzystów. Niestety nie mogłyśmy obejrzeć dokładnie kaplicy leśnej, z której legendą zapoznał nas facet, gdy przywiózł nas w celu obejrzenia domu do wynajęcia (tego, w którym mieszkamy). Więc historie tę opowiem innym razem. Dlaczego się nie udało wczoraj? Bo Młodej nie udało się przejść nad wodą po kłodzie...
...trzeba było wracać do domu prać i suszyć buty oraz grzać zmarznięte stopy :-) Przez co Starsza żałuje, że nie dała się namówić na wycieczkę hehe.

 Zwykły las a jakie przygody :-)

A w czwartek byłam na pierwszej belgijskiej wywiadówce, co się nazywa po tutejszemu "oudercontact".
Okazuje się, że bardzo skomplikowaliśmy życie tutejszej szkoły swoim przyjazdem. Już jak zadzwoniłam do koleżanki z pytaniem, czy nie miałaby ochoty porobić za tłumacza, się dowiedziałam, że pierwszy raz na zaproszeniu na wywiadówkę piszą, że jak ktoś nie zna języka, ma przyjść z tłumaczem hehe. Wychowawczyni Starszej powiedziała, że pierwszy raz w historii szkoły mają dzieci nie mówiące ani po niderlandzku ani po francusku, więc też się uczą czegoś nowego. Zakupilli sobie słowniki niderlandzko -polskie oraz specjalny program komputerowy do nauki niderlandzkiego. Nota bene obiecali mi go zainstalować na dziewczyńskim kompie by i w domu sobie mogły ćwiczyć na nim. 
Dobra jest tu organizacja wywiadówki. Dają rodzicom trzy terminy (godziny np 16-17, 18-19, 19-20) do wyboru. Trzeba zaznaczyć, która najbardziej odpowiada i podać spowrotem do szkoły. Można tez "zamówić" rozmowę z takim jakby tu rzec doradcą, psychologiem... Mniejsza o to - podobno warto z taką osoba porozmawiać w razie jakichś problemów z dzieckiem. Następnie dostaje się konkretną godzinę, na którą się należy stawić u danego nauczyciela. Każdy rodzic dostaje na rozmowę 10 minut czasu. Zdarza się, że się ktoś rozgada i wtedy inni muszą czekać, ale mimo wszystko dobry pomysł, zwłaszcza jak ktoś ma jedno dziecko. No nam i tak to sporo czasu zajęło, bo ja byłam u trzech nauczycieli a koleżanka w międzyczasie u dwóch. 
Dowiedziałam się, że Starsza już dużo rozumie, ale nie chce mówić na razie... Charakteru przecie nikt nie zmieni. Problemem może być też fakt - co zasugerowała sama wychowaczyni - że być może koleżanki gadają o mojej córce swobodnie (nie koniecznie pozytywnie) myśląc, że ta skoro nie mówi, to nie rozumie, a tak nie jest. I przez to ona nie odważy się gadać, by nie usłyszeć o sobie w plotach koleżanek. W końcu to już nastolatki i takie rzeczy mają duże znaczenie... Rozmowa c córką potwierdza to podejrzenie więc teraz biorę to pod uwagę... Próbuję przekonywać ją do olewania niepochlebnych opinii.  Zaś Młodsza bardzo dobrze sobie radzi z językiem jak na zaledwie 4 miesiące nauki. Decyzji ostatecznej jeszcze nie ma, ale - tak jak mówiłam wcześniej - prawdopodobnie obie powtórzą rok. Powiedziałam wychowawczyniom, że takie jest w każdym bądź razie moje życzenie, by przez ten rok uczyły się głównie języka, a w następnym roku reszty materiału. Zresztą jak sama podstawy opanuję to i im łatwiej będzie pomóc. Pożyjemy - zobaczymy.