22 lipca 2014

Wakacje w Polsce...?

Już dawno zrozumiałam, że nie mieszczę si w ramach tzw normalności i nawet się z tym pogodziłam... Ba, lubię siebie, cenię sobie swoją indywidualność i oryginalność. Jednak są takie momenty,  że mnie samą dziwią własne odczucia i reakcje na wydarzenia i się zastanawiam dlaczego ja jakaś dziwna jestem :-)

Teraz właśnie też próbuję zrozumieć  siebie... analizuję, myślę, kombinuję... A chodzi o prostą niby normalną sprawę... wakacje. Dokładnie wakacje w pl. W moich planach na najbliższe lata nie brałam pod uwagę wakacji w pl. Nastawiałam się raczej na zwiedzanie be. Myślałam, że raczej do nas ktoś przyjedzie... No ale jako, że mężowy majowy wyjazd na komunię się nie udał z powodu wypadku, przeto postanowił odwiedzić chrześniaka na wakacjach. Pierwszy plan przewidywał, że pojedzie sam, a my sobie tu posiedzimy, bo jakoś nie czuję potrzeby odwiedzania pl, no a dzieci mogły by chodzić codziennie na zajęcia wakacyjne, by bawić się i uczyć języka. Taki był mój plan. Jednak im bliżej było wakacji, dziewczyny coraz częściej pytały, czy pojadą do ciotki pobawić się z kochaną kuzynką Bibką albo czy oni do nas przyjadą?

W ostatecznym rozrachunku doszliśmy do wniosku, iż to jedne pieniądze, czy mąż pojedzie sam, czy pojedziemy całą piątką, jeśli chodzi o paliwo, a żreć trzeba tak samo tu czy tam, nawet w pl taniej wychodzi trochę, nocować można i pod namiotem, bo familia na wsiach mieszka i kawałek ogrodu się znajdzie, gdyby łóżek zabrakło :-) Siora ostatnio zaproponowała balkon... Też może być, jakby nie padało i komary zdechły hehe. Dodam, że mąż musi pojechać tak czy siak, bo jeszcze parę spraw jest w pl do załatwienia.

No i gicio, postanowiliśmy, że na wakacje jednak jedziemy do Polszy. Ku wielkiej radości dzieci, które od razu zaczęły szykować prezenty dla wszystkich babć, cioć, wujków, no i szukać po sklepach czegoś dla Bibki... żelki-rzemyki, chipsy z czekolady, mrówki do chleba... tyle w tej be jest słodyczy, których nie ma w pl, że nie wiadomo, co wybrać.... Tym oto sposobem mamy już wielką torbę z upominkami, w tym własnoręcznie malowane obrazy... W Aldi i Lidlu co jakiś czas można tu kupić dobre akcesoria plastyczne i  to jest fantastyczna sprawa.... Tak więc Starsza ostatnio ćwiczy malowanie akrylowymi farbami. Efekty mi się bardzo podobają i myślę, że i ciotka, i prababcia też będą zadowolone z prezentów...
No ale dobra, czytacie, czytacie i dalej nie wiecie o co kaman. Gdzie ta moja dziwność? Chodzi naturalnie o to, że chyba jestem jedyną emigrantką, przynajmniej w grupie moich znajomych, która możliwość pojechania do pl traktuje bardziej jako przymus, konieczność niż cudny dar od losu.

Do niedawna wydawało mi się, że ludzie dzielą się na tych, którym lepiej na emigracji i takich,  którym lepiej w kraju. Chodzi mi o samopoczucie, nie poziom życia. Jednak odkąd zaczął się sezon wakacyjno-urlopowy zbliżam się ku teorii, że ludzie dzielą się na takich, którzy lepiej czują się w kraju i mnie :-) Co dzień widzę na fejsie wpisy pełne tęsknoty do kraju, odliczanie dni, licytowanie kto wcześniej, kto szybciej jedzie do DOMU, czyli do pl... Jakby z więzienia wychodzili.... i to jest pewnie  piękne, że tęsknią, że czekają, że chcą.... aczkolwiek dla mnie trochę niepojęte, bo ja nie czuję żadnej euforii na myśl o wizycie w Polsce.

Pewnie, że cieszę się na myśl o spotkaniu z babcią, rodzicami, rodzeństwem i td. Miło mi będzie spotkać znajomych na żywo. Przyjemnie będzie popatrzeć na "swoje" górki i lasy. Ale nie budzi to we mnie jakiejś euforii, ot jedno z wielu spotkań rodzinnych, jak wszystkie do tego czasu. Mieszkając u męża w mieście też  raz, czy dwa razy do roku widywałam się z rodziną, więc żadna to nowość. A już na pewno nie widzę tej wycieczki jako jazdy "do domu". Już kiedyś pisałam, że mój dom jest tam, gdzie moje dzieci i mąż, bez względu na lokalizację. Teraz mój dom jest w be. Jestem tu naprawdę szczęśliwa. Więc wyjazd do pl to tylko najzwyczajniejsza wycieczka wakacyjna połączona z wizytą u rodziny, która mimo, że przyjemna to jednak hm ....szału nima. Równie, a może nawet bardziej,  zadowalał by mnie wyjazd nad Morze Północne, w Ardeny, czy do Paryża - wycieczka jak wycieczka, dla mnie każda jest fajna... Jednak się zastanawiam, czy ze mną coś nie tak, że nie tęsknię za pl jak inni? Że nie odliczam dni, nie czekam na ten wyjazd jak na zbawienie... Bo nie czekam, choć myślę dzień noc... nawet spać czasem nie mogę, gdyż samą jazdę przeżywam jak mrówka okres. Nienawidzę jazdy samochodem, od dawnego wypadku wręcz panicznie boję się jeździć (mężowe wypadki też tego nie poprawiają),  a do tego mam chorobę lokomocyjną. 1500 km razy dwa - ta odległość po prostu mnie przeraża, a to zdecydowanie nie sprzyja pozytywnemu nastawieniu do wizyt w pl. Jazda do Belgii była dla mnie koszmarem, którego miałam już nie powtarzać nigdy.... Jednak moje fanaberie nie mogą popsuć zabawy pozostałym. Na samolot nas nie stać, zresztą  nie ma chyba nadal bezpośrednich lotów do Rzeszowa, a do Krakowa raczej bez sensu skoro stamtąd jest jeszcze ponad 300 km jazdy.... Więc staram się pogodzić z faktami - im bliżej wyjazdu, tym bardziej mi się ten pomysł nie podoba.... Mąż i dzieci chyba by nie przeżyli teraz zmiany planów wakacyjnych. Mam też nadzieję, że ospa się nie rozprzestrzeni na pozostałe dzieci, bo najstarsze właśnie skończyło chorować i mogłoby by to przysporzyć dodatkowego stresu na czas podróży. Wszak ospa to nic przyjemnego... Tak czy owak trzeba zacisnąć zęby i jakoś przeżyć tę podróż i jeszcze wymyślać jakieś zajęcia i zabawy dla wesołej gromadki byśmy się wszyscy bawili i nie oszaleli, z nudów dzieci, a ja z nerwów... Dlaczego ja tak nienawidzę jazdy a inni lubią? Dlaczego inni tak tęsknią za pl a ja nie? Czasem inność bywa niepokojąca albo wręcz irytująca nawet, a może zwłaszcza dla tego innego. Ech. Kurde, mógłby się chociaż ktoś za mnie spakować... Choć dziś już zrobiłam pierwszy krok w tym kierunku - przytargałam ze strychu torby. Na spakowanie mam jeszcze jakieś 3 dni, bo jechać mamy w piątek i w końcu trzeba będzie się za to zabrać :-/ Żeby mi się chciało, tak jak mi się nie chce... A dziewczyny liczą godziny....

Dziewczynom oczekiwanie umila zaplanowana na środę wizyta koleżanki. Właśnie planują, co też będą robić. Wcześniej Młoda oczywiście była u Marthe pochlapać się w dużym basenie i wróciła szczęśliwa. A ja cieszę się z nią, że ma koleżanki... mama Marthe powiedziała nawet: "beste vriendinen"... Młoda się nie może temu nadziwić, mówi: "ona mnie lubi, chociaż jestem z Polski i nie mówię dobrze po niderlandzku... I Lotte, i Nina, inne dziewczyny, i dzidziusie z przedszkola też mnie lubią..." Tak, to na prawdę czasami wydaje się dziwne, choć bez wątpienia miłe i budujące, że ludziom tutaj nie przeszkadza, iż jesteśmy z Polski i nie mówimy po niderlandzku,  że mimo to nas lubią, chcą z nami rozmawiać, zapraszają do siebie, podarowują meble, warzywa, odzież... Zapytacie, co w tym dziwnego? Popatrzcie wokół siebie, poczytajcie opinie o rodakach za granicą, pomyślcie jak w waszej okolicy traktowało by się obcokrajowców nie mówiących po polsku,a zrozumiecie może, co mam na myśli, pisząc "dziwne".


15 lipca 2014

Co oni tu jedzą część 2

tort na rozpoczęcie wakacji
Po pomieszkaniu przez rok w be już nie dziwuję się tak bardzo kanapkom przekładanym czekoladowymi goframi albo markizami ani parówkom polewanym miodem. Co więcej odkrywam tu coraz bardziej interesujące potrawy,  poznaję coraz  to insze produkty i składniki, których próżno szukać w wiejskich sklepikach czy innych tam biedronkach w pl. Mogę więc robić nowe eksperymenty. Dzięki coraz lepszym odbyciu z językiem, jestem w stanie odnaleźć w sklepach większość potrzebnych rzeczy znanych mi z pl.

Np udało mi się znaleźć, dzięki forumowiczkom ser nadający się do wszelakich serników, jest to ser z Colruyt'a.

eksperymentalny sernik z winogronem i truskawkami







Co prawda lato, to nie dobra pora na serniki, ale przetestować musiałam :)





Nie zmienia to oczywiście faktu, że nadal niektórych rzeczy nie udało mi się znaleźć poza polskimi sklepami.
 Ktoś kiedyś napisał w komentarzu, że pietruszka (korzeń) jest popularna teraz we Flandrii... No nie wiem gdzie? Ja przez rok ani razu się na nią nie natknełam ani u rolnika, ani w popularnych hipermarketach, ani w warzywniakach, ani na jarmaku. Jest coś, co wygląda jak pietruszka i podobno jest mylone z nią często, ale ja mam za sobą ponad 30 lat pracy na roli u rodziców, do tego ogarniam też gotowanie i wiem, że pasternak da się odróznić od pietruszki nawet bez próbowania i że nie nadaje się on na zastępstwo pietruszki, choć na pierwszy rzut oka baardzo tą przypomina. Jednak nie pachnie jak pietruszka, ani nie smakuje po pietruszkowemu. To bardziej taka zmutowana marchew. Pietruszkę w swojej kuchni zastępuję selerem, bo tego akurat stosunkowo łatwo znaleźć w belgijskich sklepach. Okazało się też, że liście pietruszki, czyli tzw nać też mogą sprawiać problemy, zwłaszcza jeśli po zakupy wysyła się chłopa, który raczej średnio ogarnia kucharzenie, a jeszcze gorzej niderlandzki... W be bowiem bardzo popularna jest trybula, która zamknięta w plastikowym pojemniku bardzo podobną jest do pietruszki i mimo, że w kuchni używana razem z pietruszką, to zastąpić jej nie może zwłaszcza w polskim rosole. Warto więc pamiętać o czytaniu etykietek: trybula to kervel, zaś pietruszka to peterselie. I tak oto powoli z dnia na dzień odkrywam uroki kucharzenia w be i doskonalę swoją znajomość języka niderlandzkiego w tematyce kuchni przeszukując belgijskie i holenderskie strony internetowe z przepisami.

Ostatnio np znalazłam fantastyczne przepisy na potrawy z cykorią na holenderskich stronach i teraz po trochu wypróbowuję. Do nie dawna nawet nie wiedziałam, że to dziwne warzywo wyglądające jak miniaturowa kapusta, a po nl nazywające się "witloof"  to właśnie cykoria... Jakoś mi ta polska nazwa nie pasuje do tego warzywa... nie wiem dlaczego. W każdym bądź razie tutaj tego pełno wszędzie, więc w końcu musiałam sprawdzić z czym się to zażera, bo w pl to raczej rzadko spotykane... I muszę rzec, że gorzkawy smak cykorii świetnie komponuje się np z ananasem w sałatkach, ale z pomidorem i ogórkiem też tworzy świetny dodatek do mięsa i ziemniaków. Tak więc i w be można zrobić coś dobrego do jedzenia, z tym że zdecydowanie się trzeba przestawić z gotowania po polsku na gotowanie ...może nie po belgijsku, ale po swojemu, po nowemu i próbować różnych tutejszych często dziwnie wyglądających albo dziwnie nazywających się rzeczy.


Pisząc o fajnych, nowych a zjadliwych rzeczach w be, nie mogę zapomnieć o słodkościach. Pierwsza rzecz w której tu zasmakowałam od początku to ciastka speculoos i smarowidło do chleba o tej samej nazwie i smaku. Z tego, co się dowiedziałam, speculosy są w Belgii i Holandii tradycyjnymi ciastkami świątecznymi, coś jak w Polsce pierniczki na choinkę. Zresztą to także ciastka korzenne, jednak nie podobne do piernikow w smaku. Oczywiście, jak wszystko w dzisiejszych czasach, zajadane są przez cały rok. W kawiarniach belgiskich dodawane są do kawy gratis. Świetne do moczenia w kawie :-) W mleku zresztą też.


Druga dobra rzecz odkryta przez moje córki, to cakepops'y, czyli ciasteczkowe lizaki, ciasteczka na patyczkach jak mówią niektórzy. Nie wiem, czyj to wynalazek, wiem, że dobry. Cakepopsy można robić na 2 sposoby. Znaczy bazę cakepopsów robi różnie. Pierwszy to ubezpieczenie (albo kupienie) ciasta, ciastek, pokruszenie ich i wymieszanie z masą. Może to być nutella, mascarpone, albo masą maślana, byle się lepiło po zamieszaniu z ciastkami (pamiętacie polskie kasztany, ziemniaczki? - to samo). Z tego robi się kuleczki, nabija się je na patyki, moczy w albo polewa czekoladą i na koniec posypuje kolorowymi cukiereczkami. Można też zamiast czekolady zastosować kolorowe masy jak do tortów angielskich i porobić różne cudaki na praktykach. Druga baza to skorzystanie z foremki lub gofrownicopodobnej maszyny i ubezpieczenie kulek, które od razu można ociapać w czekoladzie bez paprania się przy robieniu kulek. Bez względu na metodę zabawa dla dzieci fantastyczna. No a lizaki mogą być doskonałym wesołym i kolorowym deserkiem na przyjęciu dla dzieci, a po zapakowaniu w woreczki można rozdać w szkole na urodziny.

Jeszcze większą popularnością cieszą się tu babeczki, nie wiem dlaczego od pewnego czasu nazywane w pl mufinkami... A ponoć Polacy nie gęsi i swój język mają.... to samo się tyczy oponek, które teraz nagle nazywa się za obcokrajowcami donut'ami... Ech, czy my Polacy nie możemy mieć nic swojego? Wszystko trza z zagrabanicy małpować?

Ale nic to, jak zwał, tak zwał. Dość, że babeczki, muffinki są tutaj popularne, też tak jak wspomniane już lizaki się je ozdabia na ptzeróżne sposoby. Cup cakes, bo tak się nazywa zabawa w ozdabianie babeczek, jest powszechnym elementem przyjęć dla dzieci. W związku z tym w sklepach, także tych popularnych  typu Lidl, Carrefour, Delhaize od groma jest przenajróżniejszych ozdóbek do ciastek: wiórki czekoladowe, kolorowe cukry, cukiereczki w najróżniejszych kształtach i kolorach, masy marcepanowe i inne we wszystkich kolorach tęczy, pisaki, żele... Cukierniczych raj po prostu... Za to nie robią tu, a jak robią to rzadko, wielgachnych, wymyślnych, pysznościowych tortów, jakie możemy podziwiać na polskich stołach. I tym oto stwierdzeniem kończę dzisiejszy post, bo pora zajrzeć do garów i dać się ponieść  fantazji. 

11 lipca 2014

bo czasem człowiek musi inaczej się udusi

W tytule oczywiście chodzi mi o to, że czasem trzeba się z kimś podzielić przemyśleniami, bo to nas zżera od środka.... No to jadziem....

Znowu czytamy wiadomości z Pl i znowu szlag trafia z okazji głupoty ludzkiej. Co sie do cholery z tym krajem porobiło? Czytam wiele mądrych komentarzy pod wiadomościami z pl. Wśród wypowiadających się są ludzie w różnym wieku, z różnym wykształceniem, i małolaty, i emeryci, i robole, i magistry. Ja się pytam, gdzie oni są w takim układzie? Gdzie sie ukrywają i dlaczego? Czy wszyscy siedzą za granicą, czy jak? No bo skoro tyle mądrych, pomysłowych interesujących wypowiedzi widzę każdego dnia, to dlaczego w kraju z dnia na dzień jest gorzej? Znaczy ja sie domyślam tego stanu rzeczy. Moim zdaniem, za dużo podziałów i nienawiści miedzy zwykłymi ludźmi. Mimo, że każdy ma jakiś fajny, interesujący pomysł, jakąś receptę na poprawę sytuacji to jeden drugiego nie słucha jeden z drugim nie stanie ramie w ramię by domagać się swoich praw, by doprowadzić po trochu do porządku choćby w swoim najbliższym otoczeniu, w swojej wsi, w swoim mieście, w swoim powiecie, województwie. Nie da się, bo Iksiński nie będzie stał koło Zetowskiego. Bo Kowalski nie może zgadzać się z Nowakiem nawet jeśli by wstępnie te same zasady wyznawali. Co? Kowalski też tak myśli? To ja w zasadzie dziś właśnie doznałem olśnienia, zmieniłem zdanie, zmieniam poglądy, przecież Kowalski to głupek... O i tak to wygląda w Polsce. Niby każdy by chciał dobrze ale pod warunkiem, że sąsiad nie chce tego samego. Jeszcze   jakis czas temu liczyłam, że cos sie może zacznie zmieniać w tym kraju na lepsze i może moje wnuki doczekają normalnej Polski. Teraz już nie mam złudzeń. Nie jestem co prawda ani politologiem, ani ekonomistą, ani socjologiem, ale nawet taki mały rozumek jakim włada zwykła kura domowa potrafi ogarnąć jak wygląda sytuacja tego kraju.W moich rodzinnych stronach nie ma jednej większej  firmy, fabryki w promieniu mniej więcej 200km. Za to są gigantyczne lub liczne urzędy ZUSu, Urzędow Pracy, OPSów, Urzędów Gminy. Nawet z tak podstawową wiedzą jaką mam na ten temat wiem, że aby wszystko funkcjonowało dobrze muszą być odpowiednie proporcje roboli i urzędasów. Rozejrzyjcie się w okół. Myślicie, że są dobre proporcje?
Secundo ludzie pracują w młodym wieku, żeby wypracować sobie pieniądze na emeryturę, ale to działa tak, że to, co młode pokolenie wypracowuje dziś - otrzymują aktualni emeryci, zaś na emerytury pracujących dziś osób, będą pracować następne pokolenia. Im dłużej będzie pracować to pokolenie, tym później robotę dostanie następne. Naprawde nie trzeba być ekonomistą by zrozumieć tak prostą kwestię, że skoro moje pokolenie ma problemy z otrzymaniem jakiejkolwiek pracy, do tego musi pracować do 67 roku zajmując wszystkie dostępne miejsca pracy, to młodsze pokolenie praktycznie na tę prace nie ma szans. Dołączam do tego w swoje mózgownicy jeszcze 2 publikowane często przez gazety fakty: 1. masowa emigracja i 2. coraz mniej rodzących się dzieci. Polska się wyludnia jak krzyczą gazety. Wnioski nasuwają się same:
- nie długo (kilka lat?) powinno zacząć brakować pieniędzy na wypłaty emerytur
- nie długo powinno zacząć brakować pieniędzy na utrzymywanie urzędników, na utrzymywanie służby zdrowia i edukacji już brakuje od dawna
- w związku z powyższym mogą wzrosnąć podatki (bo skąd wziąć kasę)
- w związku z powyższym ludzie będą klepać biedę
W końcu i do  Warszawki, Krakowiku itp też biedusia zajrzy, bo wszystko ma swoje granice. Wtedy zajarzą o co tyle hałasu było...

Już dziś - jak czytam od czasu do czasu w prasie krajowej - coraz więcej rodzin żyje na granicy ubóstwa. Co więcej, ubóstwo dotyczy także rodzin pracujących!!! (nie patologicznych)

Już te fakty są dla mnie wystarczające do stwierdzenia, że pokolenie moich dzieci ma marne szanse na normalne życie w pl, na założenie i utrzymanie rodziny.

Do tego ostatnio opublikowane opinie ludzi, którzy dokładnie znają realia naszego kraju, że pl istnieje tylko na papierze, a tak naprawdę to "ch ,dupa i kamieni kupa" ;-) Jakże trafne określenie!
Myślę, że tu nie ma sensu roztrząsać kto i po kiego pierona  nagrywał polityków, jaki miał w tym interes, kto mu kazał itede itepe. No dobra można i pewnie nawet trzeba sie tym zając dla bezpieczeństwa kraju, ale dziwi mnie niezmiernie że to kto, poco? kiedy? dlaczego? jest ważniejsze od tego, co zostało ujawnione i to dla zwykłych ludzi...
Wyobraźmy sobie sytuację:  jakiś gówniarz, którego nawet nie lubimy pokazuje nam nagranie ze swojego telefonu, jak nasz sąsiad wynosi z naszego domu telewizor, lodówkę, biżuterię itp, braki jakich to elementów już stwierdziliśmy wcześniej.... Nie wiem, jak wy, ale ja starałabym się w tej sytuacji wyjaśnić sytuację z sąsiadem (w taki czy inny sposób), doprowadzić do odzyskania swojej własności, odszkodowania, i ukarania sąsiada. Gówniarzowi, nawet temu nie lubianemu, bym podziękowała. No ale zapewne niektórzy - jak wynika z obserwacji bieżących wydarzeń w kraju - oskarżyli by niesfornego młodzieniaszka o nielegalne nagranie i psucie relacji sąsiedzkich, zastanawiali by sie bez końca po co teg gówniarz pałęta sie koło ich domu, z kim, jaki też miał w tym interes, kto mu kazał itede. Bo to Polska właśnie. Wszystko postawione na głowie.
Dziennikarze co chwila jakiś idiotyczny temat wydłubią i wałkują go tygodniami, miesiącami a w tym czasie osły z Wiejskiej robią co chcą, cegła po cegle, kamyczek po kamyczku, fabryka po fabryce sprzedają wszystko, co dawną Polskę tworzyło,  bawią się... W


W tym momencie w zasadzie powinnam mieć to wszystko w nosie albo w innej części ciała, bo dziś to już nie mój cyrk, nie moje małpy... ale człowiek tam sie urodził, tam dorastał,  tyle lat mieszkał, tyle lat pracował na ten kraj, tyle lat biedował w tym kraju, ma tam znajomych, rodzinę, z którą chciało by sie czasem zobaczyć. Chciało by się jadąc w odwiedziny widzieć ten dawny dom zadbany, radosny, bogaty, chciało by się odwiedzić czasem stare kąty i zobaczyć w nich szczęście i uśmiech, a nie tylko płacz i zgrzytanie zębów... Marzenie ściętej głowy. Prędzej cała rodzina wyjedzie zagranicę, niż życie w pl sie poprawi.

Jest jeszcze jedna kwestia, która mnie irytuje w kraju, który przez długie lata był moim domem.Księża i - jak to ktoś ostatnio trafnie określił  - próby zrobienia z pl skansenu katolickiego. Nie wiem, czy niektórym z nich w dupach się poprzewracało czy ki pieron?
Jako małolata wierzyłam księżom bez zastrzeżeń, wierzyłam że ksiądz i wiara to jedno. Jednak niektórzy z nich sami się postarali by w moich oczach stać się bandą zwykłych oszołomów. Wielu z Was pewnie się nie jest w stanie zgodzić z moją pokręconą teorią, że wiarę w Boga można oddzielić od wiary księżom. Ale ja tak robię. Wolno mi.  Jak już mówiłam nie raz - nie uważam siebie za dobrą katoliczkę. Piszę jednak "katoliczkę", bo w takim kościele zostałam ochrzczona, przyjęłam pozostałe sakramenty, byłam wychowywana w katolickiej rodzinie. Jednak w co ja wierzę, to już mój osobisty interes, przynajmniej tu w Be. Bowiem w pl trzeba bardzo uważać w co się wierzy, co się mówi i robi.Czasem można zostać posądzonym o czary albo praktyki satanistyczne przez byle gest, czyn, rysunek, o czym dane mi się było przekonać kilkukrotnie. M.in. stąd mój nick netowy. Wiedźma to ja. Udało mi się zostać oskarżonym o działania z pogranicza czarnej magii. Nie wierzycie? Mój pierwszy stopień do piekła: przyznaję się bez tortur -czytałam i oglądałam i to z wielkim zainteresowaniem "Kod Leonarda da Vinci", ze 4 razy czytałam całą kolekcje przygód Harrego Pottera i do tego jeszcze oglądałam i o zgrozo pozwalałam oglądać moim córkom filmy z cyklu Harry i cośtam. No ale na miotle latałam od małego, więc niczego nowego się nie nauczyłam, czyli szału nima. Jednak drugi raz zgrzeszyłam organizując "tęczowe wakacje" dla dzieci. Kurde jak bum cyk cyk jeszcze wtedy nie wiedziałam, że tęcza jest symbolem kochających inaczej, ale mi to uświadomiono i zwrócono uwagę, że będzie sie mi patrzeć na ręce podczas tych zajęć dla dzieci.  Dobrze, że wtedy o gender nikt na wsi nie słyszał, bo dopiro by sie działo. No ale mam też na sumieniu nikczemny plan sprowadzenia pobożnych, niewinnych dzieci na drogę czarnej magii i satanizmu. Plan ten jednak został mi udaremniony poprzez radykalny zakaz organizowania muzycznego przedstawienia andrzejkowego z udziałem bab-jag (babów-jagów?). Jako odkupienie winy dostałam propozycję przygotowania jasełek... pf jak przystało na zagorzałą antychrystkę z propozycji owej nie skorzystałam (czytaj: po miesiącu prób i przygotowań do przedstawienia, które okazały się zwykłą startą czasu,  byłam tak wkurwiona, że naprawdę miałam ochotę jakiś krwawy rytuał czarnej magii publicznie odprawić ku uciesze gawiedzi). To są anegdotki  z mojego życia i pracy na stanowisku bibliotekarza w małej wsi. To jest polska rzeczywistość, gdzie w bajce o Jasiu i Małgosi doszukuje się wątków czarnomagicznych, gdzie w kreskówce o Żwirku i Muchomorku widzi się propagowanie homoseksualizmu.  Gdzie nie można się po prostu fajnie bawić z dziećmi umilając im czas, żeby ktoś nie posądził o propagowanie zła lub nie podejrzewał o pedofilię. Gdzie stosowanie antykoncepcji traktuje się na równi z dzieciobójstwem. Gdzie ćwiczenie jogi jest zakazana przez kościół. Gdzie po złych wieściach wiesza się posłańca, zamiast szukać prawdziwych winowajców... ale o tym już było...

Kościół w pl dąży do samozagłady, ciągnąc za sobą całe państwo na zatracenie. Taka jest moja opinia.

 Poznałam w życiu kilku księży z prawdziwego zdarzenia. Jakby więcej takich było, to pewnie kościoły w Pl pełne by były młodzieży, nie było by afer w kościele... i tych wszystkich głupot, które próbuje się (z dobrym skutkiem) wcisnąć wiernym. Ci dobrzy wg mnie księża mają duża wiedzę teologiczną, psychologiczną i kochają oraz doceniają ludzi bez względu na to kim są, nie muszą się więc odgradzać od społeczeństwa kratami w oknach, alarmami ani drutem kolczastym. Dla każdego człowieka drzwi u dobrego księdza są zawsze otwarte, taki ksiądz zawsze znajdzie czas, by porozmawiać, wysłuchać, poradzić, pocieszyć. Dobry ksiądz nie boi się trudnych pytań. Dobry ksiądz nie pogardza człowiekiem, tylko dlatego, że myśli inaczej niż on. Dobry ksiądz żartuje i się śmieje nie tracąc na tym ani szacunku ani powagi. Ilu takich znacie? Ja znam kilku. Takim księdzem był Karol Wojtyła , takim był ksiądz Twardowski, takim jest proboszcz z mojego miasta, takim widziałam mojego licealnego katechetę, takim zapamiętałam księdza urodzonego w mojej wsi... Wokół takich księży zawsze pełno ludzi, dzieci, młodzieży, dorosłych i to nie dlatego, że muszą, ale że chcą. To dzięki tym księżom zachowałam jakieś resztki wiary. Niestety w pl są tacy rzadkością, dlatego jest jak jest.
Poznałam osobiście takich, dla których ich własne, często porąbane idee są ważniejsze niż żywy człowiek, niż życie, zdrowie, uczucia tego człowieka. Pamiętam, jak poszłam zapytać, czy mogę ochrzcić córkę będąc samotną matką, bo nie mieszkałam z  jej ojcem praktycznie od początku ciąży. Księżulo najpierw próbował mnie namówić na małżeństwo z tym pijakiem i nierobem. Gdy się nie zgodziłam, kazał mi z nim (ojcem dzieci) jechać na 3 dni do Częstochowy na msze dla alkoholików. Szczena mi opadła na glebę i się zapytałam jak on se wyobraża na 3 dni z 4 miesięcznym dzieckiem bez auta? Na co on mówi, żeby dziecko zostawic komu z rodziny na ten czas... Sie chamsko zapytałam na koniec, czy moje cycki też mam zostawić u rodziny, bo niemowlęta w taki idiotyczny sposób się odżywiają, a ja za ciul jasny nie dam rady latać przez cała Polske na karmienie... Wyobraźcie sobie, że i to go nie zgasiło - zaprawiony widać w bojach z kobitami, bo zaproponował mi późniejszy termin. No więc na odczepnego rzekłam "ok" i sobie poszłam. W końcu miałam dobre chęci, pomyślałam, że dobry to by był poczatek na odnowienie kontaktu z kościołem, ale nie było to dla mnie jakimś celem życia ten chrzest. Naiwnie liczyłam też na jakies dobre słowo, wsparcie, możliwość rozmowy z kimś poważnym, bo byłam w bardzo trudnej sytuacji psychiczno-rodzinnej, sama ze wszystkim. Potem oczywiście księżulo sam zaproponował chrzest, bo poniewczasie zajarzył, że w tym terminie, co on mówił, to dziecko będzie mieć ponad rok i może dziwnie wygladac w jego wspaniałym wzorowym kościele. Młodą ochrzciłam, ale powrotu do kościoła mi się odechciało. Dopiero później spotkałam normalnego księdza, o którym mówiłam i troche zmieniłam nastawienie do kleru pojmując, że wszędzie, także w kościele są ludzie i parapety. Ja jestem w stanie pogodzic się z faktem, że kościół nie chce ochrzcić dziecka samotnej kobiety, Ok. Ale do szlaka jasnego niech jej nie zmusza w imie chorei idei do poślubienia pijaka, złodzieja, czy innego palanta, który może tylko i wyłącznie zaszkodzić jej i dziecku. Ale co księża wiedzą o życiu rodzinnym, o rodzeniu, noszeniu ciąży, wychowywaniu, nieprzespanych nocach, życiu z pijakiem? Nie wiedzą nic i przeważnie nie chcą wiedzieć, bo po co?

No i jeszcze ostatni głośny temat  temat z tabloidów. Aborcja i temu podobne.
Tak się składa, że ja akurat nie jestem przeciwnikiem ani antykoncepcji, ani in vitro, ani aborcji w określonych okolicznościach. Pod warunkiem, ze nie szasta się tym na prawo i lewo. Jak ze wszystkim -  granice rozsądku. Uważam, że zarówno lekarz powinien mieć możliwość postępowania zgodnie ze swoimi przekonaniami i wiarą, ale takie samo prawo winna też mieć kobieta, wszak nawet w Polandii nie każda kobieta jest katoliczką,  o czym zdaje się wielu zapomina.  Porównywanie płodu ludzkiego do nic nie znaczącego warzywa, rzeczy - jak to czasem czynią zagorzali zwolennicy aborcji - wydaje mi się niesmaczne, bo jakby na to nie patrzeć jest on zalążkiem ludzkiej istoty... Nie mam odpowiedniej wiedzy, by ocenić, kiedy płód zaczyna cokolwiek czuć, ale jakos bardziej wierzę naukowcom i lekarzom, niż na ten przykład księżom, którzy przeważnie wiedzy odpowiedniej także nie posiadają. Tak czy inaczej uważam, że traktowanie kobiety jak inkubatora i zmuszanie jej do noszenia niechcianego dziecka albo dziecka, które ze względu na koszmarne wady genetyczne będzie cierpiało niepojęte męki po urodzeniu  - jest tym bardziej chore. Płód może nie jest pomidorem, czy ziemniakiem, ale stanowi część kobiety, przynajmniej dopóki nie da rady sam przeżyć jako odrębny organizm, a tak jest do około 20 tygodnia.  Ja nosiłam troje dzieci i na wszystkie czekałam z radością, w każdym, przypadku okazywało się, że dzieci będą zdrowe, ale mimo tego ciąża uprzykrzyła mi życie do granic możliwości. Nie potrafię sobie wyobrazić jak musi się czuć np kobieta która nosi dziecko będące efektem brutalnego gwałtu. Nie wiem, jaki ja bym miała stosunek do takiej ciąży, bo nie byłam na szczęście w takiej sytuacji. Być może chciałabym urodzic takie dziecko, czekałabym na nie z radością, ale nie wiem tego na pewno, bo nie byłam w takiej sytuacji!!!! Gwałt to nie złamanie ręki na rowerze, to nie operacja wyrostka, to koszmar, trauma na całe życie. Skąd wiesz jak Ty bys zareagowała w takiej sytuacji?(używam rodzaju żeńskiego, bo facet w ciąży być  nie może jak na dzień dzisiejszy) ....Nie wyobrażam sobie też bym miała urodzic dziecko, o którym bym wiedziała, że np nie będzie miało połowy głowy, mózg na wierzchu, wadliwe i źle funkcjonujące wiele organów, co będzie powodowało okropne bóle u tej istoty po urodzeniu. (takie podobno było dziecko znane z ostatniej afery) Tak łatwo było by Ci wybrać? albo donoszenie ciąży równające się z torturowaniem małego człowieka, który może z takimi wadami przeżyć najwyżej miesiąc a potem i tak umrze albo aborcję, która go zabije (jak zwał tak zwał), ale oszczędzi mu cierpienia. Wiecie na 100% co byście wybrali znalazłszy się w takiej sytuacji.? Bo ja nie wiem!!! I mam nadzieję, że takie wybory w życiu mnie ominą.  Wiem za to jak bezduszni potrafią być niektórzy księża i lekarze wobec kobiet (i innych), jak niewiele obchodzi ich tak naprawdę los zwykłego człowieka. Wiem, bo przekonałam sie na własnej skórze, ze dla niektórych lekarzy i niektórych księży moje zdanie, moje samopoczucie, moje zdrowie, czy zdrowie mojego dziecka ma często znikome znaczenie. Nie chodzi tu bynajmniej o tak drażliwe tematy jak te powyżej, ale takie zwyczajne powszednie. Więc niech mi nikt nie pieprzy jacy to oni wszyscy nagle kurwa sa bogobojni, jacy etyczni, zwłaszcza w Polsce, gdy przeważnie mają cie w dupie i patrzą tylko jak na tym zarobić i zdobyć sławę.
Łatwo się niektórym wykrzykuje protesty przeciwko aborcji, in vitro, antykoncepcji, gdy ich to de facto nie dotyczy. Gdy nie muszą dokonywać takich wyborów. Jakże łatwo być przeciwnikiem aborcji gdy nawet zwykłej ciąży się nie doświadczyło, bo albo sie jest facetem albo małolatą. Jak łatwo jest potępiać innych siedząc z różańcem i gorącym kubkiem w fotelu i znając zło tylko z telewizji i opowiadań.  Będąc małolatą też miałam ideały, wierzyłam księżom, lekarzom i kochałam swój kraj. Teraz wszystko to (z drobnymi wyjątkami) mam w dupie. Życie mnie nauczyło, że trzeba mieć jakieś własne zasady i tylko im byc wiernym, a reszta niech sie goni. Polska to jednak kraj wyzuty z tolerancji, szacunku dla innych poglądów niż własne, kraj w którym z wszystkich na siłe chce się zrobić pobożnych katolików, nawet, a może zwłaszcza jak tego nie chcą. W takich kwestiach jak aborcja księża i lekarze powinni wszystko wyjaśnić ze szczegółami - księża od strony religijno-moralnej, lekarze od medycznej, ale zdecydować powinna kobieta, bo to ona musi nosic ciąże, ona musi urodzić, ona musi wychować, ona musi cierpieć, ona musi utrzymać to dziecię. Żaden księżulo, żąden nawiedzony medyk nie da tej kobiecie złamanego grosza ze swojej kieszeni, żaden z nich nie wesprze jej nawet dobrym słowem w trudnych godzinach ciąży, połogu, opieki, wychowania. Zaden nie pomoże jej stawić czoła rodzinie i społeczeństwu, które w Polsce czerpie dużą radość w znęcaniu się nad "innymi", oczywiście "w imię boże".