30 września 2014

Dzień za dniem...

Kiedyś mówiłam, że nie mam problemów z dostosowaniem się do nowych miejsc i okoliczności. Nie zmienia to jednak faktu, że każda zmiana wiąże się z pewną dawką stresu i  lekkim chwilowym zamotaniem. Tak było i teraz...

kłapciate kozuchy na pobliskim  pastwisku 
Mimo, że nie mam zwyczaju niczego planować z kalendarzem i zegarkiem, to jednak przeróżne działania życiowospołeczne  podejmowane przez każdego członka rodziny same nam życie porządkują. O tej samej godzinie wychodzi i wraca się z pracy, szkoły. Przed wyjściem i po powrocie trzeba wrzucić coś na ruszt, wypić kawę i odpowiednio wcześnie stoczyć zadek z wyra. Chcąc nie chcąc po pewnym czasie tryb spania, wstawania, jedzenia włącza się o tej samej porze,  nawet i na siku ostatecznie chodzi się w tych samych godzinach. Człowiek to skomplikowane urządzenie, ale doskonale zaprojektowane i wszelakie aktualizacje i kodeki się nam chyba automatycznie instalują w mózgownicach... mi tylko gps szwankuje i jakoś języki się opornie instalują, a poza tym gicio czacza  :-)

Wydaje się, że żyję chwilą, bez schematu, robię co chcę i kiedy chcę, bo nie zaglądam co rano do kalendarza, a tu co jakiś czas się okazuje, że faktycznie wydaje mi się...   Raptem dwie rzeczy się zmienia w układzie dnia i przez tydzień lub dwa nie mogę się odnaleźć w swoich własnych działaniach. Co raz łapię się na tym, że dzień się właśnie kończy a ja czegoś jeszcze nie zrobiłam... Nie wiem, co mam robić po kolei, żeby się wyrobić. I to nie chodzi o to, że nagle nie mam czasu, bo czasu to nadal mam ohohoho i jeszcze trochę, ale po prostu po każdej zmianie, po każdym dodaniu nowego zajęcia muszę nauczyć się z tym żyć  :-)

A  wszystko się pokałapućkało z powodu zakończenia wakacji, bo trzeba było swoje prywatne zajęcia typu pranko, sprzatanko, gotowanko, picie kawki, pisanie bloga itp dostosować na powrót do ogólnych norm społecznych (na wakacjach wystarczyło do dzieci i męża). Czyli rozmieścić wszelakie czynności we własnej czasoprzestrzeni, Teraz co rano muszę znowu wstać o określonej porze, spakować Dorowi kanapkę, owoc, lubisia i pićko, a właściciela tych delicyj załadować na rower i odtransportować pod bramę szkoły.  Większe dziecka na szczęście same się uzbrajają w jedzenie i same własnymi rowerami zawożą do szkoły. No pewnie, że zrobienie 2 kanapek więcej nie zwaliło by korony z mojego zakutego łba, ale primo dziopy są już za wielkie by mamusia robiła im kanapki, secundo samodzielnie zrobione kanapki nie podlegają skargom i reklamacjom z powodu niesmaczości czy niemieniaochotynaszynkę. Jak se jedna z drugą zrobi kromkę z czymś idiotycznym i niejadalnym, to tylko do siebie może mieć pretensje. Jak se zapomni zrobić, to tym bardziej. Choć w przypadku drugim się okazało, że wygłodzenie dupci przez 7godzin jest skutecznym lekarstwem na sklerozę, ba, teraz nawet jedną drugiej przypomina, a bywa, że i robi kanapkę, bo jak jedna nie ma, to logiczne, że drugą sępi. Życie...
Potem trzeba wrócić, ogarnąć bajzel, wymyślić obiad (to czasem zajmuje baaaardzo dużo czasu, gdy weny brak), skoczyć do sklepu (a skok trza mieć długi, bo 4km do najbliższego), skonstruować żarcie, odebrać Młodego (o Młode przy okazji, choć nie jest to konieczne), "przytumić" Młodego (po powrocie ze szkoły tumienie trwa długo i połączone jest z wspólnym oglądaniem bajek, lepieniem z "ciuliny", budowaniem pociągów z klocków itp), nakarmić wszystkich z mężem włącznie. Ten ostatni przeważnie zajmuje się ogarnianiem pojedzeniowego bajzlu (czasem oszukuje i korzysta ze zmywarki drań). Potem jeszcze dobrze jest porobić coś w kwestii pracy nad językiem i innymi elementami z zakresu edukacji swojej i potomstwa. Przyznam, nie zawsze się mi udaje zrobić to rzetelnie z przyczyn różnych, typu niechcemisizm, tumizwisim, czasubrakizm itp.

Raz w tygodniu oczywiście kurs. Ja czwartkowy, mąż wtorkowy wieczór spędzamy w szkółce. M , tak samo jak ja w styczniu, miał wątpliwości, czy da radę. Jednak i jemu się spodobało. Tylko z domu jest się ciężko wybrać, bo się nie chce po prostu po nocach szwendać nigdzie. Ale jak się już jest na miejscu, to 3 godziny mijają niepostrzeżenie, bo jest wesoło i ciekawe ćwiczenia. Ja, tak jak się spodziewałam, mam teraz większą grupę, bo ponad 20 ludzia. Jest też kilku rodaków, co z jednej strony jest fajne, ale z drugiej nie dobre. Dlaczego? Bo każdy chce gadać po naszemu zamiast po nl i ciężko się opanować... a ja powinnam, chcę, muszę ćwiczyć nl... Nadal prawdopodobnie jestem jedyną osobą w grupie, która nie mówi w żadnym cywilizowanym języku, więc reszta cwana, bo se może pogadać z innymi - czy to sąsiadami, czy kolegami w pracy, czy nauczycielami - tak czy siak, po francusku, angielsku, niemiecku. Nic to - damy radę - jak nie ja to kto?!

Poza tym od czasu do czasu, po zostawieniu rano swojej chołoty za bramą szkoły, śmigam na rowerze jakieś 8 km by sobie wreszcie popracować parę godzin, a potem znowu dzika jazda z powrotem, by zdążyć jakieś żarło upitrasić i odebrać Młodego ze szkoły.

 Kurde, nie wiem o co kaman - w pierwszych dniach nie mogłam normalnie, czyli najkrótszą drogą, trafić do własnej chałupy. Przeważnie udawało mi się skręcić nie tam gdzie trzeba i jak się zorientowałam gdzie jestem, to miałam już z 5kilosow w plecy, a raczej w nogi... A niby już znam z grubsza okolicę w promieniu 10km. Do miejsca docelowego jeździłam  z pierwa na wszelki wypadek z "che-pe-es'em" (tak się tu wymawia gps - strasznie mnie to bawi - tak samo jak che-es-em, jak tutaj mówi się na komórę).  Może to śmiszne, żeby rowerem parę kilometrów z nawi jeździć, ale wolę być śmieszna, niż spóźnić się do roboty zaraz w pierwszym tygodniu. Trochę nie tenteges. A po zostawianiu dzieci w szkole mam czasu na styk, Jednak  z powrotem nie muszę się aż tak sprężać, przeto nie włączam gpsa w telefonie,  Nie wiem, może po prostu za bardzo się do chałupy śpieszyłam w pierwszych dniach, bo jako się rzekło, musiałam się nauczyć żyć z nowym rozkładem dnia...
Merchtem. 
  Na szczęście odkryliśmy jakiś czas temu, że wszystkie drogi i tak ostatecznie prowadzą do Merchtem. Gdzie by nie pojechał, jak by nie kluczył, i tak w końcu zobaczysz jakiś drogowskaz "do Merchtem". Nieraz kilka godzin jeździliśmy z M i dziećmi bez celu po różnych wiejskich, leśnych, polnych dróżkach... zawsze w razie wu mamy telefon z nawigacją, jednak ani razu nie korzystaliśmy z niej z powodu zagubienia się... czasem włączamy by pokazała najkrótszą trasę do domu, bo w ten sposób można w be odkryć czaderskie skróty wiodące przez pastwiska, lasy i inne dzikie pola. Przeważnie jednak jedziemy, jedziemy, jedziemy i jedziemy, wioski, wioseczki, parki, las, buraki, kukurydza, ziemniaki ciągnące się hektarami, krowy, kunie, barany, stawy, górki... jedziemy, skręcamy w zupełnie przypadkowe, a ciekawie wyglądające dróżki... 10, 15, 20 km przejechanie, zadupie totalne, psy dupami szczekają, a wrony nawracają, bo się nawet nasrać nie opłaci,  a tu nagle w krzakach stary pochylony drogowskaz "Merchtem centrum"... Nie raz się już ubawiliśmy z tego tytułu. Kurde tyle przejechane, się wydaje, że za chwilę jakiś holenderski wiatrak napotkamy albo Wieża Eiffla zamajaczy na horyzoncie a tu kurde znowu droga do Merchtem. Stąd się nie da uciec! Nawet jakby chciał, więc jak się tu ktoś wybiera, niech się pięć razy lepiej zastanowi :-)
No ale jest też szansa, że czary tylko na stare wiedźmy działają... może to być...
No dobra, jak zwykle mnie zniosło... Sie dziwić, że do domu nie mogę trafić, jak  myślach własnych gubię się i plączę. Cała ja. Ech!

Co niektórzy już sobie zaczynają głowę łamać, co też za pracę jest w stanie zagranicą wykonywać taki burocek ze wsi jak ja... już widzę te powątpiewające, kpiące miny... Tu mam konkretne osoby na myśli, które nawet jeśli osobiście tego nie czytają, bo się nie godzi, to na 300% wiedzą, co piszę i co robię. Kto na wsi mieszkał, wie o czym mowa... Więc żeby ukrócić niezdrowe domysły i plotki od których mi się pypeć na języku robi mimo półtora tysiąca kilosów,  przyznam się bez tortur, że wreszcie wykonuję pracę adekwatną do swojego wykształcenia i pochodzenia :-) czyli jako sprzątaczka.
Tyle tylko, że tu będąc sprzątaczką, budowlańcem, czy innym tam robolem ciągle jesteś traktowany jak człowiek, nie jak ktoś gorszy. Z moich obserwacji i wywiadu środowiskowego wśród znajomych Polaków wynika, że bez względu na to jaki zawód wykonujesz, czy za biurkiem, czy też wspomnianego już pracownika fizycznego jesteś szanowany i doceniany. Jeżeli tylko oczywiście się starasz, nie ściemniasz i po prostu solidnie wykonujesz swoją robotę oraz sam szanujesz swojego pracodawcę.
W pl bez wątpienia też są tak superowi i ludzcy pracodawcy, nawet znam takich. Tak samo i w be niejeden wredny szef się znajdzie. Jednak w moich rodzinnych stronach zdecydowanie daje się odczuć podział na równych i równiejszych w każdej prawie i mniejszej, i większej instytucji, czy firmie. Jak już ktoś ma grosik więcej lub centymetr wyższy stołek od razu musi innych traktować jak śmieci. Żebyś na rzęsach stawał, to i tak jesteś tylko gówno wartym pracownikiem, który nigdy nie ma racji, któremu na każdym kroku trzeba pokazać, kto jest szefem. No i co najważniejsze w pl,  w przeciwieństwie do be, prawo pracy jest czystą fikcją. Tutaj np urlop, wypłata, chorobowe, warunki pracy to rzeczy święte. Nie przestrzeganie praw pracowników jest raczej kłopotliwe dla pracodawców - muszą się potem użerać ze związkami, sądami, kontrolami itp. W Polsce [rawo pracy to pic na wodę fotomontaz.  No i jakby nie patrzeć, gdy pracodawca szanuje pracownika - pracownik szanuje pracodawcę i tak się kręci, nikt się specjalnie  nie wychyla, nie kombinuje, bo jest uczciwie wynagradzany za swoją robotę, zaś pracodawca ma tą robotę dobrze wykonaną. Ja tu nie twierdzę, że w Belgii jest wszystko porządne i najlepsiejsze na świecie, ale daje się zdecydowanie różnice na korzyść Belgii zauważyć.Czarne owce są i w pl, i w be i w każdym innym miejscu na tej planecie, ale nikt chyba nie zaprzeczy, że jak zarobisz odpowiednie pieniądze, jak ktoś docenia, to co robisz, to nawet jeśli codzień czeka cię niezły zachrzan, to chce ci się pracować. Ja w każdym bądź razie tak to widzę. I tak sobie myślę, że jakoś uda mi się tu jeszcze wypracować jakąś emeryturę. Do sześćdziesiątki mam jeszcze 20lat w końcu, to może przez parę lat jeszcze będę na siłach rabotać sensownie, może nie zawsze jako sprzątaczka, choć i taka perspektywa też nie jest przecie najgorsza. Wszystko lepsze od braku pracy i perspektyw jak było w pl. Praca to praca, żadna nie hańbi, byle zarobić na normalne życie, nie żebrać, nie prosić o nic nikogo. Chcemy tu właśnie pracować, uczyć się, poznawać nowych ludzi. Byle tylko zdrowia starczyło to powinno nam żyć się tu dobrze przez najbliższe latka, bo - powiem po raz tysieczny - Belgia mi się spodobała bardzeńko.


7 września 2014

Hej ho hej ho do szkoły by się szło

Koniec leniuchowania, zaczął się rok szkolny i wszyscy od najmłodszego do najstarszego idziemy do szkoły.
Najwcześniej zaczął najmłodszy, bo już w ostatnim tygodniu wakacji pomaszerował pierwszy raz do szkoły, kiedy to odbył się wieczór powitalny (onthaalavond) przedszkolaków.
Otrzymaliśmy ładne kolorowe zaproszenie pisemne (najpierw mejlowe, później papierowe). Doro już nie mógł się doczekać tej pierwszej wizyty. Oczywiście zabrał na nią swój nowy plecak. Pusty bo pusty, ale z dumą niósł go na plecach i wołał "rychzak-rychzak!" (pisze się: rugzak). Ledwie weszliśmy do sali, Młody zabrał się za przeglądanie i testowanie wszystkich zabawek, zajrzał do każdego kąta. Inne dzieci nie budziły raczej jego zainteresowania. No z wyjątkiem jednego chłopca... "ON MA SMOOOCZ! HI-HI-HI...". No faktycznie, taki duży chłopiec ze smoczem to śmiesznie wygląda... ;-)


Ten tutejszy wieczór przywitalny to odpowiednik polskiego wrześniowego uroczystego rozpoczęcia roku. Tu 1 września jest już normalny siedmiogodzinny dzień szkolny. Natomiast podczas tego specjalnego wieczoru dzieci i rodzice mogli poznać wychowawczynię oraz innych przedszkolaków wraz z ich rodzicami, a także zobaczyć salę. Wychowawczyni oraz dyrektorka witały każdą rodzinę z osobna i każdego indywidualnie zapoznawały z podstawowymi zasadami panującymi w przedszkolu odpowiadając oczywiście na pytania. Dla tutejszych to pewnie nic nadzwyczajnego, wszak każdy z grubsza zna zwyczaje panujące w szkołach. Jednak dla mnie - obcokrajowca, ciągle próbującego jakoś belgijskie zwyczaje ogarnąć i się zastosować - mają tego typu wydarzenia duże znaczenie. Wreszcie np zrozumiałam o co chodzi z napojami w szkole. Wy się możecie śmiać z tego, bo niby bzdetny temat, ale ja nauczona wolną amerykanką panującą w pl w zeszłym roku nie wiedziałam  m.in., że tu nie wolno nosić do szkoły innych napojów niż woda, mleko, mleko czekoladowe, sok jabłkowy i sok pomarańczowy. Potem się okazało, że mimo, iż dziewczyny właśnie jabcoka miały, to koleżanki mówiły im, że nie mogą tego pić. Kurde, co się nagłowiłam o co kaman. Dopiero teraz, gdy dostałam prosty regulamin dotyczący przedszkolaków, zajarzyłam: sok albo mleko jest tylko i wyłącznie do kanapek na południowej przerwie. W każdym innym momencie dzieci piją wodę. Przy okazji ciekawostka - w be można pić wodę z kranu! W szkole są dostępne kubki, można brać i pić wodę, kiedy się chce. I dlatego - co zaobserwowałam - dzieci, młodzież i dorośli bardzo często piją zwykłą czystą wodę. Na pewno o wiele częściej wybierają ten właśnie napój niż w pl. Nawet w "gościach" daje się zauważyć, bo proponują kawę lub wodę, ewentualnie alkohol. W pl zaś najczęściej słyszy się "kawa czy herbata". W be jakoś ta herbata jest mniej popularna chyba, niektórzy nawet nie mają takiego wynalazku w domu, choć w sklepach, tak samo jak w pl dosłownie zatrzęsienie smaków i aromatów herbat. Trudno tylko liściastą dostać w zwykłym markecie.
Z tymi szkolnymi napojami to wszystko jednak bardzo proste, prawda? Tylko trzeba, kurde, wiedzieć. Podobnie zresztą w kwestii pakowania jedzenia i w ogóle jedzenia. W pl jako się rzekło - wolna amerykanka, co kto je, kiedy je i w czym to przytarga do budy. Tu są ograniczenia spore i moim zdaniem to jest dobre rozwiązanie i to z kilku powodów...
Podobne zasady obowiązują maluchów, co starych koni. I tak np w całej szkole obowiązuje zakaz przynoszenia cukierków i chipsów. Nie wolno też pakować jedzenia w folię aluminiową. W ogóle kanapek nie mają tu zwyczaju w nic owijać. Przy okazji wytycznych dotyczących jedzenia stwierdziłam, że te wszystkie przenajdziwniejsze pojemniki na kanapkę, na banana, na jabłko, na ciastka, które w pl wydawały mi się interesującym, ale raczej średniorzydatnym gadżetem, tutaj są niezbędne, zwłaszcza w przedszkolu, gdzie maluch musi mieć wszystko odpakowane i obrane z woreczków, papierków, skórek itp. Co kiedy można, a nawet trzeba, spożywać też jest odgórnie nakazane. I tak maluchy na pierwszej przerwie o godzinie 10tej jedzą owoce (tylko i wyłącznie!). To czasem, jak Młody nie chce jeść rano nic, trochę mnie irytuje, bo musi o głodzie do południa siedzieć. Daję mu wtedy  banana, bo jabłko na pusty brzucho niezbyt dobrze robi. Na przerwę obiadową przynoszą kanapki. Mogą też zjeść ciepły posiłek, jeśli rodzice im wykupili. Ja nie mam zamiaru kupować po zapoznaniu się z menu. Moje nic z tego pewnie by nie jadły... belgijska kuchnia... trzeba się przyzwyczaić dopiero.
Wiele dzieci idzie też na obiad do domu, bo jak już kiedyś pisałam, przerwa obiadowa trwa godzinę. Na popołudnie maluchy  przynoszą ciastka lub gofry. Starszaki słodkie przekąski mogą jeść o 10tej, bo po południu już nie mają przerwy. Środa jest dniem owoców i nie wolno przynosić słodkości. Nie głupie są takie skonkretyzowane zasady jedzeniowe. Dobre i dla zdrowia, i dla porządku.
Młody jest dosyć zestresowany szkołą. Wydaje mi się, że toczy ze sobą wewnętrzną walkę codnia. Z jednej strony ta szkoła jest taka fajna, tyle zabawek, rowerów, dzieciaków,  a z drugiej strony tak ciężko wytrzymać siedem godzin bez mamy, a to mamusiowiec przecie okropny. Do tego jeszcze przez okna i szyby w drzwiach klasy czasem widzi siostrzyczki hasające w najlepsze ze swoimi kolegami i koleżankami, do których nie chcą go puścić... One za to czasem są wpuszczane do maluchów w celu uspokojenia brata i wytłumaczenia mu, że mama przyjdzie później... Faktu na pewno nie poprawia fakt nierozumienia co inni mówią. To wszystko przez cały dzień się zbiera i jakoś potem trzeba odreagować. Wścieka się więc z byle powodu i robi koszmarne awantury. Obawiam się, że nie tylko w domu... biedna wychowawczyni... ja mam tylko jedną sztukę i ciężko mi czasem znosić emocje Młodego, a ona całą gromadę marudzących, płaczących i irytujących się dzidziorów. Trzeba mieć zdrowie do takich berbeci, żeby się nie wściec i nie powywalać przez okno jednego z drugim, na co ja czasem mam ochotę, jak mnie nerwa weźmie... Ale Młody sobie radzi, z dnia na dzień mniej zdezorientowany i cielaczkowaty wychodzi ze szkoły. Zostaje tam natomiast bez większych problemów, czasem nawet matki nie pożegna, tylko pomaszeruje z wysoko podniesioną głową na szkolne podwórko trzymając siostry za łapki, śmiało powie "Dag!" do dyrektorki, która najczęściej odbiera dzidziusie w bramie.
Czasem to chyba aż za dobrze sobie radzi... W czwartek Młoda mi skarży:
-  Mamo, nasz Niuniu pobił się dziś z jakąś Murzyneczką, aż pani ich musiała rozdzielać...
Hm, rośnie mam słodki aniołeczek... z różkami.
Dziewczyny może bez specjalnego entuzjazmu, ale tez bez narzekania, chodzą do szkoły. Zawsze trochę czasu musi minąć, zanim uczniowie zaakceptują fakt zakończenia wakacji. Więc nie ma na razie co się nad tym dłużej rowodzić.
Wszyscy powoli musimy się dostosować do zmian i do nowości. Młody zaczął szkołę. Tatuś i mamusia zaczną już w tym tygodniu wieczorny kurs językowy. M pierwszy a ja drugi etap. Ja po trochu popróbuję też zarobić wreszcie na swoje utrzymanie, a może przy okazji choć parę słów od czasu do czasu z kimś uda się zamienić po nl. Choć i tak już jestem zadowolona, że cokolwiek już kapuję i dwa, trzy zdania jestem w stanie sklecić i być przy tym zrozumiana. Jednak wnerwia mnie okropnie, że mówię coś, mówię i nagle brakuje mi jednego ważnego wyrazu, bez którego nie da się powiedzieć za chiny tego co się zaczęło, normalnie beznadziejna nieludzka. Jeszcze pół biedy jak rozmówca pomocny i podrzuci parę propozycji, bo się domyśli do czego zmierzam, ale nie zawsze tak jest... O jak to wkurza! Czasem przez jeden durny wyraz trzeba pół godziny naokoło dochodzić do rozpoczętego wątku. Ech. Ale parę osób mi powiedziało, że jak na 5 mięsiecy nauki to nieźle sobie radzę z nl. Wiecie jakie to budujące jest. Nawet jak się ma świadomość, że ciągle jest się na etapie raczkowania w tym języku, to jednak widzi się efekty nauki i to cieszy.
Równie motywyjąco podziałał na mnie wieczór portugalski zorganizowany przez koleżankę z kursu. Co prawda nie do końca udany, bo w ostatniej chwili się okazało, że kilka osób nie da rady przyjść. Koleżanka jednak zapowiedziała drugą edycję, na którą mamy nadzieję i reszta grupy dotrze bez kłopotów.  Nie mniej jednak spotkanie to było bardzo sympatyczne i interesujące. Miałam okazję spróbować typowo portugalskiej kuchni, posłuchać portugalskiej muzyki i co najważniejsze stwierdzić, że jesteśmy w stanie przegadać 4 godziny używając naszego podstawowego języka niderlandzkiego, trochę pomagając sobie talentami aktorskimi oraz językiem francuskim, którym koleżanki mówią dobrze, a ja trochę rozumiem.
Choć muszę przyznać, że na początku byłam trochę zdziwiona pomysłem mojej portugalskiej koleżanki i miałam mieszane uczucia, co do takiej, dziwnej dla mnie, imprezy. Zanim jednak udałam się na to przyjątko, inna belgijska (choć z pl) znajoma zdążyła mnie oświecić, iż tutaj dość popularne są takie tematyczne imprezy, gdzie muzyka, wystrój, wyżerka połączone są jednym tematem. Dowiedziałam się przy tym, że Belgowie mają dość specyficzne podejście do organizacji przyjęć. Czasem mianowicie początek imprezy jest w domu - kawka, alkohol - a potem zabawa przenosi się do restauracji, gdzie każdy płaci za siebie. M był na takiej imprezce z okazji odejścia na emeryturę jednego z kolegów z pracy. Czasem idąc na przyjęcie do Belga trzeba się liczyć, że potem będzie składka po dajmy na to 20euro. Innym razem każdy przynosi coś do żarcia, by nie siedzieć przy pustym stole. Ot, co kraj to obyczaj. W każdym jest coś ciekawego i wartego poznania.
I pomyślałby kto, że dzięki kursowi językowemu można spróbować np portugalskiej kuchni... Nie myślałam nigdy, że kiedyś poznam ludzi z tylu różnych krajów. Od dawna mam znajomych na całym świecie, ale polskich znajomych. Pamiętam jak kiedyś z otwartą buzią niemal słuchałam opowieści o życiu sąsiadów w Australii, oglądałam zdjęcia sąsiadki modelki w zagranicznych pismach o modzie. Potem zagranicę zaczęli wyjeżdżać koledzy ze szkoły, z podwórka itd. Tak więc dziś oprócz Australii mam znajomych w Ameryce, Szwecji, Norwegii, Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Włoszech i cholera wie gdzie jeszcze. Czasem zazdrościłam im trochę, że poznają inne kraje, że mają tam znajomych. Teraz wreszcie sama mam okazję poznawać nowych ludzi i to z wielu krajów naraz. Jestem tu rok i poznałam już  sympatyczną rodzinkę z Maroka, mam kolegów i koleżanki z Portugalii, Hiszpanii, Bułgarii, Ekwadoru, Brazylii, znam sympatyczne dzieciaczki z Chin, no i oczywiście trochę znajomych Belgów. W Belgii jest wielka mieszanina różnych narodowości, kultur i religii. Dzięki temu można poznać ludzi z różnych części globu i to jest fantastyczna sprawa.