29 maja 2016

Baarle - Holandia i Belgia w jednym

Dziś odwiedziliśmy interesujące miasteczko Baarle, które leży w dwóch państwach. Baarle-Hertog w Belgii i Baarle-Nassau w Holandii. Baarle jest enklawą belgijską, a dokładniej siecią enklaw w Holandii. Dawno dawno temu, gdzieś w okolicach średniowiecza tereny dzisiejszego Baarle Hertog należały do jakiegoś tam przodka dzisiejszego króla Belgii, zaś tereny Baarle Nassau były własnością niemieckiego barona van Nassau. Przez dłuższy czas praktycznie nie można było określić który z mieszkańców Baarle jest Holendrem a który Belgiem. Dopiero w 1995 roku każdy musiał się określić co do tego. Więcej można przeczytać np tu albo tutaj

28 maja 2016

no się zlagował!

Po wyczerpującym, pracowitym dniu rozłożyliśmy się z mężem przy kawie i laptopie w salonie. Nadeszła Młoda z miną typu świat się skończył raju nie ma.
- Ja w sprawie naszego laptopa... 
Nasze myśli biegają wokół tematów: spadł niechcący z  biurka? się sok wylał niechcący na klawiaturę? ktoś na nim usiadł niechcący tudzież wbryknął na łóżko, na którym leżał? czy nadepnął?
- No?! Co z nim? - się pytamy.
- Sie zlagował - rzecze Młoda
- Że co się zrobił? - mina M warta co najmniej 100 tysięcy euro.
- No się zlagował, nie działa nic. Ale to nie ja, ja słuchałam muzy na telefonie to ona cały czas gra...

Sie nie zlaguje jak tysioncpincetstodziewincet rzeczy uruchomione na raz - jutuby majkrafty kogamy chujemuje dzikie węże. Ale stres był. Lapek dopiero od tygodnia ich a już popsuły :-)


W szkole za to w tym tygodniu było wesoło. Same atrakcje. Młoda zdała egzamin na kartę rowerową. Opowiadała o tym jak ktoś się prawie z kimś zderzył na skrzyżowaniu (zdawali na ścieżce rowerowej która krzyżuje się wiejskimi drogami), jak drugi nie zdążył się zatrzymać przed wychodzącym nagle "pieszym" (atrapa), a trzeci go nawet przejechał. Z atrakcji dodatkowych i ułatwiających pojęcie swojego własnego bezpieczeństwa na drodze była możliwość popatrzenia na drogę z perspektywy kierowcy wielkiej ciężarówki. Dzieci wsiadając kolejno do kabiny na miejsce kierowcy mogły się przekonać, że kierowca może nie zauważyć rowerzysty czy pieszego, bo ich zwyczajnie nie widać w pewnym momencie. Przedszkolaki zaś mogły posiedzieć w radiowozie, obejrzeć policyjną pałkę, przymierzyć czapkę, sprawdzić jak działa policyjne radio. Młody pełen emocji opowiadał jak to kierował autem policyjnym. Radość po pachy.

Innego dnia starsze klasy miały dzień sportu. Młoda była z klasą na kajakach. Była też szermierka i jazda na jakichś dziwnych hulajnogach, ale to pływanie było najatrakcyjniejesze.  Pływali kajakami jednoosobowymi po zalewie. Opowiadała, że były podstępne plany wywalenia nauczyciela z kajaka, które skończyły się jednak kąpielą jednego z kolegów. Przyznam, że zazdroszczę moim Młodym szkoły. Fajnie mają.

W tym dniu, gdy starszaków wywiało ze szkoły, przedszkolaki miały całą szkołę dla siebie. Miały dzień rowerów. Każdy maluch miał przyjechać do szkoły swoim własnym rowerem. Jedni przybyli na małych rowerkach z bocznymi kółkami lub bez, drudzy na rowerkach biegowych, jeszcze inni na trójkołowcach. Super wygląda taka kilkudziesięciu osobowa gromada na rowerkach w kaskach i kamizelkach odblaskowych (zwykle za dużych). Małe kolorowe mróweczki. Wpadają na siebie, wjeżdżają w dorosłych i płoty, czy inne przeszkody.

Młody pojechał pierwszy raz sam do szkoły. Założyliśmy z powrotem boczne kółka, wyszliśmy 15 minut wcześniej, ale zupełnie niepotrzebnie, bo poszedł spod domu z pazura i dopiero w połowie drogi pod górą go wstrzymało z lekka. A jakiż był dumny i szczęśliwy to wprost nie do uwierzenia. Do szkoły mamy niewiele ponad kilometr i całkiem fajnie jedzie. Macha wszystkim po drodze. Gdy Młoda krzyknęła "uwaga auto!" to biedak wjechał w trawę i się wywalił. Dobrze, że akurat pokrzyw nie było albo rowu, ale trawa wyższa od niego, bo jeszcze nie wykosili.
Teraz już pewnie do końca roku szkolnego będzie sam dojeżdżał. A po wakacjach - mam nadzieję - już bez kółek bocznych. 

małej mrówki z trawy nie widać :-)
Pojadę po kamieniach. No faktycznie się nie da.



Tymczasem ja przez dwa dni bawiłam się z pająkami. Wczoraj u klientów odpajęczałam strych. Lubię takie urozmaicenia w swojej robocie - sprzątanie w aucie, na strychu, w szafach, na basenie jest o wiele fajniejsze i spokojniejsze niż standardowe porządki w łazience czy innych nudnych miejscach. Zresztą ogólnie lubię tą robotę, tylko żebym nie musiała rowerem dojeżdżać po 10 km w deszcz było by lepiej. Cóż. Nie można mieć wszystkiego.
Dziś sprzątaliśmy wreszcie w naszym budynku gospodarczym. Zabieraliśmy się do tego od ponad roku ciągle dokładając tam więcej niepotrzebnych rzeczy i robiąc większy syf. Już ledwo się nasze rowery tam mieściły, tyle się rupieci nazbierało. Jak jest czas to nie ma skąd auta wziąć, jak by było auto to nie ma czasu albo ktoś połamany czy chory lub leje jak z cebra albo znowu nie było kasy. A czas leci. Dziś M szedł do pracy i jeszcze rano nie wiedzieliśmy czy wróci o jakiejś możliwej godzinie i czy będzie mógł wypożyczyć busa choć na chwilę, bo był potrzebny w firmie (i on, i bus). Właśnie się rozkręcałam ze sprzątaniem naszej chałupy, jak małżonek wrócił. No i mamy dom nieposprzątany. Teraz już sił nie mam. Może we wtorek lub w czwartek nic nie wypadnie to się wezmę... Jutro niedziela - w niedzielę nie pracuję. W poniedziałek i środa - niderlandzki. A to zakupy, a to jakis lekarz... I tygodnia nie ma. 
Wszystko było przygotowane niby, podzielone na drewno, metal, plastik, papier - jak kazali na parku kontenerowym. I niby raz dwa miało pójść. No ale wszystko trzeba było naładować na busa i rozładować do poszczególnych kontenerów na miejscu. Na raz się nie zmieściło a kontener park na drugim końcu gminy. No i wieczór nas zastał z pająkami we włosach. Ale za to mamy teraz miejsca w szopie ohohoho i 130 euro mniej w portfelu. A w Polsce się narzekało, że wywóz śmieci drogi jest hahaha. Tu płacimy za worki dużo euro. Na PMD (plastik metal kartony po napojach) i na zielone śmieci jak cie moge tylko po kilka euro, ale na ogólne śmieci są po ponad 30 € za 20 sztuk. Do tego jest spory podatek gminny, no i na kontenerparku płaci się 16 centów za kilo śmieci. W busie, jak wiadomo,  dosyć dużo kilo się mieści. Za darmo wyrzucić można papier, metal, olej oraz lodówki, telewizory itp. 

Jednak mnie interesujące wydało się samo funkcjonowanie naszego parku kontenerów. Nowoczesne rozwiązania. Teren jest ogrodzony - jak to bywa w takich okolicznościach. Żeby wjechać za szlaban, należy włożyć do czytnika swój dowód tożsamości. Wtedy urządzenie wita nas słowami "Welkom meneer/mevrouw..." i tu nazwisko. To jest odpowiedzią na moje pytanie, które sobie wcześniej w domu zadawałam "A co jakby pojechać do innej gminy, gdzie taniej...?" Teraz już wiem, że nie nacygani, bo komputer wie, czy my do tej gminy należymy i obawiam się, że to nie jest bez znaczenia, czy do tej. Potem wjeżdżamy na wagę i wtykamy dowód do kolejnego czytnika. Teraz komputer już wie, ile ważymy razem z autem i śmieciami :-) Po wyładowaniu śmieci, nad którym czuwa co najmniej jedna osoba (podpowiada gdzie co wrzucać), jedziemy do kolejnych szlabanów. Tu znowu mamy wagę, która po sprawdzeniu naszej tożsamości, podaje nam, ile ważyły nasze śmieci i jaką kwotę mamy zapłacić. Płatności dokonuje się kartą, która to czynność otwiera nam drogę na wolność. 

To nie są tanie rzeczy :-) 
nasze sąsiadki i ich dzieci :-)


W środę miałam drobny kryzys fizyczny. Baterie się rozładowały do zera. 


Już we wtorek miałam zawroty głowy, ale myślałam, że 10 godzin snu załatwiło sprawę. DUPA! Nie załatwiło. W środę podczas 4 godzin pracy kilka razy musiałam przysiąść kilka razy na schodach po kilka minut, bo świat wirował, a zapomniałam energydrinka z domu. Odebrałam Młodego ze szkoły, usmażyłam frytki i nuggetsy dla Trójcy i położyłam się na 5 minut. Obudziłam się po kilku godzinach, gdy M wrócił z pracy. Spałam co prawda na czuwaniu, bo cały czas słyszałam, co Młody robi, ale nie byłam w stanie podnieść zwłok z sofy. Potem się wykąpałam, nażarłam,  i poszłam spać tak naprawdę.  Spałam snem sprawiedliwego do 6.30 rano. Olałam psychologa i niderlandzki. Ale się kurwa przynajmniej wyspałam. Baterie ładowały się ponad 20 godzin i w końcu się naładowały. W czwartek jeszcze musiałam pochłonąć sporo czekolady i trochę dospać, ale wczoraj już było normalnie. Dlaczego mi się tak wolno te akumulatory ładują? Dlaczego inny wyśpi się za 5 godzin a ja muszę spać 8-10? WTF? Wystarczy że jeden dzień poza poniedziałkiem i środą (lekcje) posiedzę do północy i już czuję się jak zombie, a po dwóch nie jestem w stanie normalnie funkcjonować. Kurde w tym tygodniu skończę dopiero 39 lat. Co to jest? Jak tu do 80 dojechać? A ja zamierzam bezczelnie stu dożyć co najmniej! Nauczyć się jeszcze z 5 nowych języków, poznać milion nowych ludzi i zwiedzić pół świata. Muszę znaleźć jakieś tajne źródło energii.  Bo jak organizm ludzki ma lagi to dopiero jest problem, nie tam jakiś śmieszny laptop. 

22 maja 2016

Zielony wąż i fioletowa ośmiornica, czyli dziecko na drodze.

Młody od kilku dni wyganiał mnie na strych po strój Zorro. Dziś w końcu mu przyniosłam. No i mamy Zorro, który wspina się się na stoły, szafki i stamtąd skacze... O ile dobrze pamiętam, to ja z bratem też mieliśmy etap Zorro, Batmana, Supermena, Muszkieterów, kiedy to właziliśmy jak najwyżej się wleźć dało i skakaliśmy w dół i walczyliśmy na patyki, znaczy szpady... 

Nasz bohater wczoraj w sklepie ogrodniczym wlazł na jakąś wielką (wyższą od siebie) budę dla zwierząt (dla królików?), bo był akurat Zorro. Tyle że nasz Zorro nie potrafił stamtąd sam zejść, skakać też było strach bo pod spodem masę innych rzeczy stało (po których tam wszedł) i wołał mamę na pomoc. Bohater! Biega po domu i się drze: "Nie pyskuj, tylko otwieraj!" albo "Rzezimieszku, przygotuj się na śmierć!" to są jego ulubione cytaty z kreskówki "Zorro" :-D

W piątek postanowiłam ugotować pierogi prawie_ruskie... Nie miałam dużo czasu, bo po południu mieliśmy wizytę u lekarza, a pierogi to jedna z najszybszych potraw, zwłaszcza jak się ma "wczorajsze" ziemniaki z obiadu. Do tego wystarczy przysmażyć cebulkę i wrzucić pokruszony grecki ser - nadzienie gotowe w 5 minut. Ciasto kolejne 5 - zagotować wodę, wlać do mąki, wymieszać drewniana łyżką. Potem tylko rozwałkować, wyciąć kółka, nałożyć nadzienie i posklejać. U nas nie ma pasibrzuchów więc 30 sztuk wystarcza. W międzyczasie woda się zagotowuje i JUŻ!

Młodego odebrałam w południe, więc nadzorował pracę. Najpierw chciał pomagać, ale nie udało się sklejanie pieroga i się wnerwił. Podgryzł trochę surowego ciasta, ale coś mu wyjątkowo nie posmakowało. Potem spróbował nadzienia...
- Zaniesiesz mi tą miskę do mojego komputera?
- No tak, synu, ty zjesz sam całe nadzienie, a co będzie jeść reszta....? 

I to jest nasz super bohater z super pomysłami.

Tymczasem w szkole kolejne tygodnie poświęcone bezpieczeństwu na drodze i propagowaniu aktywnego docierania do szkoły. Młoda więc się burzy, jak późno wychodzimy, bo "znowu nie będzie miejsc na roweradłach". (Roweradło to inaczej stojak na rowery - nazwa wymyślona przez Młodą kilka lat temu, jak jeszcze mieszkaliśmy w PL).
roweradła pod naszą szkołą - czasem jest full :-)
W pierwszym tygodniu akcji, każdy kto przybył do szkoły na rowerze, hulajnodze, deskorolce, gokarcie, czy na nogach lub autobusem, mógł przykleić jedną kropkę na wężu Samie zawieszonym obok bramy, miał też szansę wylosować nagrodę. Młody zdobył kamizelkę odblaskową z Samem. Wąż Sam to belgijski symbol ruchu drogowego "Sam de Verkeersslang". Symbolizuje bezpieczne i przyjazne środowisku naturalnemu poruszanie się. Wszak im mniej samochodów pod szkołą, tym bezpieczniej.


Koleżanką Sama oraz symbolem bezpiecznego i przyjaznego dzieciom otoczenia szkół jest w Belgii fioletowa ośmiornica (j.nl.: octopus). Projekt "Het oktopusplan" ma na celu zapewnienie dzieciom jak najbezpieczniejszej  drogi do szkoły. W projekcie uczestniczą nauczyciele, dyrektorzy szkół, rodzice, policja, urzędy gminy. Współpracując ze sobą organizują różne akcje, edukując dzieci i rodziców w kwestii bezpieczeństwa, poprawiając bezpieczeństwo otoczenia szkoły etc.

 
Oktopusy zobaczymy w okolicach każdej szkoły uczestniczącej w akcji. Pamiętajcie by tam zwolnić do 30 i zachować szczególną ostrożność. Przy Oktopusie i przy każdej innej szkole (i nie tylko szkole) dzieci mają czuć się bezpiecznie!!!
Oktopus mówi ponadto, żeby nie parkować na chodnikach przy szkole ani nie blokować przejścia dla pieszych. W strefach "Kiss&Go!" czy jak kto woli "Kus en weg!" (buziak i w drogę!) można zatrzymywać się tylko na 2 minuty. 
Nie każdy tego przestrzega i czasem starszaki pod nadzorem nauczyciela stoją rano i przeganiają niefrasobliwych rodziców :-) Rano na przejściu dla pieszych zawsze stoi też nauczyciel z świecącym lizakiem, który przeprowadza dzieci i rodziców bezpiecznie przez drogę. Po południu starsze dzieci są odprowadzane do skrzyżowań przez nauczycieli (młodsze są zawsze odbierane przez dorosłych), skąd zasuwają już same ścieżkami rowerowymi albo wiejskimi dróżkami. 

Bardzo dużo dzieci przyjeżdża na rowerach i tych starszych, i tych z przedszkola. Maluchy zasuwają na rowerkach biegowych, hulajnogach, na rowerach z kółkami bocznymi albo - tak jak nasz książę - są podwożeni na rowerach przez rodziców czy dziadków. Ostatnio wyjeżdżamy z domu 5-10 po ósmej, bo to jest najlepsza pora dla mnie (żeby nie być w pracy za wcześnie), ale pod szkołą jest wtedy niezły młyn, bo wszyscy się na raz zjeżdżają. Opieka dla dzieci jest od godziny 8:10 do dzwonka o 8:25. Wcześniej nie wolno zostawiać dzieci samych na podwórku - trzeba zaprowadzać na świetlicę albo czekać z nimi na nauczyciela, co raczej się ludziom nie uśmiecha. Dlatego większość przychodzi w ciągu 10 minut. Gdy się popatrzy przez chwilę z boku to dość niesamowicie to wygląda, gdy ze wszystkich stron zjeżdżają rowery, maszerują rodzice z dziećmi, sporo z nich nosi przepisowo odblaskowe kamizelki i kaski. Rodzice przytulają i całują dzieciaki na pożegnanie, i to wcale nie tylko te najmniejsze. Szóstoklasiści też lubią się "poknufelać" (knuffelen - przytulać) i dostać całusa od mamy czy taty. 

Widzę, że sporo dzieci w wieku 3-6 lat doskonale radzi sobie z utrzymaniem równowagi i pomykają zupełnie samodzielnie na rowerach bez kółek pomocniczych. Młody póki co jest w stanie przejechać sam kilka metrów. Bardzo chce być samodzielny i niezależny, ale za bardzo się interesuje otoczeniem i wywija kierownicą na boki :-) W czwartek przedszkolaki mają przyjechać na swoich rowerach, więc chyba trzeba będzie przykręcić boczne kółka, bo nie wyrobiliśmy się z nauką samodzielnej jazdy - brakło czasu na ćwiczenia w tym tygodniu. 

Szóstoklasiści mają w tym tygodniu egzamin na kartę rowerową "fietsbrevet".

Maj i czerwiec to chyba w każdej szkole czas wycieczek, imprez sportowych i innych ciekawych aktywności. Tutejsze dzieciaki bardzo często przemieszczają się z klasą i nauczycielami na rowerach. W przypadku starszaków to nie ma tygodnia, by gdzieś nie pedałowali z wychowawczynią. Nikt się nie pyta czy masz rower, bo tu rower, kamizelka i kask jest podstawowym wyposażeniem ucznia. Tylko ci, którzy mieszkają bardzo daleko nie mają obowiązku przyjeżdżania na rowerze w wyznaczone dni. W niektórych szkołach są rowery dla uczniów z daleka do wypożyczenia w szkole na czas klasowego wyjazdu. Tak jest np u Najstarszej. W naszej podstawówce dzieci zabierają się czasem samochodem z dyrektorką, ale to wyjątki, bo większość ma najwyżej 5 km do szkoły i przyjeżdża na rowerze i to  nie tylko w wyznaczone dni. Wyjątkiem są dni deszczowe, gdy dzieci w większości podwożone są pod szkołę samochodami. Czasem na roweradłach stoi wtedy tylko z 5 rowerów. Gdybym miała samochód to też nie jechałabym z ulewę rowerem, bo to na prawdę żadna radocha siedzieć potem w szkole przez kilka godzin w mokrych skarpetach, mokrych spodniach, mokrych butach. Nie zawsze wszak założy się portki i kurtkę przeciwdeszczową - czasem się wydaje, że to tylko mżawka, a ta mżawka niejednokrotnie przemoczy człowieka do majtek w ciągu 2 minut. Zdarzyło mi się sprzątać w mokrych ubraniach kilka razy, bo mi się wydawało, że z tej chmury to deszczu nie będzie... Mokro, zimno, okropnie...


Z Najstarszą byliśmy u ortopedy. Krzywy palec to wynik popsutego ścięgna prostownika. Po styczniowym urazie powstał przykurcz ścięgna przy  środkowym paliczku. Teraz paluch jest trochę zgrubiały i się nie prostuje, choć zginać go można bez problemu. Nazywa się to zniekształceniem typu butonierki. Ładnie się nazywa ale ciulowo wygląda. Najstarsza dostała aparacik prostujący, który po polsku nazywa się "dynamiczną szyną palca". Ma to zakładać na noc i potem po południu na 3-4 godziny, jak wróci ze szkoły. Poza tym ma paluszek gimnastykować. Lekarz powiedział, że to proces długotrwały... i chyba nie koniecznie może być skuteczny... Nic to, pożyjemy - zobaczymy.

Tymczasem my wzbogaciliśmy się o nową starą werandę. Ubaw był z tym przedsięwzięciem. Kiedyś nic stad ni zowąd zapytał nas pewien znajomy, czy chcemy taką oszkloną werandę do naszego ogródka, bo ma na zbyciu swoją. Przedyskutowaliśmy z mężem. Chcieć to nie wszystko. Nasz ogródek to jednak ciągle ogródek a nie OGRÓD. Do tego ogrodzony wkoło 2 metrowymi tujami, a weranda nierozbieralna... Po wielu naradach z różnymi ludźmi jednak zdecydowano, że weranda jest już nasza. Zorganizowano transport i kilku ludzi...
 "lecz choćby przyszło tysiąc atletów
 i każdy zjadłby tysiąc kotletów,
 i każdy nie wiem jak się wytężał,
 to nie udźwigną - taki to ciężar..."  *[J. Tuwim. Lokomotywa - fragment]
Dupa blada. Nie dało się tego nawet na połowę rozebrać, bo było składane na miejscu i sklejone, znitowane na amen.
Znowu narady, dyskusje, burze mózgów...
My w tym czasie wycięliśmy kawałek trawnika a w to miejsce wsadziliśmy kilkanaście płytek w dwóch rzędach, na których miała stanąć budowla. Jednak zasugerowaliśmy się danymi podanymi przez właściciela rzeczonej werandy, nie mierząc osobiście dokładnie. Tak, dobrze myślicie - to nie były dobre dane. Bachnęliśmy się o jakieś 40 cm, czyli szerokość płytki. Teraz mamy z jednej strony 2 rzędy z drugiej jeden. jak kto nie wie, pomyśli, że tak właśnie miało być chłe chłe.
Drugie podejście do transportowania werandy zakończyło się sukcesem. Weranda-szklarnia przeleciała nad żywopłotem i wylądowała. Potem przepchaliśmy ją i ułożyli drugi rządek płytek, po czym napchaliśmy ją na nie. Teraz w naszym ogródku już - mam nadzieję - nie da się grać w piłkę i kwiatki będzie można znowu posadzić. Szczegóły jeszcze trzeba dopracować, ale jesteśmy wielce kontenci z podarunku. Właściciel naszego domu też zadowolony, że mu się dom rozbudowuje :-)
ziuuuuuuuuum!


a to nasz fikuśny mini ogródek - ciągle jeszcze w budowie




21 maja 2016

zmiana szablonu - post informacyjny

Jak zauważyliście - zmieniłam wygląd bloga. Zmiany są pewnie irytujące dla większości czytających, bo wszystkiego trzeba szukać. Jednak ten szablon wydaje mi się lepszy, bo można dotrzeć do starych postów.

Zmiany są w toku, bo primo nie brak mi czasu na ich dokończenie, secundo nie jestem pogromcą komputerów jeno zwykłą kurą domową przeto wszystkie ustawienia sprawdzam metodą prób i błędów... czyli klikam coś - zatwierdzam i sprawdzam co to zrobiło :-] Czasem zrobi coś fajnego czasem nic wiele, czasem nie wiadomo o co kaman i jak z tego wyjść :P

Umyśliłam sobie, że w tle będą symbole belgijskie. Na początek pozbierałam z netu różne obrazki i wrzuciłam bez ładu i składu do jednego... wygląda jak pół dupy zza krzaka, żre się z tekstem właściwym... Zrobię inne tło, ale niestety potrzebuje na to więcej niż 15 minut... Kiedyś się wezmę...:-)

Dla mnie to zabawa, jak Mahjong czy inne tam gry. W sumie nie zmieniam po to, by lepiej wyglądało, ale żeby było inaczej. Ja już tak mam, że muszę wszystko co jakiś czas poprzestawiać i przemeblować (nie tylko w blogu, ale w całym życiu). No, ileż można mieć jeden szablon? (jedne buty, majtki, obrus, samochód, telefon, komputer, kolor na ścianie)* niepotrzebne skreślić) :-)

Podczas takich zabaw dowiaduję się zwykle wielu ciekawych rzeczy na temat bloggera. Przy okazji zainstalowałam sobie google analytics, do szczegółowej analizy odwiedzin... Też interesujące...

Jutro może napiszę coś normalnego...



16 maja 2016

Dinant, czyli odkrywamy belgijskie górki

Dinant to miasto w walońskiej prowincji (województwie) Namur, położone nad rzeką Mozą. O tym mieście napisano już sporo, więc nie będę się powtarzać. Zajrzyjcie chociażby tu:

http://navtur.pl/place/show/1148,dinant

To miasteczko jest bardzo popularne. Polecali nam jego odwiedzenie zarówno Polacy jak i Belgowie. W końcu musieliśmy tam pojechać. Potwierdzam dziś, że warto. Pogodę mieliśmy przeciętną - nie za ciepło, ale nie padało (tam kilka kropel spadło). Wiatr tam jednak sobie pozwala dosyć, jak to w górach.
Jedno co mi się rzuciło w oczy, a raczej w uszy, to że tam ludzie nie są tacy oblatani w językach jak tu we Flandrii. Być może akurat tak trafiłam, ale... głównie francuski i tyle. Babeczka ze sklepu z pamiątkami gadała po niderlandzku i była bardzo miła i ciekawska - taka swojska. W wielu innych miejscach ludzie na pierwszy rzut oka jacyś tacy sztywni i jakby mniej otwarci niż tu u nas we Flandrii. Ale byliśmy tam zaledwie kilka godzin i mogę się mylić.

14 maja 2016

Wściekłe ptaki i żołnierze w kinie

Przedwczoraj było 30 stopni w plusie. Upał. Młody kąpał się w baseniku w ogródku. Dziś mamy 11 stopni i taki ma być najbliższy tydzień. Przed chwilą Młody zwoływał siostry, bo zauważył tęczę za oknem. Radocha dla każdego dziecka i nie tylko dziecka :-) 

Będąc w środę w Brukseli z Najstarszą natknęłyśmy się na reklamy Angry Birds, no i zachciało nam się bardzo do kina... M zadeklarował się nas zawieźć do Antwerpii, bo w kinepolisie nam się spodobało. On sam nie wyraża chęci uczestniczenia w takich niemęskich - jak twierdzi - rozrywkach, do jakich należy oglądanie bajek. Na szczęście ja nie kandyduję do tytułu najfacetowniejszego faceta roki ani podobnych i mogę sobie na kreskówki popatrzeć, a robię to z wielką przyjemnością. Nota bene, JA uważam, że z bajek się nie wyrasta. 
Młody i popcorn :-)

Kreskówka jak kreskówka, szału nie ma dupy nie urywa, ale fajnie się oglądało. Młodzież wybrała prawie największe pudła popcornu a na przepitkę "smurfenbloed", czyli krew smerfów - jak mówią tu dzieci na napoje w kolorze spryskiwaczy do szyb. Młody ganiał z sobie_podobnymi po schodach i turlał się na dywanie pod ekranem zanim zaczął się seans i podczas przerwy. Ta wizyta w kinie tak go zmęczyła, iż zasnął w aucie podczas drogi powrotnej. Ciekawe do której teraz będzie brykał?

Od naszej ostatniej wizyty w tamtejszym kinie, która była w zeszłym roku, nastąpiły pewne zmiany... Przy drzwiach stoją panowie w mundurach i z karabinami, a obsługa kina sprawdza wszystkie torby, plecaczki, torebki. Skutki ostatnich zamachów widać w różnych miejscach Belgii. Może to i dobrze, że stoją, że sprawdzają, bo ludzie pewnie czują się przez to bezpieczniejsi w takich miejscach. Zastanawiam się, czy ci żołnierze to już na stałe wpiszą się w krajobraz Belgii? ...i ile to nas podatników będzie kosztowało? bo coś mi się nie wydaje, że oni tak charytatywnie z tymi karabinami stoją... Ale to pewnie taka epoka nastała... że tak jak policja czuwa nad bezpieczeństwem na drodze i goni kota niegrzecznym kierowcom, tak teraz służby będą też czuwać nad naszym bezpieczeństwem w kinie, operze, lotniskach, dworcach i próbować nas uchronić przed islamskimi debilami, którzy wyrażenie "rozerwać się" traktują deczko nazbyt dosłownie... 

W planach był długi weekend i dłuższa wycieczka, ale M-jak-Mąż dziś pracował pół dnia a i w poniedziałek musi iść do pracy. Tyle, że w święto godziny 200% płatne. Mają roboty sporo. Jedna z większych sieci sklepów, dla których robią naczepy i które potem serwisują, postanowiła zmienić logo. W związku z czym każdą naczepę trzeba wyczyścić ze starych kolorów, pomalować i okleić na nowo. A tych naczep są setki. Do tego robią jakąś skomplikowaną naczepę telewizyjną...


M... jak malowanie :-)
Praca przy konstrukcji naczep do tirów wydaje mi się bardzo interesująca. Firma robi przyczepki nie tylko dla sklepów, ale też masę innych, ciekawszych. Między innymi przyczepy dla banków, szpitali, uniwersytetów, stacji telewizyjnych, które to są wyposażone w najróżniejsze wynalazki elektroniczne, klimatyzację, wygodne meble i miliony innych bajerów wartości grubych tysięcy euro.
Mąż lubi swoją pracę, bo i zarobki godziwe. 


Jednak na malarni zachrzan jest wielki. Po 8 godzinach czyszczenia przyczepy szlifierką potem wieczorem nie wie, gdzie i jak ma ręce układać. Często dzień zaczyna od mocnych tabletek przeciwbólowych, by dać rady pracować dalej. Jakby nie było pracuje w tym zawodzie już ponad 20 lat. Z tym, że w Polsce zajmował się malowaniem maszyn budowlanych a tu maluje tiry. Lata swoje już  ma i części ciała się wysłużyły, no i zaczyna zdrówko szwankować... Łapy bolą, cierpną, ale cóż poradzić, jeszcze dużo lat przed nim, przed nami, do emerytury i jakoś trzeba do niej dotrwać, jeszcze trochę zarobić, bo dzieci jeszcze dużo potrzebują zanim pójdą na swoje.
Mamy nadzieję, że wszystko jakoś się będzie układało i dożyjemy spokojnie co najmniej do emerytury bez kolejnych przeprowadzek, bez wielkich kłopotów zdrowotnych, bez strachu o bezpieczne i stabilne jutro dla nas i naszych pociech... Przyszłości jednak nie przewidzi, a wszytko może się zdarzyć. Żyjemy wszak w ciekawych czasach.

Młoda wczoraj oświadczyła ni stąd ni zowąd, że zjadła by sernika. Hm. Ja też nie jadłam sernika ze 3 lata, bo jakoś nie było chęci ani się nie złożyło... Akurat wieczorem byliśmy na cotygodniowe zakupy w carrefourze i postanowiłam kupić ichnie sery w kubkach i poszukać jakiegoś przepisu w necie...
Efekt okazuje się bardzo smaczny.



Robiłam z tego przepisu:

SERNIK


kruche ciasto:
150g mąki
100g margaryny
50g cukru
1 jajo
cukier waniliowy
szczypta soli

Ze składników zarobić ciasto i wyłożyć nim tortownicę. Podpiec około 10 minut w temp. 170 stopni (termoobieg).

W tym czasie przygotować

z tych serów robiłam
ser
1 kg sera - 2 kubki po 500g ------------>
250g masła
250g cukru
5 jaj
budyń waniliowy
olejek cytrynowy

Masło utrzeć cukrem za pomocą miksera. 
Dodawać po jednym żółtku cały czas ucierać.
 Dodać ser i budyń oraz olejek cytrynowy. Wymieszać. 
Ubić białka na sztywną pianę i także dodać do masy. 
Wyjąć podpieczone ciasto i wyłożyć na nie masę serową.

Piec 1 godzinę w temperaturze 170 stopni z termoobiegiem. Zostawić w otwartym piekarniku do wystygnięcia.

z rośnięciem to przesadził trochę

5 maja 2016

Bo frytki to warzywo, czyli dzieci wiedzą lepiej.

Tata ogląda z synem książeczkę dla dzieci. Jest coś o jedzeniu. 
- Jakie warzywo lubisz najbardziej? - pyta synka.
- Mięso! :-)

Młoda swego czasu odpowiedziała na podobne pytanie:
- No jasne że frytki!.... 
- Yyyy%$#^%!?
- No co?! Z czego robi się frytki? Z ziemniaków. Czy ziemniak to warzywo? Warzywo.

Obawiam się, że ma dziecko rację. Frytki to warzywo :-) Dlatego dziś u nas na obiad frytki i kurze palce (chicken nuggets), bo warzywa są zdrowe!

Siedzę w ogródku (jak fajnie że wifi mi sięga na podwórko!) i słucham koncertu. Ptaki świergolą jak najęte, żaby u sąsiada w stawie kumkają (ryb tam już chyba nie ma, bo czapla się tam stołowała całą zimę haha), no i sąsiada kot śpiewa... Tyle, że ten to chyba głuchy, bo strasznie głośno się drze i do tego fałszuje, a i głosu natura też mu nie dała zbyt pięknego. 


Pogoda dziś wyśmienita, ale M jakiś czas temu zaplanował na majowy weekend przemalowanie klatki schodowej farbą zmywalną, gdyż zwykła niezmywalna przy schodach, po których łazi w te i wewte gromada dzieci z brudnymi łapami to wielkie nieporozumienie. 

Ja postanowiłam wykorzystać ten świąteczny dzień na odpoczywanie i relaks. Wygrzałam się na słońcu w ogródku. Pochłonęłam połowę  tiramisu, które wczoraj zrobiłam. Dzieciom to nie smakuje, dlatego mamy z M całe dla siebie haha. Dzieci żrą winogron i truskawki. Te ostatnie całkiem już dobre. Najstarsza kroi je na kromki z masłem i posypuje cukrem - nasze ulubione kanapki z dzieciństwa.
 
w tym roku moje tulipany tak nie kwitną, bo chłopaki grają w piłkę i piłka rozplaszcza kwiatki
Dzięki szkolnym zwyczajom pt.: donderdag=fietsdag (czwartek=dzień roweru), podczas którego na przerwie południowej przedszkolaki dostają rowery na podwórku, nasz syn zasuwa na rowerze z bocznymi kółkami jak mały samochodzik. Pora więc na kolejny poziom, czyli bez kółek pomocniczych. Mam już bowiem serdecznie dość wożenia go w foteliku do szkoły. 17 kilo codziennie ciągnąć pod górkę to już zaczyna być męczące, zwłaszcza gdy wieje w przeciwną stronę (tak jest w 70 % dni szkolnych). Zresztą ma już za wielki zadek do fotelika i pora zacząć dojeżdżać do szkoły o własnych siłach. W końcu mamy niewiele ponad kilometr więc spokojnie da rady. Ja zaś bardzo chętnie zamienię fotelik na torby rowerowe i/lub skrzynkę do wożenia zakupów. 
Dziś przeszłam 2 kilometry prowadząc rower na patyku. Pasjonujące zajęcie. Tylko wiatraczka z kramów brakowało. Jutro i pojutrze - jak pogoda dopisze - będą kolejne rundy. Aż do skutku. Całkiem nieźle Młodemu idzie ta jazda, ale szła by jeszcze lepiej, gdyby nie był taki szołmen. Gdy widzi jakichś ludzi - na rowerach, rolników w polu, w samochodach to wszystkim musi pomachać a to jeszcze nie etap jazdy o jednej ręce. Gdy przejeżdża auto, to spycham go na pobocze i każę czekać. Tu ludzie dziękują zawsze machnięciem ręki - on odmachuje mało nie pękając z dumy jaki to ważny z niego gość. Czasem zauważy coś ciekawego w polu i wjeżdża w trawę lub kamienie na poboczu, bo nie patrzy, dokąd jedzie. Gdy zauważył wrony siedzące na drodze, to już 200 metrów wcześniej dzwonił i wołał: "ptaszki uważajcie, bo Izydorek nadjeżdża!". Szalony! Energia się takiemu pyrdkowi nigdy nie kończy chyba. Jeździł dziś na rowerze, hulajnodze, skakał na piłce, robił babki z piachu, kopał w piłkę z mamą i tatą i ciągle mało, i mało.   W końcu dał się zawołać na obiad. Zjedliśmy frytki z jajecznicą i ogórkowo-pomidorową surówką, a dziewczyny frytki i chicken nuggetsy, a Młody i frytki, i jajecznica, i nuggetsy. Wreszcie siadł chwilę przy laptopie. Poliki ma rumiane od słońca niczym dwa jabłuszka. Dziewczyny znalazły mu fajną grę - sliterio, czyli stary dobry wąż. Nie stresuje go, a ćwiczy koordynację łapki sterując wężem za pomocą myszy :-) No i jaka cisza. Uff! Z 10 minut luzu :-)

Wczoraj wzięliśmy ze sklepu małe pudełko, w którym wycięłam mu otwierane okna, on sam pomalował farbami w ciapki i ma garaż na samochody lub stajnię na swoje liczne zwierzątka (zależnie od potrzeby). Dumny jest, że samodzielnie zrobił sobie zabawkę :-) 

Właśnie Młody przyszedł do ogródka... Wziął grabki ogrodowe (takie małe dosyć) ze szopy i biega z nimi w te i we wte bronując trawnik. Próbował też zahaczać nimi schnącą na sznurze pościel, ale pogoniłam drania. 

Młoda wczoraj miała 6-godzinną próbę generalną. Musiałam zaprowadzić ją do domu kultury, bo to 5 kilometrów od domu i jest obawa, że mogła by sama nie trafić - ona nie ma niestety tak dobrego zmysłu orientacji jak Najstarsza. Wieczorem trzeba było z kolei przyprowadzić balerinę z powrotem do domu, co dla mnie znaczy 20 kilometrów. I niech mi ktoś powie, że powinnam więcej się ruszać :-) Jeśli licznik przy rowerze nie kłamie, to w z robię 300 km miesięcznie (w lecie robiłam 500, bo mąż nie odwoził mnie na dworzec 2 razy w tygodniu).

Przez 3 kolejne dni Młoda ma występy. Niedzielny jest też egzaminem końcoworocznym. W sobotę idę z Najstarszą popatrzeć na naszą gwiazdę. Tak więc długi weekend mamy zajęty. Baletnicę trzeba zawieźć na występ i przywieźć. Występ trwa około 3 godzin, a wcześniej oczywiście przygotowania, przebieranie, próby i tak 5 godzin z głowy. Jednak cieszymy się, że dzielnie ćwiczyła cały rok. Nie wie jeszcze, czy na drugi rok chce się zapisywać, bo ma trochę obawy co do czasu. Jakby nie patrzeć zapisaliśmy ją do liceum do klasy "latijn", a to dla niej znaczy ostry zachrzan. Jednak wychodzimy z założenia, że w razie co na łatwiejszy poziom zawsze można się przepisać, w drugą stronę to już wcale nie łatwo. Niech próbuje od najwyższego. 
Poza tym - jak stali czytelnicy zapewne pamiętają - w zeszłym roku o tym czasie mieliśmy spory problem do rozgryzienia. Szkoła zaproponowała nam zostawienie Młodej w 5 klasie albo jeszcze - wg nich - lepiej cofnięcie jej do czwartej. Twierdzili bowiem, że nie da sobie rady, że ma za słabe wyniki z niderlandzkiego, matematyki i francuskiego. Ja wiedziałam, że moje dziecko pracowało cały rok solidnie, że się starało ile mogło nauczyć 2 nowych języków przez ten rok i sama się ucząc języka wiedziałam, że to nie jest to takie łatwe jak się niektórym wydaje, że nie da się nauczyć porządnie języka w kilka miesięcy, trzeba czasu. Wiedziałam, też, że czyichś starań nie nagradza się zostawieniem w klasie, bo dziecko by się na 100% przestało uczyć. Zdecydowaliśmy, że pójdzie do szóstej klasy, bo komfort psychiczny jest najważniejszy. Nawet jak będzie musieć pójść do zawodówki to nie zrobimy jej takiego chamstwa i nie każemy zmieniać klasy kolejny, czwarty juz raz w ciągu 4 lat. W końcu nauczyciele po przeanalizowaniu jej wyników stwierdzili, że jak się bardzo Młoda postara i jak powtórzy szóstą klasę to ma MALUTKĄ szansę na pójście do A klasy czyli liceum... Pod koniec drugiego trymestru szóstej klasy się okazuje, że Młoda nie potrzebuje repetować klasy, że już dziś jej wiedza jest wystarczająca na pójcie do liceum. Jeszcze musi pracować solidnie, jeszcze ma pewne braki, ale przez pół roku nadrobiła to, co planowali dla niej na 3 lata (powrót do czwartej klasy). Dlatego właśnie pomyślałam, że i w liceum na łacinie sobie poradzi, jeśli będzie chcieć. Na razie chce i cieszy się ze zdobywania wiedzy. Chce się uczyć języków i myślę, że to bardzo dobre zainteresowanie. Polski już umie w miarę, ma bogate słownictwo i po liście z obozu wnioskuję, że dzięki czytaniu polskich książek ortografia się jej poprawiła. Po niderlandzku mówi coraz fajniej, z koleżankami szczebioce jak najęta (przed chwilą była tu gromadka, bo woziły się gdzieś rowerami razem z naszą). Francuski podstawy też ogarnęła. Podoba jej się też angielski, słucha piosenek i dobrowolnie z internetu nauczyła się trochę zwrotów i słówek, żeby wiedzieć co śpiewają te wszystkie bibery i lejdygagi, czy co tam teraz się słucha.  A ja się cieszę z tego. 


Jutro idę do roboty. Za to następny piątek mam mieć wolny. Jeszcze tylko trzeba z klientami uzgodnić kiedy mam im dom posprzątać. Nie wiem dlaczego wolne dni najczęściej wypadają w piątek, a ja pracuję co drugi tydzień tu co drugi tam i jak wolne wypada to ludzie muszą 3 tygodnie czekać na sprzątanie. Dlatego trzeba kombinować w inny dzień, robić zamiany itp, bo co innego młodzi, co innego starsi schorowani ludzie. Powiesz babci po wypadku chodzącej z balkonikiem: no sorry nie mogę wpaść, bo mamy wolne za 1 maja - sama se ogarnij dom przez te 3 tygodnie? Wiadomo, że nie, bo człowiek nie taki. Zwykle zrobienie roboty w inny dzień lub zamiana z kimś, u kogo jest się 2 razy w tygodniu, to dobry pomysł. Zwłaszcza, gdy pracuje się u ludzi, którzy się wzajemnie znają. 

To był dobry dzień. Wyspałam sie do ósmej. Tata zajął się synem. Pogoda fantastyczna - słonecznie, ciepło (krótkie portki i podkoszulki) i bezwietrznie. Naładowałam baterie i jutro z chęcią pewnie pójdę do pracy. Ostatnie dni byłam skonana, zmęczona i brakowało mi snu. W poniedziałek w ogóle nie docierało do mnie, o co chodzi na niderlandzkim. Zasypiałam prawie. Myślałam, że nie dotrwam do końca zajęć i nie doczekam się na pociąg. Skończyłam czytać "Anioła w kapeluszu" Moniki Szwai i zaczęłam "Syreny z Tytana" Kurta Vonneguta. Długo nie mogłam się na tego ostatniego zdecydować i w sumie na śpiąco to zwykle nie dobry pomysł zabierać się autora, którego się nie zna, bo nie wiadomo na co się trafi i czy w stanie nieprzytomnym się zrozumie. Czasem można niepotrzebnie wyrzucić dobrą książkę przez to. Jednak Vonnegut czyta się dobrze. Nie zamierzam tu opowiadać ani recenzować książek (przynajmniej na razie), bo recenzji od groma znajdziecie w necie. Zresztą byłam 14 lat bibliotekarką i wiem doskonale, że to co mi się podobało, dla innych było często nie do przebrnięcia w ogóle, a co tu mówić o podobaniu się. Jednak dla innych też potrafię wybrać książki, jeśli trzeba. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś z tej umiejętności będzie mi dane korzystać. 


Zacytuję jednak Monikę Szwaję, bo mam tak samo:

"Ja nie mogę patrzeć na ludzi, którzy lubią jęczeć, mówią: 'znowu w życiu mi nie wyszło', życie jest beznadziejne i tak dalej. Jakoś, nie wiem jakim cudem, ja od urodzenia wiem, że życie jest piękne i świat jest piękny. Mamy go tylko na raz i powinniśmy to doceniać. Powinniśmy zwalczać trudności, żebyśmy jęcząc na swój okropny los, zobaczyli ludzi, którzy nie jęczą, którzy kochają ten świat"

Na koniec polecam majowy numer miesięcznika "ANTWERPIA PO POLSKU". Znajdziecie tam m.in. moje przemyślenia na temat komputerów i Internetu:   "Z bloga wesołej emigrantki"

1 maja 2016

Hallerbos - niebieski las.

W końcu pogoda wykazała się łaskawością i mogliśmy pojechać zobaczyć ten słynny niebieski las. Przeszliśmy tylko kawałek, bo nam się nie chciało za dużo łazić. Jednak nasza ciekawość została zaspokojona. Młode się wyganiały trochę po górkach, ja zrobiłam kilkadziesiąt zdjęć, z których kilka wam tutaj dziś zaprezentuję.

Hallerbos.
Vlasmarktdreef 4, 1500 Halle