18 lipca 2016

Kiedy dziecko dorasta do kredek?

Nie wiem, czy Wam wspominałam, ale w jednej z pobliskich miejscowości mam swój sklep. Logiczne chyba, że jak  nazywa się Magda, to musi być mój. Robię w nim często zakupy wracając z pracy...
A propos imienia... Kiedyś po fajnej dłuższej rozmowie z przypadkowo napotkanym tubylcem na koniec postanowiliśmy się przedstawić:
- Magda
- Magda? Niemożliwe, przecież to popularne flamandzkie imię...


W moim sklepie jest duży wybór czasopism i czasem coś dla dzieci kupuję. Ostatnio zauważyłam, że - jak to bywa w okresie wakacyjnym - pojawiły się książki z ćwiczeniami dla dzieci w różnym wieku. Kupiłam dla Młodego taką grubą (chudych nie było), na której było napisane 4+. Przekartkowałam i zobaczyłam, że są to zadania  typu połącz kropki, pokoloruj trzeci obrazek, dorysuj brakujący przedmiot w powtarzającym się ciągu, znajdź różnice, policz baloniki i połącz z właściwą cyfrą, w ogóle sporo zadań matematycznych w zakresie od 1 do 10. W przedszkolu uczyli się liczyć do 4, ale pani mówiła, że Młody liczy do 5... Pomyślałam, że ta książka trochę może być za trudna, ale jak się będzie Młody nudził,to może uda mi się go na chwilę zaciągnąć do tej książki i coś razem porobimy.
No i się okazało, że zostałam zaskoczona. Miło... i niemiło.

mama ugotowana
Dotąd mój syn - w przeciwieństwie do starszych sióstr - absolutnie nie wykazywał zainteresowania takimi wynalazkami jak kredki, czy kolorowanki. Nie lubił rysować. Mówiliśmy, że prawdziwe chłopaczysko - tylko piłka, rower, samochody, bieganie, skakanie i komputer. Parę tygodni temu jednak, gdy siedzieliśmy w poczekalni u pani doktor czekając na Najstarszą, wziął kartkę i kredki z półki, i zaczął coś bazgrać. Nie patrzyłam nawet tylko czytałam gazetę, bo nigdy jeszcze nie narysował niczego, co było by do czegokolwiek podobne, więc wolałam poczekać aż skończy i mi powie co to jest, żebym nie wyszła na ignorantkę mówiąc, że piękne drzewo narysował, a to by był lew, bo "tu ma pazury, tu grzywę, a tam ogon przecież, nie widzisz?"... Po kilku minutach podbiegł do mnie z okrzykiem:
- NARYSOWAŁEM CIEBIE - MAMĘ UGOTOWANĄ!
- Jaką mamę?
- No ugotowaną ciebie taką dobrą lepszą i serduszko tu masz, tylko na jednej rące masz za dużo paluszków na drugiej dobrze - vijf .

Tak oto zostałam zaskoczona miło po raz pierwszy (nie to że w ogóle, tylko w kontekście łał mój syn dorósł do kredek).

Potem zaczął uprawiać sztukę podprysznicową i rysuje co dnia mamę ugotowaną lub tatę ugotowanego na zaparowanej kabinie. Z każdym dniem jestem ładniejsza :-)

Drugi raz zaskoczył mnie z tą książką, z książkami. Musicie wiedzieć, że Młody nie tylko nie lubił rysować, nie przepadał też ogólnie za książkami. No serio - temu dziecku nie dawało się czytać bajek na dobranoc. Dziewczyny to od pierwszych dni lubiły słuchać czytania wierszyków, historyjek, ciągle im było mało i mało. Synio nie słuchał wcale. Nie czekał aż przeczytam te 2 linijki tylko już następna kartka i następna, i szybko, i już koniec, następna bajka. No więc po kilkunastu próbach powtarzanych co jakiś czas dałam sobie spokój i z czytaniem, i z rysowaniem. Jak nie lubi to nie lubi, przecież go nie będę zmuszać. Wolał oglądać bajki w telewizorze. Najpierw Teletubisie i Elmo, potem Filemona, Reksia, Krecika, Dudusia Wesołka, teraz Minionki, Zorro, Bambi, Oliver i Spółka i cała reszta Disneya aż po Króla Lwa i Zygzaka McQuina. Myślałam, że taki już będzie nowoczesny - komputery, tablety i te sprawy, a tu nagle się okazuje, że moje dziecko dorosło do kredek i książek. Być może to wpływ przedszkola, tam nie ma zmiłuj - jak pani czyta to wszyscy mają słuchać, jak wszyscy słuchają to i on słucha. Tak samo z rysowaniem - wszyscy to robią to i on nie gorszy.

Odkąd zaczęły się wakacje Młodemu zaczęło chyba brakować tych zajęć szkolnych. Zaczął bowiem zauważać, że mamy w domu kupę książek dla dzieci. Nagle ni stąd ni zowąd zaczął się domagać ich czytania. Czytamy więc wieczorami. Przeczytaliśmy już wszystkie nasze polskie bajki i wszystkie belgijskie, które mieliśmy w domu. W bibliotece mu się nie podobało - nudno tak jakoś i nie chciał tam być, nie chciał wybierać książek sam. Jednak gdy tylko wróciliśmy do domu, przeczytaliśmy większość od razu.

Mój syn dorósł do bajek w wieku 4 i pół lat. Lepiej późno niż wcale.

Największym zaskoczeniem była jednak dla mnie reakcja na tę książkę z ćwiczeniami dla czterolatków. Gdy tylko mu ją dałam, natychmiast wyjął kredki z szuflady i usiadł do stołu. Nie patrzyłam na zegar, ale około godziny siedział i robił zadania po kolei kartka za kartką, zadanie za zadaniem. Pisanie cyferek po śladzie niestety mu nie idzie. Widać tu więc tą dotychczasową awersję do kredki. Liczy jednak - jak się ostatecznie okazało - do dziesięciu i to w trzech językach - nasz, niderlandzki i jeszcze angielski (to "szkodliwy" wpływ You Tube). Myli mu się czasem siedem z osiem jeśli idzie o kolejność, bo ósemkę rozpoznaje zawsze w zapisie.
Ja czytam mu oczywiście polecenia. Przy kilku zadaniach musiałam się domyślać po obrazku o co chodzi, więc to też ćwiczenie dla mnie. On każe mi czytać "tak jak my mówimy" "nie po nidelandzku", ale ja czytam po ichniemu i czekam na reakcję. W większości przypadków nie muszę  "czytać tak jak my mówimy", w innych podejrzewam, że źle wymawiam i akcentuję, dlatego on nie rozumie.

A co jest "niemiłe" w tym wszystkim? Ano to że teraz mam przekichane, bo każdego dnia słyszę: "będziemy rysować?". To jest na prawdę GRUBA książka. Wchodzę do domu ociekając potem po 20 km na rowerze i 4 godzinach na miotle - Będziemy rysować? Obieram ziemniaki na obiad wyliczając w myślach, co jeszcze trzeba dziś zrobić szybko - Będziemy rysować? Siedzę w świątyni dumania kontemplując w skupieniu rysunki na papierze toaletowym  - przez drzwi słyszę: będziemy rysować? Budzę się rano i widzę obok wielkie oczyska wgapiające się we mnie (bo przydreptały nad ranem po cichu) i słyszę: a dziś idziesz do pracy czy będziemy rysować...? i wstańmy już bo mój brzuch jest głodny...
- A możemy jeszcze te półgodzinki do siódmej poleżeć?
- GŁODNY!!!

A mówili - wakacje będą to sobie pośpisz dłużej, wypoczniesz...

Nie, tak serio nie jest źle. Wakacje są super. Mam dużo czasu na odpoczynek po pracy, na rysowanie, spacery, na pisanie i inne pierdoły. Cieszę się tym czasem. Trochę uczymy się też z Najstarszą - nie za wiele, bo w końcu wakacje są, ale ona bardzo chętnie robi te wakacyjne zadania. Zauważyłam że bardzo chętnie i w skupieniu wysłuchała zasad tworzenia czasów przeszłych i chyba zrozumiała. Przejrzała też listę czasowników nieregularnych i mam nadzieję, że się z nią zapozna.
Okazało się, że dobrym wyborem było zrobienie na początku najgorszego zadnia, czyli napisania własnej kontynuacji do fragmentu książki. Buntowała się jak diabli, że takich zadań nie lubi i nie zamierza go robić wcale. Wszystkie zrobi ale nie to! Się nie poddałam tylko na spokojnie przeczytałam historię, wypytując się czy rozumie tekst. Rozumie, ale nie zamierza i tak robić tego zadania. Z braku pomysłu ze strony dziewczyn, zaczęłam sama głośno wymyślać, co mogło się zdarzyć dalej. A może to, może tak? Na początku łaskawie przytaknęły obie, bo ta druga mądralina oczywiście zalegała na swoim łóżku ze słuchawkami na uszach udając, że nie słucha i ja nie obchodzi zadanie siostry nic a nic. No i w końcu jedna i druga zaczęły dodawać własne okoliczności zdarzeń i pomysły, bo to fajnie tak tworzyć własną opowieść. Potem razem to przetłumaczyłyśmy i się okazało, że nie taki diabeł był straszny, jak się wydawało na początku. Pewnie błędów będzie tam sporo, ale to już nie problem. Ważne że zrobione.






16 lipca 2016

Ludzie bydło, czyli o tym jak zabić przez Internet.

Jak wam wiadomo, jestem stałym bywalcem FB. Uważam ten portal - jak i cały Internet - za wynalazek wielce przydatny i po prostu fajny. Powodów jest wiele, ale nie będę tu o nich pisać, bo każdy swe zdanie na temat portali społecznościowych ma  - jeden lubi pomarańcze, drugi jak mu stopy śmierdzą.  Ja lubię FB, ale uważam, że niektórzy... ba, WIELU, BARDZO WIELU ludzi zwyczajnie nie potrafi korzystać z FB, forów czy innych stron. 



O ile człowieka nie dziwi tak bardzo, że gimnazjalista zachowuje się w sieci jak przygłup i dzikus pozbawiony podstawowych  ludzkich cech typu rozum, kultura osobista, empatia. Każdy był kiedyś młody i głupi, i zdarzało mu się zrobić coś bez pomyślunku zupełnie. Młody człowiek dopiero się uczy wszystkiego, poznaje świat, obserwuje, buntuje się, próbuje znaleźć własna drogę, robi przy tym różne dziwne rzeczy, których starszym zupełnie już robić nie wypada... No ale dorośli, po maturach, studiach i z innymi dyplomami w kieszeni to już inksza inkszość... Zresztą często mam wrażenie, że gimnazjaliści o wiele lepiej się zachowują niż tzw magistry...

Obawiam się, że sporej części użytkowników internetu wydaje się, że to co jest w internecie to tak na prawdę nie istnieje, a niestety jest zupełnie odwrotnie - to w  internecie nie dość, że istnieje, to jeszcze trwa o wiele dłużej niż w realu i ma większy zasięg.

Jeśli zrobisz lub powiesz w realu coś głupiego, zobaczy to lub usłyszy kilka, może kilkanaście osób, które akurat będą w pobliżu. Jak popełnisz wyjątkową głupotę, być może niektórzy opowiedzą o tym swoim znajomym, a oni podadzą dalej. 
Natomiast w Internecie wydarzenia obiegają świat w ciągu kilku sekund docierając do milionów ludzi na wszystkich kontynentach i co ważniejsze - nigdy nie giną! Elektroniczny zapis swojej głupoty możesz znaleźć więc przypadkiem za 30 lat, może go też znaleźć twój przyszły lub aktualny szef, mąż, żona, przyjaciółka, a także własne dziecko lub wnuczek...

Staram się być na bieżąco w tym, co robią moje Młode na FB, sprawdzam co publikują, czasem zadaję im pytania na ten temat, od czasu do czasu rozmawiamy o bezpiecznym i rozmyślnym korzystaniu z sieci. Mam jednak świadomość, że - tak samo jak od pokoleń robią wszystkie dzieci na całym świecie - będą się słuchać starszego, dopóki będzie to po ich myśli. Mimo wszystko nie kontroluję bynajmniej dokładnie ich komputerów i nie patrzę na ekran, bo uważam, że to jak zaglądanie do pamiętnika - zwyczajne chamstwo. Ufam, że same potrafią się zachowywać jak należy i wystarczy im od czasu do czasu podać kilka wskazówek czy zwrócić uwagę. 
Młoda publikuje w głównej mierze swoje rysunki różnych makabrycznych stworów, ulubioną muzykę, dowcipy, memy itp itd - jak większość nastolatków. Nie wszystko pochwalam, ale też się zbytnio nie czepiam - w końcu młodość ma swoje prawa, a ja dość luzacką matką jestem. Są jednak takie momenty, że nie można przejść obojętnie. Tak było tym razem.

Wczoraj skomentowała publiczny post jakiegoś obcego szkuta (na pierwszy rzut oka na profil - w wieku  gimnazjalnym), który był zamieścił zdjęcie jakiejś dziewczyny z informacją, że ustawi je jako swoje profilowe, jak dostanie ileśtam komentarzy i ileśtam lajków. Kto siedzi na fejsie od czasu do czasu, zapewne wie, że tego typu zabawy są popularne wśród młodzieży, a nawet wśród dorosłych. W sumie nic w tym złego - każda zabawa jest dobra, nie każdy musi w niej brać udział... Oczywiście dopóki nie odbywa się ona czyimś kosztem, jak to było w tym właśnie wypadku. Z Młodą już dziś ten temat obgadałam, ale potem postanowiłam napisać też o tym tutaj.

Post jako się rzekło z pozoru niewinny, zwyczajny, jakich wiele i być może nawet nie zwróciłabym na niego uwagi, ale zaciekawiłam się dlaczego Młoda napisała "więcej komentarzy". Jak napisałam powyżej - zobaczyłam zdjęcie, selfie dziewczyny, młodej kobiety, nie grubej, nie chudej, nie brzydkiej nawet, ale z głupią miną i - o zgrozo - nieogolonymi pachami, czyli według komentujących: "śmierdzącej świni", "zarośniętej małpy", "paskudy", "straszydła", że zacytuje tylko te łagodniejsze określenia.  Kobieta nie goli pach, bo tak jej wygodnie, bo tak lubi. I co? I NIC! Wolno jej chyba nie? Na prawdę świat się zawali, krowy przestaną si doić, a lasy uschną jak se ta czy tamta nóg, pach czy pisiulki nie wygoli, jak ta czy tamta nie przefarbuje włosów, jak wszystkie nie będą nosić rozmiaru 36. 

Przeczytałam tylko kilkanaście ostatnich komentarzy, a wszystkich  było UWAGA ponad  20 TYSIĘCY! Spora część komentarzy była podobna do tego mojej Młodej - po prostu "kom", "komentarz", "blebleble" - ot żeby zebrało się tyle komentarzy, za ile autor postu wstawi rzeczoną fotkę dziewczyny jako swoje profilowe  - taki fejsbukowy odpowiednik zabawy w wyzwania. Może niezbyt to mądre, ale ujdzie. Jednak gdy tak zaczęłam czytać kolejne i kolejne komentarze, szczęka opadała mi coraz bardziej...

Trafiam od czasu do czasu w necie na tego typu lawiny ludzkiego chamstwa, głupoty i zbydlęcenia (pardon, obrażam bydło w tym momencie) i za każdym razem jestem zszokowana. 

Co wydało mi się ...hm interesujące, gdy zaczęłam przyglądać się profilom komentujących? Ano, że spora część ludzi srających chamskimi, obraźliwymi komentarzami pod adresem tej dziewczyny ze zdjęcia, to ludzie dorośli, dojrzali (przynajmniej fizycznie). Zajrzałam na kilka profili najobrzydliwszych komentarzy a tam widzę: "w związku małżeńskim", zdjęcia z dziećmi i wnukami, pracuje w (i tu nazwa poważnej firmy). Czyli nie małolaty, nie gimbaza, ale dorośli ludzie, kilkanaście tysięcy dorosłych, po maturze, po studiach, rodziców, dziadków, pracowników szydzi z Bogu ducha winnej dziewczyny, której nawet nie znają. Nikt nie wie, kim jest ta dziewczyna, skąd ten gówniarz wziął jej zdjęcie, kilka tysięcy ludzi nawet nie zauważa, że to nie jest profil tej dziewczyny, tylko jakiegoś chłopaka, nie widzą, że to miała być głupia (nawet bardzo) zabawa, ale krzyczą DO NIEJ, że wstyd takie zdjęcia wstawiać, że jest brzydka, że jest śmierdząca, że jest zacofana, że to niehigieniczne mieć włosy pod pachami... 

Przyjrzałam się co niektórym profilowym fotkom komentującego motłochu - no, dupy nie urywa, miss to to nie były, ani misterzy też nie. Ale zaraz zaraz - pomyślałam - to w sumie nie głupie jest - jak będziesz głośno ryczeć o czyichś niedostatkach, to twoich nikt nie zauważy przecież. Cwane stare france, c'nie? 


Jako się rzekło - nie czytałam wszystkich komentarzy, bo nie sposób ani też nie ma sensu, jednak przejrzałam całkiem sporo i nie zauważyłam tam ani jednego słowa sprzeciwu. Jeden za drugim tylko rzucają błotem, krytykują, śmieją się... 

Czy tylko ja byłam zniesmaczona tymi wpisami? 

Czy tylko ja uważam za szczyt głupoty, zidiocenia i totalnego debilizmu zwracanie się do osoby ze zdjęcia, która jest nieobecna, i której się nawet nie zna? (nie mówię tu o wizerunkach bogów, czy innych tam świętych). 
Czy na prawdę nikt z kilkunastu, czy nawet -dziestu tysięcy ludzi nie pomyślał, jak mogła by poczuć się ta dziewczyna, gdyby przypadkiem trafiła na swoje zdjęcie w necie z takimi wstrętnymi komentarzami? 

Nawet jeśli to zdjęcie ta  sama wrzuciła gdzieś do sieci to do jasnej cholery jej wolno. Nie jest na nim nago, nie robi na nim żadnych nieprzyzwoitych czy obraźliwych gestów. Wiadomo, że każde zdjęcie wysłane do internetu może dostać się w łapy jakiegoś gnoja, który zrobi z osoby na nim widniejącej pośmiewisko lub wykorzysta w innym złym celu. To jednak inny temat. 

Dajcie mi dzisiaj swoje zdjęcie, a zapewniam was, że na każdego coś znajdę, z czego można się pobrechtać. Pytanie tylko, czy przystoi dorosłym ludziom wytykać komuś wady palcami w publicznym miejscu i to jeszcze pod jego nieobecność?

Gdy taka wyśmiewana osoba nagle popada w depresję, popełnia samobójstwo - o czym czytamy czasem w gazetach, słyszymy w telewizji - nagle świat zdziwiony "dlaczego?". Przecież to była taka fajna, zwyczajna dziewczyna - mówią sąsiedzi. To był taki mądry, wesoły chłopak - podają znajomi. 


Już nikt nie pamięta, jak napisał pod zdjęciem na fejsbuku "ale pasztet", "nie wychodź z domu, bo straszysz", "co za świnia" bo przecież to tylko taka zabawa była, taki żart... Zajebisty żart, zabójczo śmieszny.

Taki żarcik, w którym kilkadziesiąt tysięcy osób obraża jedną osobę,  gdzie kilkadziesiąt tysięcy osób obrzuca ostrymi, ciężkimi słowami raniąc boleśnie, głęboko, a czasem nawet śmiertelnie.



Nie mówię, że ja to jakaś święta jestem, że mi się nigdy nie zdarzyło nic palnąć bez namysłu w necie czy w realu. Staram się jednak przeważnie używać mózgu i empatii zanim coś napiszę na jakiś temat. Staram się używać krytyki konstruktywnej i panować nad emocjami. Nie zawsze się udaje, bo moja tolerancja ma co prawda szerokie, ale niestety dosyć konkretnie określone granice i po ich przekroczeniu nie ręczę za siebie.


Nie podaję linku ani nie pokazuję zdjęcia, o którym mowa z przyczyn oczywistych - troli się nie karmi.










9 lipca 2016

Na głęboką wodę.

Pogoda jakby się trochę opamiętała i zachowuje się w miarę przyzwoicie. Już ze 3 dni nie padało. Aż głupio.

Korzystając z tej chwilowej - jak mniemam - poprawy, wczoraj zaraz po robocie zabrałam Młode do lasu. Jak to brzmi? Matko, jakbyśmy mieli ze 100 kilometrów do pokonania i w ogóle nie wiem co... a mieszkamy pod samym lasem - będzie z 500 metrów. Nie zmienia to jednak faktu, że fajnie jest tak sobie pójść razem, poganiać, popodglądać żabki i ptaszki, posiedzieć. Młody był bardzo zadowolony - zbierał gałęzie i wrzucał do rowu, przechodził przez kłody nad strumyczkiem, skakał, ganiał za ptaszyskami. Wracając zauważyliśmy na jednym polu kombajn koszący zboże, na drugim zaś odbywało się prasowanie siana. Chyba z 15 minut musieliśmy stać i obserwować jak maszyna owija wiązki siana we folię. Pasjonujące zajęcie. Pamiętam, że ja z bratem w podobnym wieku będąc,  też mieliśmy rok w rok wielką radochę, gdy zaczęły jeździć kombajny i prasy do słomy.



Dziś rano Młody ledwie oczy otworzył, już pytał, czy i dziś też gdzieś pójdziemy? No to poszliśmy.

Wreszcie wybraliśmy się rodzinnie na basen. Tata  za wodą nie przepada, mimo że wojsko odsłużył  na morzu i dziś też jeszcze nie poszedł z nami. Następnym razem już ten numer nie przejdzie, nie ma mowy. Niby dlaczego ja mam sama przez 2 godziny biegać za Młodym a samemu sobie nawet nie popływać? W basenie rodzinnym nie powinien się wszak utopić... tak myślę.

Dla Młodego był to pierwszy raz. Byłam nawet ciekawa, jak sobie będzie radził w wodzie. Jednak dzieci rodzą się chyba z nieopanowaną miłością do wody.

Zaczęliśmy od basenu rodzinnego, gdzie woda ma głębokość od 50 do 90 cm. W najgłębszym miejscu Młodemu było po szyję, ale maszerował sam bez żadnych obaw. Próbował też biegać na początku, ale skończył z majtkami na wierzchu a głową na dole. Mówi, że nie podoba mu się pod wodą. Nie zrażał się jednak wodą w nosie i oczach. Mała zjeżdżalnia spodobała się baaardzo. Woli tylko, jak go łapię, bo wtedy się nie przewraca po wskoczeniu do wody.
Wypróbowaliśmy też dużą zjeżdżalnię. Razem oczywiście. Samo zjeżdżanie było pełne chichotu, ale trzeba było kilka powtórek, by nauczył się zatykać nos przed wpadnięciem do głębokiej (ponad metr) wody. Rzeka z gejzerami super. Na początku mało mnie nie udusił, tak się trzymał mojej szyi. Potem trzymałam go tylko lekko pod brzuchem, a on sam płynął z prądem. Pływał też na pleckach opierając głowę na moim ramieniu.  Po dwóch godzinach jeszcze nie chciał wychodzić z wody. Ja i owszem, Myślałam, że mi się skóra zaczyna rozpuszczać...

Dziewczyny również dobrze się bawiły. Młoda pływa bardzo fajnie. Obowiązkowe lekcje pływania w szkole podstawowej to jednak świetna sprawa bez dwóch zdań. Najstarsza też wcale nie najgorzej sobie radzi. Po tym jak wychowawczyni mówiła, że trzeba z nią na basen pojeździć, myślałam, że ona nawet do wody boi się wejść. Ale ona zdecydowanie wody się nie boi. Nie umie tylko dobrze pływać żadnym stylem. Kurde, ważne że na wodzie się utrzymuje. Myślę, że jak pojeździmy przez wakacje na ten basen to się od siostrzyczki nauczy na spokojnie.

Nie jestem ekspertem od basenów, jednak w Polsce chodziłam na podobną pływalnię, jak ta w której byliśmy dziś. Nawet bardzo podobną - basen dla dzieci, basen dla dużych, jacuzzi, zjeżdżalnie, rzeka z gejzerami - to samo tu i tam. Obsługa, komfort i inne warunki też podobne. Jest tylko jedna MALUTKA różnica - CENA!!! W Polsce płaci się za godzinę i dziś jest to 10-15 złotych (weekend). Czyli dla naszej piątki bagatela 120 zeta za 2 godziny. Spoko. Raz na rok se można pozwolić w wakacje.
Jak wygląda tutejszy cennik? Do 2 lat gratis. Do 12 lat - 3€, powyżej 12 lat - 4,5 €. Co ważne nielimitowany czas pobytu. Czyli za 5 ludzi - 20 euro i siedzisz, aż się znudzi. Nawet w przeliczeniu na złotówki po bieżącym kursie - ciągle jest taniej. Teraz zrozumiałam, dlaczego tu wszyscy (od niemowlaka do emeryta) chodzą regularnie na basen? Bo jest niedrogo, a baseny co kawałek. Jak znam życie, to w Polsce pewnie opłaty typu woda, prąd, wszelakie ZUSy, podatki i inne chujemuje są tak  kosmiczne, że właściciele i tak ledwie wiążą koniec z końcem, a pracownicy pracują za jakieś śmieszne wypłaty, ale się cieszą, bo mają pracę... No ale szczegół.

Jedna fajna rzecz jeszcze, to że kawałek basenu jest na zewnątrz i się można pod gołym niebem też popluskać. Woda jest tam podgrzewana (no, jak zima - to tam zamykają), choć jak dla mnie za zimna cały czas. Dziewczyny były innego zdania. Na zewnątrz jest też brodzik z fontanną dla maluchów i stoliki, leżaki, mały plac zabaw dla dzieci w trawie. Się w strojach kąpielowych można bawić. Potem trzeba tylko stopy opłukać przed powrotem do sali. Ciekawe rozwiązanie.
Kolejna rzecz - nie ma obowiązku noszenia czepków! Nie znoszę tego cholerstwa, a upychanie długich włosów pod czepkiem to już masakra kompletna. Ja co prawda mam łysy łeb prawie, ale dziopy mają długie pióra...

Spodobało mi się też, że po wyjściu z basenu wielu ludzi robi sobie piknik na trawie. Ta pływalnia akurat położona jest nad rzeką i w ładnym parku, więc miejsce akuratne. Rozkładają koce, koszyki, bułki, soki i inne delicyje i posilają się na łonie natury.

7 lipca 2016

Czy wakacje w PL to dobry pomysł?

Czy wakacje w Polsce to dobry pomysł?

Zadaję sobie to pytanie kilka razy dziennie i nie jestem zadowolona z odpowiedzi. Napiszę o tym, bo czasem łatwiej mi coś ogarnąć, gdy mam czarno na białym napisane. Taka dziwna jestem.

No więc Polska. Decyzja już zapadła, ale nie mogę przestać o tym myśleć. Sama decyzja nie jest zła. Konsekwencje to już inna para kaloszy. I to właśnie nie daje mi spokoju.
Pisałam tu kiedyś, ile to ważnych rzeczy zaplanowałam sobie na te oto wakacje, bo wakacje to jedyny czas kiedy wszyscy mam wolne wszystkie popołudnia i wieczory, czyli można zrobić to, na co nie można sobie pozwolić w ciągu pozostałych miesięcy. I tak właśnie pięknie sobie te wszystkie rzeczy na wakacje odkładałam, bo nie planowałam nigdzie jechać.

Nagle mnie naszło powiedzieć TAK, a raczej NO DOBRA NIECH WAM BĘDZIE. I się zakałapućkało.

Wyjazd to pieniądze i to nie małe. I tu jest pies pogrzebany. Większość z moich planów niestety wiąże się z wydatkami. Jedne z mniejszymi, inne z większymi. Jeżeli mamy jechać, to trzeba zostawić jak największą kwotę, bo wybieramy się  przecież na 2 tygodnie z trójką dzieci 1500 kilometrów od domu. Nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć. Auto jest nowe i ubezpieczone od wszystkiego. Taka pociecha. Nikt nie zakłada, że coś się zdarzy, ale zawsze to trzeba brać pod uwagę. Warto mieć więc zapas ojro na koncie w razie Wu. No a skoro już jadymy do PL po 2 latach, to warto skorzystać z okazji i zrobić zakupy rzeczy, które tam są fajniejsze. Mam już taką listę. Po pierwsze czekolady Wedla z nadzieniem dżemowym - jedyna rzecz, której na prawdę wyjątkowo brakuje mi na co dzień w Belgii. Jestem wielkim miłośnikiem czekolad, wręcz czekoladowym potworem, a tu nie mają  ani jednej dobrej nadziewanej czekolady. W PL zamierzam więc kupić wszystkie smaki i jeść, jeść, jeść :-) Druga rzecz jest znacznie większa. Mam nadzieję kupić sobie jakieś ładne, nowe firanki i zasłony do kuchni i salonu, bo to co wisi aktualnie na oknie, już woła o pomstę do nieba. Nawet już nie piorę, bo rozpadają się w rękach haha. Niektórzy na wsi nie mają niczego na oknach i wcale im to nie przeszkadza, że wieczorem każdy może zobaczyć, jak mają dom urządzony i co robią. Jednak my zwykliśmy po domu paradować wieczorem w bieliźnie, a moim zdaniem, nie wszyscy musza wiedzieć, w jakich majtkach kto kiedy śpi. A tu firanki to jakieś takie nie po mojemu. Zasłonowe materiały owszem ładne, tylko nie za tanie. Przeto skoro już mam się tłuc te setki kilometrów, to chociaż te dwie swoje zachcianki bym spełniła. W końcu matka też chce mieć coś z wakacji.

Dlatego trzeba poszczególne rzeczy z listy rzeczy do zrobienia w wakacje znów przełożyć. Pytanie tylko na kiedy? Z dentystami, ortodontami, okulistami, ginekologami i innymi znachorologami to może jakoś się wyrobimy. Nie wiem jeszcze jak. Na prawdę nie wiem. Wiem jednak, że muszę, bo zdrowie ma się jedno i w końcu trzeba zacząć o nie się troszczyć. W Polsce nie było takich możliwości jak mamy tutaj.
Jednak o prawo jazdy to nawet nie będę pytać, bo to nie ma sensu dopóki nie skończę uczyć się niderlandzkiego. Zresztą 1500€ piechotą nie chodzi... Może jak trzynastki dadzą kiedyś to zacznę coś robić. Znaczy nie, robić to zacznę pewnie jeszcze w wakacje - kupię sobie książkę i zacznę się uczyć teorii, a raczej bardziej samego słownictwa.

Gdyby nie fakt, że już zapłaciłam za następny poziom, chyba rozważyłabym przerwę w NL, żeby pozałatwiać te sprawy medyczne. Sam dentysta to już nie lada wyzwanie. Tylko Najstarsza ma do kontroli, cała reszta jakieś leczenie, które wymaga zwykle więcej niż jednej wizyty i więcej niż 100 euro, z których to pieniędzy nie wszyscy dostaną zwrot, bo nie byli w zeszłym roku (jak np M).
Po ortodoncie to w ogóle nie wiadomo czego się spodziewać... Dlatego m.in. tak z tym się zwlekało. Jak Młoda dostanie aparat, to trzeba liczyć co najmniej 1000 euro. Dentalia (dodatkowe ubezpieczenie dentystyczne) zaczęliśmy płacić dopiero od stycznia więc aparatów jeszcze nie obejmuje w tym roku - dopiero w przyszłym. A jak się powie 'A' (czyli pójdzie raz na wizytę) to trzeba będzie powiedzieć i 'B'.

Jedyne co mogę spokojnie robić w wakacje to się uczyć z dziećmi. To nic nie kosztuje. Tylko, że tak mi się nie chce. Bardzo mi się nie chce.
Jak dotąd byliśmy w bibliotece i wypożyczyliśmy trochę makulatury do czytania. Ja już przeczytałam Młodemu wszystkie bajki i w sobotę pewnie pójdziemy wymienić na nowe. Najstarsza wybrała coś z astronomii i widzę, że czyta, czyli jedno wakacyjne zadanie domowe można uznać za rozpoczęte. Pozostałe przeanalizowałyśmy, stwierdziwszy że są do zrobienia. Ale się nie chce. Rano to jeszcze mam chęci, ale wracam z roboty, gotuję i chęci mi przechodzą. Tylko nie wiem na kogo? Nikt się nie przyznał.

Dlaczego zdecydowałam ostatecznie o wyjeździe na wakacje skoro mam za mało czasu i pieniędzy? Głównie z powodu dzieci. Każde dziecko zasługuje na wakacje i każde dziecko ich potrzebuje. Myślę, że takie 2 tygodnie spędzone z rodziną niewidzianą od 2 lat pozwolą się im odprężyć. Będą mogły wreszcie swobodnie rozmawiać z ludźmi w języku który znają dobrze, z dawnymi znajomymi, z ciotkami, wujkami, babciami, pozaglądać w stare kąty, powspominać. Myślę głównie o Najstarszej, która przez ostatnie 2 lata rozmawiała praktycznie tylko ze mną, siostrą i braciszkiem oraz tatą. Ostatnie miesiące jeszcze w szkole czasem z kimś. Głównie z nauczycielami i głównie odpowiadała na pytania - co to za rozmowa? Ona nie ma ciągle prawdziwych koleżanek, bo potrzebuje o wiele więcej czasu na integrację. Myślę, że ten wyjazd może mieć bardzo istotne znaczenie dla jej samopoczucia a co za tym idzie dalszej nauki i rozwoju.

Co jeszcze spędza mi sen z powiek odnośnie naszych wakacji? Kontrole na granicy. Dlaczego akurat w tym roku? Dlaczego teraz i jaki to ma kurde w ogóle sens? Boją się ponoć ataku terrorystycznego podczas szczytu NATO i ŚDM. Haha. Jak ktoś tam takowy zaplanował, to na pewno czeka do ostatniej chwili, by pojechać do Polski. Zwłaszcza, że o tych kontrolach trąbili już od dawna na cały świat. Bez wątpienia natomiast jest to kłopot dla normalnych ludzi. Nie wiadomo wszak dokładnie kogo, co i jak oni w zasadzie kontrolują. Jednym z planów wakacyjnych było wyrobienie całej piątce paszportów. Jednak decyzja o wakacjach to niweluje, bo jakbyśmy je wyrobili to już nie mielibyśmy pieniędzy na wyjazd. Na dzisiejszy dzień mamy belgijskie dowody osobiste, którymi możemy posługiwać się tylko na terenie Belgii. Jako obywatele Polski powinniśmy mieć polskie dowody osobiste (albo paszporty). No i mamy, tylko że prawdopodobnie są nieważne. Data ważności widnieje na nich co prawda jeszcze odległa. Tyle, że wyjeżdżając z Polski się wymeldowaliśmy, a to znaczy prawdopodobnie, że nasze dokumenty straciły ważność po 3 miesiącach. Słyszymy czasem, że nie powinniśmy się byli wymeldowywać... Jednak czy przebywanie w Polsce przez kilka dni raz na kilka lat uprawnia mnie do polskiego meldunku? Chyba nie bardzo, co? Teraz są inne przepisy i do posiadania dowodu ponoć nie trzeba być zameldowanym. Ale jak się to ma do naszych dowodów osobistych i ich ważności to czart jeden wie. Pytanie zasadnicze - co nam zrobią, jak nas złapią? Pracownik służby granicznej mówił w radiu, że może to powodować lekki dyskomfort, bo trzeba będzie wyjaśnić, że osoba jest tym za kogo się podaje. Ha! Uwielbiam jak urzędasy jasno i prosto tłumaczą w mediach poszczególne kwestie zwykłym śmiertelnikom. Od razu każdy wie o co chodzi i może spać spokojnie.

I po co mi to było? Nie można było siedzieć spokojnie w chałupie na dupie?

Szykują się wakacje pełne wrażeń. Ahoy przygodo! Qrwa mać!

1 lipca 2016

Mija pierwszy dzień wakacji a końca pory deszczowej nie widać.

Dziś pierwszy dzień wakacji w Belgii. Dziwne to było wstać rano i nie budzić nikogo, nie szukać pudełek na kanapki, ciastka, owoce, bidonów na wodę, nie robić kanapek, nie myśleć, co które miało zabrać do szkoły i nie przypominać że basen, że w-f, że jeszcze kamizelka, kask, teczka na listy, a jeszcze testy nie podpisane i agenda nie sprawdzona, a ten jeszcze w piżamie, a tamta nie uczesana, a zęby nie umyte, a jeszcze portki przeciwdeszczowe i kurtka bo zaczęło padać i ty też, i ty też...

A dziś LUUUUZIIIIK! Nie wiem jak się do tego przyzwyczaję...? Cisza i spokój nanana nic się nie dzieje nanana.

Trochę mój łeb oddychnie przez 2 miesiące - tak myślę.



To był tydzień pełen miłych wrażeń. I deszczu. Zwłaszcza deszczu. Dużej ilości deszczu.

Deszcz. W sobotę pisałam, że Młoda poszła na kamp-urodziny do klasowej koleżanki, czyli imprezę pod namiotami. Padało. Lało jak z cebra. Mama solenizantki już wieczorem wysłała zdjęcia z imprezy - szesnaścioro nastolatków w śpiworach w salonie ogląda telewizję. Obrazek jak z obozu dla uchodźców haha. Młoda relacjonując na drugi dzień mówiła, że w ogrodzie było wody po kostki. Jednak było super. Śmiech, wygłupy, pizza - w końcu była cała klasa. Urodziny udane.
tak padało w sobotę

Namiot udało się rozbić przynajmniej pod szkołą w środę. Choć według Młodej nie było za dużo czasu na spanie, bo imprezowali. Pani zastępująca jakiś czas wychowawczynię przyniosła jakieś dobre żarełko na pożegnanie, jeden kolega zaś obchodził urodziny, więc też coś przyniósł dobrego. Do tego każdy dorzucił jakieś chipsy, słodycze, napoje i była zabawa. Oczywiście padało. Rano wychowawczyni pojechała do piekarni i przywiozła skrzynkę bułek i drożdżówek na śniadanie, do tego mleczko i soki. Było fajnie.

Młoda odbiera świadectwo
Gdy wczoraj wróciłam z pracy Młoda leżała na kanapie pod kocem a Najstarsza bawiła się z Najmłodszym na górze. Myślałam, że się pochorowała, a to zwykły niezwykły smutek był. Mówiła, że wszyscy prawie płakali, gdy przyszło się rozstać. To była bardzo fajna, przyjazna i wesoła klasa. 

Po południu pojechałam z Młodą na wywiadówkę do Najstarszej no i zawieść świadectwo, raport i zgodę na spłacanie laptopa (każdy uczeń dostanie we wrześniu laptopa, który rodzice będą spłacać przez 3 lata po 60 euro/trymestr). Młoda chciała poczuć jak to się jedzie do tej szkoły na rowerze. Przekonała się nawet jak się jedzie w ulewę, gdy powieki nie zdążają wody z oczu zgarniać a ubranie z majtkami włącznie przemaka w ciągu 5 minut, a jedzie się około pół godziny, przy czym po jakichś 15 minutach zaczyna być zimno brrr. Młoda zapoznała się z wychowawczynią Najstarszej, która kazała nam rozmawiać w domu po niderlandzku przez wakacje :-) 

Wychowawczyni powiedziała, że Najstarsza robi postępy. Wyniki z niektórych przedmiotów (głównie niderlandzki i francuski) pozostawiają sobie jeszcze wiele do życzenia. Ważne jest jednak, że nasza pociecha zaczęła brać aktywny udział w lekcjach - zadaje pytania, odpowiada. To jest dużo, bardzo dużo. W raporcie jej napisali, żeby się spróbowała uczyć także z tych przedmiotów, których nie lubi, a nie tylko tych fajnych jak matma czy technika :-) Jeszcze musi się też otworzyć na rówieśników. Spokojnie. Nie od razu Rzym zbudowano. Spokojnie. Powoli. Ważne że dostała promocję do drugiej klasy. Drugi rok to pielęgnacja-żywność-moda. Myślę, że w tej klasie też będzie mieć okazję odkrywać swoje talenty i odbudowywać poczucie własnej wartości i wiarę w siebie, których to rzeczy chyba ciągle jej trochę brakuje. Na wakacje dostała też zadania z niderlandzkiego, które musimy oddać do szkoły pod koniec wakacji. Mamy też czytać książki - dostała tabelkę, gdzie ma wpisywać tytuł, czas czytania w poszczególne dni i strony.. Jutro mamy zamiar wybrać się do biblioteki, bo jak nie zaczniemy od razu, to będzie potem trudno. Już znam siebie :-)

Ostatecznie muszę rzec, iż jestem zadowolona i dumna z każdego z mojej Wspaniałej Trójcy. Każde jest inne, każde musi się borykać z innymi problemami, zadaniami, każde ma swoje lepsze i gorsze momenty. Tego roku jednak wszystkie dużo osiągnęły. Postępy w języku przede wszystkim - cała trójka, jedno więcej, jedno mniej, każde w miarę swoich możliwości. Każde pochwaliło się swoimi talentami, które zostały zauważone i odpowiednio docenione i nagrodzone. 

Uważam, że w pełni zasłużyli na wakacje. Liczę, że przez te dwa miesiące odpoczną, zrelaksują się, uspokoją, oczyszczą umysły i od września będą pracować tak samo dobrze albo i lepiej. 
Tego życzę im i wam wszystkim,
 i sobie również. 

W esołych, wariackich
   A bsolutnie niesamowitych
      K olorowych
         A ntydepresyjnych i antystresowych
           C iekawych, cukierkowych, 
             J ajcarskich
                I nteresujących I emocjonujących