27 listopada 2016

Szkoła średnia w Belgii - jak ogarnąć ten system i wybrać właściwą szkołę. Dylematy mamy.

Zastanawiamy się poważnie nad zmianą szkoły dla Najstarszej, bo po 2 klasie trzeba dokonać wyboru kierunku, a ani "verzorging" (szeroko pojęta pielęgnacja - od fryzjerstwa po opiekę nad dziadkami) ani "voeding" (żywność) jej się nie podoba. Choć ta druga bardziej niż pierwsza. Marzy jej się projektowanie czegoś, np nowoczesnych mieszkań, mebli etc. Nawet zaczęłam jej mówić, że marne szanse na szkołę zawodową w takim kierunku, ale jednak po dokładniejszym zagłębieniu się w temat i dłuzszej refleksji doszłam do innych wniosków. Okazuje się, że w Belgii są różne możliwości jeśli idzie o ścieżkę edukacyjną. Przynajmniej teoretycznie. Co do praktyki to być może się przekonamy za jakiś czas :-)

Przed Młodą jeszcze 4 lub 5 lat szkoły średniej i nie chciałabym zostawiać jej w szkole , gdzie będzie się nudzić i uczyć zawodu, którego nie chce wykonywać.
Z drugiej strony jest obawa przez dużym miastem i dojazdami. Pociągi jako takie są - moim zdaniem - bezpieczniejsze i o wiele przyjemniejsze niż autobusy, ale plątanie się dziewczyny wieczorami po dworcach dużych miast trochę mnie przeraża. Choć w moich czasach też się dojeżdżało. Niektórzy po 50 km do szkoły średniej do dużych miast... tyle że u nas nie plątały się po miastach stada dzikusów kierujących się zasadami moralnymi i prawem z czasów kamienia łupanego...

Do tego dochodzą bieżące problemy emocjonalne związane z dorastaniem, które dosyć komplikują nam ostatnio życie i mogą nawet zniweczyć jakiekolwiek plany, jak nie uda nam się z nimi rychło uporać...
Rozmawiam z Młodą. Rozmawiam, tłumaczę, przekonuję, pytam...

Mamy jeszcze sporo czasu na zastanowienie, rozważanie sytuacji, pomyślenia nad przyszłością i znalezienie szkoły. Nie chcę za nią decydować. Chcę żeby wybrała, ale musimy razem odpowiedzieć na wiele pytań i dowiedzieć się jak najwięcej o możliwościach i ewentualnych problemach. Będziemy rozmawiać z nauczycielami i innymi przewodnikami uczniów oraz psychologiem. Może coś podpowiedzą i doradzą.

Póki co szukam w internecie.

Jaka szkoła nas interesuje? Oczywiście taka dla kreatywnych i uzdolnionych artystycznie uczniów :-) Doszliśmy bowiem z mężem do wniosku, że Najstarsza nie jest stworzona do zwykłej pracy w systemie ośmiogodzinnym, gdzie każdego dnia robi się to samo. Ona jest wielką indywidualistką i ciężko jej się podporządkowywać. Lubi robić wszystko po swojemu i ani karą ani nagrodą nikt jej nie przekona do zmiany przekonań czy zachowania, jeśli sama tego nie zechce i nie uzna za słuszne. Gdy patrzę na swoją rodzinę, to jestem niemal pewna, że to się nie zmieni z wiekiem. Od dawna uważam, że moja Najstarsza pociecha jest typem artysty i z każdym rokiem, każdym miesiącem tylko się w tym utwierdzam. Dlatego myślimy nad zawodem, w którym mogłaby pracować po swojemu, wykorzystywać swoją kreatywność i talenty, który dawał by jej satysfakcję...

Dziś nie wiadomo, co przyniosą przyszłe lata, ba, najbliższe miesiące, ale jest pewne, że jeśli dziś się nie zasieje, jutro się zbierać nie będzie. Jeśli dziś nie pomożemy dzieciom, nie nakierujemy ich na właściwe tory, nie popchniemy, czy nawet od czasu do czasu nie kopniemy w zadek, to one gotowe są tkwić w miejscu przez najbliższe lata - oplątane bezradnością, brakiem wiary w siebie i konkretnego celu, do którego mogły by iść.

Najstarsza właśnie utknęła w takim gąszczu niewiadomych i nie mogę jej stamtąd wydobyć własnymi siłami. Co zrobi kilka kroków w przód, co ruszy troszkę do przodu, to znowu opuszcza skrzydełka i się poddaje depresji... Liczymy na pomoc z zewnątrz, ale na wszystko trzeba czekać i czekać... Póki co znalazłyśmy kierunek szkoły, który by nas interesował i czekamy na rozmowy z ekspertami, które mamy przed świętami.

A jak znaleźć w Belgii szkołę średnią dla dziecka? Polecam internet.

Ciągle się uczę Belgii i właśnie zajarzyłam, że jest strona na której prawie wszystko na temat szkół można znaleźć... Byłam na tej stronie dużo razy, mniej lub bardziej przypadkiem, bo wujek gugl uparcie mnie tam właśnie odsyłał za każdym razem, gdy szukałam czegoś o szkołach. Tylko jak się nie umie po obcemu, to na nie wiele się przyda. Dopiero nie dawno zaczęłam rozumieć, co czytam i zaczynam powoli ogarniać tę stronę i doceniać jej istnienie. Człowiek uczy się przez całe życie. Napiszę jak ugryźć tę stronę, bo może komuś się przyda. Strona nazywa się (wybieracz edukacji?):

Na głównej stronie są do wyboru: szkoła podstawowa, średnia i wyższa. Pokażę Wam, jak działa i jakie mamy możliwości.

Wybieram "secundair onderwijs" SO czyli szkołę średnią.

Mamy tu podział na stopnie (graaden), których jest 3. Na każdy przypada po 2 klasy plus 7 klasa zawodowa nieobowiązkowa.

Na bocznym pasku ponadto wiele innych przydatnych rzeczy. Oprócz standardowych klas szkoły średniej SO, widzimy tam jeszcze OV BuSO, czyli szkołę specjalną.

Jest też OKAN, czyli szkoła dla obcokrajowców nieznających języka niderlandzkiego, o której nam nikt nie powiedział, a która mogła nam znacznie ułatwić życie.

Skupmy się jednak na SO.

W pierwszym stopniu jest podział na A (ogólniak) i B (beroep - zawodowa). W pierwszej klasie jest wszystkiego po trochu, nauka ogólna z każdego przedmiotu - zarówno w ogólniaku jak i zawodowej. Potem trzeba wybrać dziedzinę, następnie zawęzić wybór aż dojdzie się do konkretnych zawodów czy kierunków studiów. W wielkim skrócie i uproszczeniu.

Mnie interesuje dziś, jakie mamy kierunki szkół zawodowych. Zaczynamy od drugiej klasy, czyli wybieram: eerste graad - beroepsvoorbereidend (pierwszy stopień przygotowanie zawodowe).

Tu pojawia się lista dostępnych we Flandrii kierunków szkół. Jest - jak widać - tego trochę.


Po kliknięciu na któryś z nich pojawia się okienko, w którym mamy opis danego kierunku w domyślnie otwartej zakładce WAT, czyli CO. Z niego dowiemy się, czego będzie się dziecko uczyć i jakie zawody może potem wykonywać.

Inna interesująca zakładka to SCHOLENZOEKER, czyli szukacz szkół. Można wybrać konkretną prowincję albo "-------" która to opcja pokaże wszystkie dostępne szkoły o tym kierunku drugiej klasy.

Ostatnia ciekawa zakładka to WAT NA? czyli co potem? z niej dowiemy się m in. gdzie można kontynuować naukę.

Wybieram kierunek, na którym uczy się Młoda (czyli Moda-Pielęgnacja-Żywność) i widzę coś takiego:










To jest opis tego, czego faktycznie uczy się w tym roku moja Najstarsza.

No dobra, to teraz przyjrzyjmy się stopniowi drugiemu, który mnie dziś interesuje o wiele bardziej.

Wybieram z lewego paska 2e graad SO.

O ile w pierwszym stopniu było tylko 2 klasy: A i B, tak w drugim stopniu pojawia się już większy podział:
ASO (liceum) TSO (technikum) KSO (szkoła artystyczna) i BSO (szkoła zawodowa).
Teraz już trzeba wybrać konkretniej.


Klikam na BSO - szkołę zawodową. Tutaj mamy już zatrzęsienie kierunków. Nawet mi się tu nie zmieściły.


Mnie interesuje dziś publiciteit en etalage inaczej graphic desing.

To co tu napisali bardzo się podoba Najstarszej. Mówią, że uczeń otrzyma tu głównie praktyczną wiedzę plastyczną a mało ogólnych przedmiotów. Ten artystyczny i kreatywny kierunek ma się przydać np w świecie reklam, wystaw i dekoracji.

No to zobaczmy, gdzie są szkoły o takim kierunku... klikamy scholenzoeker i -----------.

Jest kilkanaście szkół o takim kierunku. W naszym zasięgu może być Vilvoorde, Mechelen, Aalst i Antwerpia.

Najbardziej podoba nam się Instituut Sint-Maria w Antwerpii.Tylko to miasto trochę przeraża. Nie wiem, czy dobrym pomysłem będzie wysłanie tam samotnej nastolatki. No i ta katolicka szkoła jest dosyć kosztowna, bo trzeba by się liczyć z wydatkiem rzędu tysiąc euro rocznie.

Vilvoord podobny problem - daleko i za dużo multikulti na ulicach :P

Mechelen osobiście lubię i jest to spokojne miasto głównie ze względu na kamery zainstalowane wszędzie, gdzie się tylko dało. Dojazd pociągiem jest okej. Jedną szkolę znam, bo mieliśmy tam zajęcia. Druga jest w innym kierunku, ale w podobnej odległości. Kwestia kupienia roweru składaka.

Aalst - autobus prawie spod domu, tam w mieście autobusy z dworca pod samą szkołę.

Czyli wiemy już wszystko na temat. Po dwóch latach można zapewne przenieść się do kolejnej szkoły, w której kierunek bardziej spełniał by nasze oczekiwania.

Tak wygląda to więc teoretycznie. Dokładniejsze informacje zdobędziemy na pewno po rozmowie z panią z CLB oraz "lerlingbegeleider" (opiekun/przewodnik uczniów) w naszej szkole oraz wychowawcą. Liczę też na jakąś opinię psychologa.

Póki co przed nami kolejne testy i raporty, których wyniki bez wątpienia będą istotne w tej kwestii.



20 listopada 2016

Wszy - powód do dumy?

PS. Ten post powstał kilka miesięcy temu, ale dopiero dziś robiąc porządek wśród nieopublikowanych postów na niego natrafiłam i wielce się zdziwiłam, że nadal jest nieopublikowany. Cóż, ciągle coś się dzieje więc zajmuję się opisywaniem bieżącej rzeczywistości i zapominam o innych postach, które kiedyś napisałam i zostawiłam do ponownego przejrzenia i korekty. Mam też tematy zaczęte i niedokończone, bo mi się odechciało o tym pisać :-) Ale ten warto opublikować, bo podobna przygoda może się zdarzyć każdemu z was, czego jednak wam nie życzę.


Młoda zaczęła się skarżyć na swędzenie głowy. Opieprzyłam, że pewnie znowu nie umyła włosów po powrocie z basenu i uczulenia albo łupieżu dostała.
- Od tego jeszcze nikt nie umarł to i ty przeżyjesz - powiedziałam i wróciłam do swoich zajęć.
Jednak po kilku dniach temat wrócił i łby zostały obejrzane, no i faktycznie łupież... tylko że ruchomy. Cholera, wszy! Pierwszy raz widziałam te stworzenia na żywo - interesujące zjawisko, acz wielce  dla człowieka upierdliwe.

Podczas poprzedniego alarmu wszowego w zeszłym roku, który ostatecznie okazał się fałszywy, zapoznałam się z tematem wszawicy dość dokładnie. Skąd się to bierze? Jakie są skutki i efekty posiadania wszy? W końcu: jak się tego pozbyć? Dzięki temu dowiedziałam się m.in. jak wiele fałszywych opinii krąży na temat wszy i ...jacy ludzie są dziwni. No, ale też dzięki tej wielce interesującej lekturze byłam przygotowana, gdy zło nadeszło w końcu. 

Tutaj w Belgii wszy to nic nadzwyczajnego, żadne tam wielkie halo, raczej normalne jak każda inna choroba. Nikt nie chce się zarazić ani tego mieć, ale jak się zdarzy to nikt nie patrzy na człowieka jak na wroga czy psychopatę ani nie pokazuje palcem, jak to z Polski pamiętam. Gdy człowiek pójdzie do apteki, dostanie kilka lub kilkanaście produktów, a aptekarz udzieli fachowych i praktycznych rad. Można też spokojnie zapytać innych rodziców bez obawy, że na drugi dzień będą nas omijać a dzieciom zakażą się bawić z naszymi. Słyszałam od znajomych, że w niektórych krajach wszy to nawet powód do dumy w szkole. Tutaj może powodem do dumy nie są, ale dzieci czasem po wykryciu tych stworzeń na ich głowach podczas rutynowych kontroli (u nas są specjalne drużyny sprawdzające głowy co jakiś czas w szkole) opowiadają  koleżankom, że mają wszy i co najwyżej nauczyciel zwróci uwagę, że nie ma się czym chwalić. 


Skąd się biorą wszy?


Wielu ludzi natychmiast krzyknie: oczywiście że z brudu, z braku higieny osobistej!

Serio? Czyżby ludzie w XXI wieku nadal uważali, że jakieś zwierze może się pojawić na świecie ot tak po prostu PULT i już? Taa, a dzieci znajduje się w kapuście.

Nie, dziś chyba każde dziecko wie, że żeby było jajo, musi być kura albo - jak w tym wypadku - wesz. Przeto najsampierw musi na naszą łepetynę przyplątać się skądś dorosła pani wesz i znieść jajko, czyli gnidę. Jedna produkuje ich około 100 za swojego życia, a żyje 7 do 10 dni więc spokojnie jedna zabłąkana sztuka wystarczy do zbudowania licznej kolonii na naszej głowie. Po tygodniu z tych jajeczek (gnid) zaczynają wylęgać się młode weszki, które po tygodniu czy dwóch już są dorosłymi wszami i zaczynają znosić jajka. Tak więc kolonizacja głowy przebiega bardzo szybko, gdyby jej nie przeszkadzać.

Aby ta dorosła wesz na naszą głowę wlazła, musimy się zetknąć bezpośrednio z nosicielem wszy albo z miejscem gdzie ów przebywał niedawno, bo wszy - wbrew powszechnej opinii - wcale nie skaczą jak np pchły ani też nie latają. One chodzą, a raczej biegają, bo szybkie są niesamowicie. Wcale nie trzeba się z kimś przytulać czy spać w jednej pościeli, choć tak bez wątpienia najłatwiej się zarazić. Wystarczy jednak zatłoczony autobus czy pociąg, byśmy wysieli z pasażerem na gapę, gdy należymy do pechowców. Jednak najłatwiej o zarażenie przy dłuższym kontakcie, żeby wesz miała czas do namysłu zanim się przeprowadzi,  dlatego najczęściej to właśnie dzieci przynoszą do domu wszy. One wszak lubią się przytulać do innych dzieci.

Jakie są skutki i efekty posiadania wszy?


Wszy mieszkają na owłosionej skórze głowy, lubią ciepło i żywią się ludzką krwią. Im nie robi różnicy, czy głowa jest czysta czy brudna, ważne że są włosy i jest ciepło. Najcieplej jest za uszami i na szyi pod włosami, dlatego tam przesiadują najczęściej. W związku z powyższym  właśnie w tamtych miejscach należy zaczynać szukanie wszy lub gnid, gdy mamy jakieś podejrzenia w tej materii. Tam też najbardziej swędzi. Jak już małe weszki się z jajek wylęgły, na skórze za uszami i na szyi daje się zauważyć liczne czerwone punkty, czyli ślady po ugryzieniach tych krwiożerczych stworzeń. W okolicach uszu jest też zwykle najwięcej gnid.

Kiedyś zastanawiałam się, jak tu odróżnić zwykły łupież od takiej gnidy. No faktycznie i to małe białe i tamto tak samo. Jednak różnica jest zasadnicza - gnidy są przyklejone do włosów i trzymają się bardzo mocno. Po przejechaniu palcami na pewno nie uda się ściągnąć, dopiero przy użyciu paznokci zejdzie, ale trzeba przeciągnąć przez całą długość włosa.
Wesz musi pić krew, żeby żyć. Poza żywicielem, czyli z dala od człowieka taka wesz zdechnie z głodu po dwóch dniach.

Jak pozbyć się wszy?


Sprawa nie jest jakoś specjalnie trudna i w sumie da się to załatwić za jeden dzień, jak człowiek wie, jak się za to zabrać. Roboty jednak jest sporo.

Pierwsza rzecz, jaką należy zrobić po zauważeniu u dziecka wszy jest.... NIE, nie, wcale nie wpadanie w panikę ani tym bardziej krzyczenie na dziecko. Żadnych z tych rzeczy nie wolno wam robić!!! Panika po pierwsze nie pomaga nigdy w niczym, a po drugie jest w tym wypadku zupełnie bezpodstawna, bo na pewno szybciej człowiek wyleczy się z wszawicy niż np z grypy czy ospy, a przebieg tych chorób oraz skutki są o wiele gorsze i groźniejsze niż posiadanie wszy. Dziecko na pewno nie jest niczemu winne, bo z tym jest akurat tak samo jak z ospą czy grypą - każdy i wszędzie może się zarazić.

Pierwszą rzeczą jaką należy zrobić to oczywiście wycieczka do apteki i poproszenie o jakiś produkt.
Najlepsze są chyba produkty z silikonem (w Belgii np seria Silikom), który to oblepia wszy oraz gnidy w celu uduszenia. Są też preparaty w sprayu np Para plus, które rozpyla się na całe włosy i zostawia na godzinę (na ulotce było napisane 10 minut, ale aptekarka zaleciła godzinę).
Przy zaawansowanej kolonizacji jest wielce prawdopodobne, że pierwszy raz nie zadziała na 100% i operację trzeba będzie powtórzyć. Znajoma polecała mi produkt Prioderm lotion, który podobno jest bardzo skuteczny. Aptekarka powiedziała, że może nam go zamówić, ale odradzała ze względu na to, że jest to środek bardzo silny, czyli może być szkodliwy dla zdrowia i np powodować alergię czy coś, co jednak zdaje się potwierdzać jego skuteczność :-)
W naszym przypadku jednak wystarczyły łagodniejsze środki. Przy czym, nie należy zapominać o żadnym domowniku - jak jeden ma, każdy inny też może. Nasze dziewczyny jednak nie podzieliły się z nikim swoimi zwierzątkami, co nie znaczy że dla pewności nie wysprajowaliśmy sobie wszyscy włosów odwszawiaczem, przecież już od samego pomyślenia o wszach, zaczyna głowa swędzieć.

O, wy też tak macie? fajnie :-) (żart żart)

Drugą ważną i niezbędną rzeczą jest wyczesywanie tego cholerstwa - martwego czy jeszcze dychającego. W aptece można kupić specjalny grzebień z bardzo gęstymi, metalowymi,  podwójnymi zębami. Jednak zwykłe czesanie nie wystarczy. Trzeba brać po kolei pasemko włosów po pasemku, kosmyk po kosmyku i wyczesywać zaginając trochę włosy i dociskając palcem do grzebienia, tak jak się zakręca plastikową wstążkę do kwiatków hehe. Włosy oczywiście tą metodą też się zakręcają, dlatego przy dużej ilości wszy i bardzo długich włosach na pewno lepiej najpierw fryzurę skrócić. Gnidy można też ściągać paznokciami. Tak czy owak za 5 minut sprawy nie załatwi. U nas trwało to kilka godzin przy dwóch nosicielkach :-)

Trzecią równie ważną i równie niezbędną rzeczą jest odwszenie domu, co też wam chwilę zajmie. Wszystko, co się da wyprać na 60 stopni, czyli pościel, ubrania, niektóre maskotki - trzeba wyprać. (60 stopni mają wszy nie przeżyć, ale można dodać do prania octu dla większej skuteczności).  To co się nie da wyprać ani umyć - wsadzić do worków i zawiązać szczelnie, po czym wynieść na strych lub do garażu na minimum 2 tygodnie (polecam miesiąc), bo po tym czasie wszy powinny być martwe. Wszystko odkurzyć dokładnie (worek z odkurzacza zawiązać w foliowym worku i wyrzucić), umyć i w ogóle wysprzątać tak jakby teściowa miała z wizytą przyjechać ;-)

Po tych zabiegach wszystko powinno być już jak należy. Jednak przez kilka dni nie zaszkodzi robić przeglądu głów i w razie odkrycia niedobitków powtórzyć chemię. Tak czy owak powtórzenie chemii jest obowiązkowe po około 10 dniach dla wszelkiej pewności i wykończenia ewentualnych nowo wyklutych weszek (gdybyśmy jakimś cudem jakąś gnidę ominęli podczas silikonowania czy czesania)

U nas akcja WESZ (!nie chodzi o Walkę o Emancypację Skrzatów Domowych) zakończyła się powodzeniem. Już sporo czasu upłynęło i nie ma najmniejszych śladów życia na głowach naszej Trójcy.


Reasumując, wszy to dziś nie tylko problem biedoty czy brudasów, jak niektórzy sądzą. Wszy równie dobrze czują się w bogatych, czystych i pachnących domach. Choć był w historii ponoć  taki okres, że na dworach w dobrym tonie było mieć kilka wszy, które wypijały zepsutą krew - jak wówczas sądzono. Dziś posiadanie wszy zdecydowanie nie jest w dobrym tonie, nie jest to też bynajmniej nieszkodliwe - swędzenie, czyli odczyny alergiczne oraz zakażenia bakteryjne powstałe podczas drapania nie zawsze czystymi łapkami. Wszy (ale tylko odzieżowe) mogą przenosić też niebezpieczne choroby, ale w naszym czasie i klimacie raczej mało prawdopodobne, że coś takiego się zdarzy. Jednak warto o tym wiedzieć. 

Tak czy owak nie mówcie, że was ten problem nie dotyczy, bo jutro i wasza pociecha może zacząć się drapać, ale teraz już wiecie co trzeba robić :-)

19 listopada 2016

O czterolatku ze srebrnymi zębami.

Wpisując wczoraj bieżącą datę na czekach (klientka złamała rękę i ledwo była się w stanie podpisać) byłam wielce zdziwiona, że już 18 listopad. No jak osiemnasty, jak dopiero wczoraj był pierwszy? ...może przedwczoraj, ale na 100% w zeszłym tygodniu... No kurza stopa, to nie długo Mikołaj przyjdzie i torty urodzinowe trzeba będzie piec... ulala.

Póki co odwiedziła nas zębowa wróżka i nakazała tacie kupić dla Młodego prezent w ramach rekompensaty za niefajny dzień w szpitalu. Teraz Młody lata jak głupi po domu za nowym samochodem na baterie :-)

Ale po kolei. Dentysta zdecydował, że na zapróchnicowane mleczaki Młodego najlepsze będą koronki, bo dzieciom w tym wieku raczej ciężko się znosi wiercenie w zębach oraz znieczulenia w zastrzykach, zwłaszcza jeśli chodzi o większą  ilość popsutych ząbków, jak było w przypadku naszego syna. Zaproponował więc założenie tych koron pod narkozą w szpitalu.

Do szpitala mieliśmy stawić się na ósmą, więc trzeba było wyjechać o szóstej. W najbliższym szpitalu musielibyśmy czekać do marca, a że akurat było miejsce w szpitalu 60 km od nas, to tam się wybraliśmy. Przed narkozą - jak wiadomo - nie wolno jeść i pić, więc Młody musiał na głodnego jechać. Na szczęście rano był śpiący i drzemał w samochodzie i tylko raz oznajmił, że brzuch jest głodny. W szpitalu zaś było tyle nowych zabawek, że nikt normalny nie był by w stanie myśleć o jedzeniu :-)

Dzień wcześniej obejrzeliśmy z Młodym film, który znaleźliśmy na stronie szpitala, o tym jak wygląda przyjęcie dziecka do szpitala i narkoza. Gdyby ktoś chciał obejrzeć, proszę:


Personel szpitala ma fantastyczne podejście do dziecka. Każdy - pani w okienku przy rejestracji, pielęgniarki, lekarze - zwracają się zawsze najpierw do dziecka, dopiero potem jest fachowa rozmowa o szczegółach z rodzicami. Pielęgniarka przywitała się z Młodym, wzięła go na kolana i tłumaczyła mu, pokazując na obrazki w specjalnej książce, co będą robić. Kazała mu wybrać, który rodzic odprowadzi go do sali operacyjnej i potowarzyszy mu do zaśnięcia. Młody wybrał mamę.

Na sali jest masę zabawek, gier i telewizory. Młody przebrał się w szpitalną koszulkę i bawił się spokojnie do czasu, gdy przyszła pielęgniarka i włożyła go do łóżeczka. Podała mu do wypicia jakiś specyfik uspokajający, po którym Młody miał niezły odlot - śmiał się, że pan ma 4 ręce, to znowu widział coś na podłodze, albo się kłócił że widzi dwóch panów a nie jednego, co też było wielce zabawne. Do tego mówił i poruszał się w zwolnionym tempie. Musiałam pilnować, by nie rozbił sobie głowy o metalowe pręty łóżeczka, bo nie mógł utrzymać równowagi, a czekaliśmy we dwoje w korytarzu przed salami zabiegowymi dobre pół godziny. Z nami stał ten podwójny pan z czterema rękami, który czekał na wybudzenie swojej 3 letniej córci. 

Młody zabrał ze sobą towarzysza, jedno ze swoich pluszowych zwierzątek - czerwoną Papugę. Gdy w końcu dotarliśmy do punktu docelowego, a mama odziała się w zielone ubranko, Papuga przypadkiem spadła z łóżka. Na szczęście tuż obok była pielęgniarka, która ją szybko podniosła, przytuliła i ucałowała, po czym schowała pod kocykiem tuż obok buzi Młodego :-)

Pani anestezjolog opowiedziała Młodemu, jak czarodziejska maska przeniesie go do krainy snów. Najpierw jednak maskę założono Papudze, która bardzo szybko zasnęła. Potem Młody powolutku również odleciał do krainy snów... 

czterolatek ze srebrnymi zębami :-)
Oczywiście podczas zabiegu ja musiałam czekać w korytarzu. Jakieś dwie godziny później przyszedł po mnie nasz dentysta, powiedział że misja zakończyła się sukcesem - jeden ząbek wyrwano, a pozostałe 9 zapróchnicowanych otrzymało ładne koronki - 2 białe i 7 metalowych, po czym dentysta zaprowadził mnie do już wybudzonego synka. 

Młody płakał, bo gdy się obudził nie było obok mamusi, poza tym bolało go gardełko i bardzo chciał pić. Cały czas tulił swoją Papugę i nie pozwalał jej zabrać. Parę minut później pojechaliśmy z powrotem na salę. Po drodze w windzie przyjrzał się swoim nowym ładnym ząbkom, bo winda miała całą ścianę z lustra.

Na sali dostał w końcu wodę oraz soczek pomarańczowy. Posiedział trochę u mnie na kolanach i kazał się położyć do łóżeczka. Zaczął oglądać bajkę w tv, ale zaraz zasnął. Gdy się obudził, pielęgniarka powiedziała, że może się bawić - przyciągnęła stojaczek do kroplówki i Młody wyruszył do zabawek. Bardzo szybko opanował poruszanie się ze stojakiem. Ba, próbował nawet czy da się na tym jeździć jak na hulajnodze, ale go powstrzymałam. Kroplówka jednak zdecydowanie w zabawie nie przeszkadza. W kroplówce był środek przeciwbólowy. Dentysta powiedział, że potem już nie powinno Młodego nic boleć. W razie co kazał podać nurofen. 

Papuga też bardzo dobrze się czuła po narkozie  i okropnie się wygłupiała

Wczoraj Młody został w domu z tatą, cały dzień się świetnie bawił, nic go nie bolało. Wieczorem jednak zaczął się skarżyć na zmęczenie i już o 19 poszliśmy do łóżka. Było mu zimno, ale nie miał gorączki. Gdy zaczął gadać przez sen, zrozumiałam że dopiero odreagowuje stres szpitalny. Wstał jednak rano przed siódmą w pełni sił i nowych pomysłów do brojenia i filozofowania :-)

My zaś pełni obaw czekamy na fakturę ze szpitala, bo nie wiem, ile z tych wątpliwych przyjemności zapłaci ubezpieczyciel, a ile zostanie dla nas.  Jeśli korony by się okazały nierefundowalne to trzeba by się spodziewać nawet kilku tysięcy euro. Na szczęście nie długo premie, trzynastki więc nie ma się co specjalnie martwić :-)

12 listopada 2016

Kortrijk - relacja fotograficzna

Z okazji naszej rocznicy ślubu zrobiliśmy sobie małą wycieczkę do Flandrii Zachodniej. Odwiedziliśmy miasteczko Kortrijk położone nad rzeką Leją. Pogoda nie była zachwycająca, ale jak na listopad było całkiem nieźle - chwilami prześwitywało nawet słońce. Jednak robienie zdjęć przy temperaturze 5 stopni i wietrze nie jest za fajne, bo dłonie drętwieją. W pewnym momencie jacyś inni turyści wręczyli mi swojego smartfona z prośbą o cyknięcie fotki. Myślałam że nie sprostam zadaniu, takie miałam łapy zgrabiałe z zimna :-)
Rynek nie jest jakiś powalający, ale bardzo podobał mi się beginaż Św. Elżbiety. Rzeka Leja i średniowieczne wieże Broeltorens są za to bardzo urokliwe, zwłaszcza o tej porze roku, gdy złote liście przeglądają się w lustrze wody.

rzeka Leja i wieże broeltorens

Ludzie z pasją. Kasia i jej cuda.

Co jakiś czas zapraszam na mojego bloga gości - innych Polaków mieszkających w Belgii lub okolicznych krajach. 


Tymi artykułami i wywiadami chcę pokazać, że życie poza ojczyzną nie ogranicza się bynajmniej do nudnej pracy od świtu do zmierzchu, liczenia pieniędzy i tęsknoty za krajem rodzinnym - jak niektórym się wydaje. Poza Polską żyjemy tak samo jak w Polsce, czyli bawimy się, uczymy, zwiedzamy, spotykamy ze znajomymi, uprawiamy sporty, należymy do klubów, stowarzyszeń, zajmujemy się swoim hobby, etc. Świat oferuje nam wszystkim wiele możliwości. Jeden z nich korzysta, drugi nie, jednak to nie ma nic wspólnego z miejscem pobytu. Niektórym do szczęścia wystarcza telewizor, wygodna kanapa i piwo, innym dobra książka, ciepły pled i kawusia, jeszcze innym różaniec i święty spokój kościółka. Każdy robi, to co lubi i nikomu nic do tego. Z tym, że niektórzy w wolnym czasie robią rzeczy niesamowite, fascynujące, piękne, niepowtarzalne, niecodzienne, którym ma się człowiek ochotę przyjrzeć trochę bliżej, zapytać o szczegóły, zajrzeć na warsztat, a czasem nawet u nich coś kupić... 

Dziś przedstawię wam rodaczkę, która w wolnym czasie tworzy prawdziwe cuda.

Kasia mieszka w Belgii

9 listopada 2016

Czy można zapomnieć o własnym dziecku?

Czy można zapomnieć o własnym dziecku? No ba! 

Jednego dnia Młody zostaje na świetlicy. Wtedy ja rano mówię mu, że tego dnia zostaje dłużej, żeby nie czekał i się nie martwił, bo tata go odbierze godzinę później. Młodemu to bynajmniej nie przeszkadza. To okazja by się pobawić dłużej z  dziećmi. Pakuję mu dodatkowo ciastko lub drożdżówkę na wieczór, bo o 15.30 jest pora na popołudniowe ciastko. Wody pani na  świetlicy doleje z kranu do bidonka, gdyby kto całą wyduldał przez dzień. Tata zaś wie, że w ten dzień prosto po pracy jedzie pod szkołę. Funkcjonuje ten system od jakiegoś czasu w miarę sprawnie, aż raz BĘC! obydwoje jednocześnie zapadliśmy na amnezję wybiórczą. Ja przypomniałam sobie, że to ten dzień dopiero w robocie, co znaczyło, że Młody nie wie, że zostaje (choć może się domyślić, wszak zna dni tygodnia) i że nie ma przekąski na popołudnie. Wkurzyłam się na siebie, ale pomyślałam, że Młody już nie jest dzidziusiem i nie będzie płakał, jak mama nie przyjdzie na czas. Akurat nie był głodny o 10-tej i ciastko mu zostało na popołudnie. Ale to nic. Tata wrócił do domu, wykąpał się i zaczął się zastanawiać, gdzie to nas z Młodym poniosło i już miał do mnie dzwonić, gdy go olśniło, że to TEN DZIEŃ, kiedy on odbiera Młodego ze szkoły haha. 

A mówią, że o własnych dzieciach nie można zapomnieć. Ha, chyba tylko jak są obok i czynią taki rwetes, że łeb pęka. 



Prawda jest taka, że zapominam dziś o wielu rzeczach i ludziach,  chyba o zbyt wielu. Zastanawiam się czy to kwestia wieku i dziurawiejącej powoli pamięci, czy może zbyt wielkiego nawału zajęć i problemów różnych, które nam siedzą ciągle w głowie na samym wierzchu, spychając na dół niektóre ważne i mniej ważne sprawy. Najważniejsze rzeczy zawsze sobie notuję w dwóch kalendarzach - jeden mam w kuchni na widoku, drugi w plecaku przy sobie. Wiele rzeczy notuję w sticky notes na pulpicie mojego  laptopa. Tyle że tych mam czasem tyle, że nawet kosza pod nimi nie mogę znaleźć. Co uprzątnę trochę notatek, to tworzę nowe, bo dochodzą kolejne rzeczy, o których trzeba pamiętać :-) 
Jednak wszystkie bieżące czynności codzienne ciężko raczej notować. Już to widzę: nastawić pranie, wyjąć pranie, rozwiesić pranie (zdarza się włożyć do pralki i zapomnieć jej włączyć, zdarza się wyłączyć i nie wyjąć prania, zdarza się wyjąć i nie rozwiesić lub rozwiesić w połowie zająwszy się czymś innym); albo: włączyć ekspres do kawy, nalać wody, podstawić kubek, zrobić kawę, wrzucić 1 kostkę cukru, wypić kawę... czasem piję kawę bez cukru albo pocukrowaną 2 razy albo z pustego kubeczka, próbowałam też zrobić kawę bez kubka - głupi pomysł, a ile razy piłam poranną kawę po powrocie z pracy to nawet szkoda gadać :-) Dużo się dzieje i mózg musi pracować częstokroć na pełnych obrotach... do tego stres, pośpiech, zmęczenie...  chyba się przegrzewa czasami i zaczyna lagować.

Nie mam drugiego imienia, ale gdybym miała, to brzmiało by ono na pewno CHAOS! Nigdy nie byłam osobą dobrze zorganizowaną i nie zanosi się na to bym kiedyś taką miała zostać w przyszłości. Staram się jak mogę, bo nawał zajęć tego ode mnie wymaga, ale zwyczajnie się nie da. Życie przynosi mnóstwo nieoczekiwanych rzeczy, które trzeba upychać pomiędzy stałymi zadaniami. Nagłe wydarzenia wymagają podejmowania wielu decyzji w pośpiechu i dokonywania wyborów, bo czasem rzeczywistość wymaga od nas bycia w dwóch miejscach jednocześnie, a nie bardzo się da. Bywa, że można jedno wydarzenie przesunąć w czasie, ale nie zawsze jest taka możliwość...

Nie przejmuję się zbytnio tym,  że nie wszystko idzie po mojej myśli i że nie zawsze udaje mi się zrealizować zaplanowane cele, które zawsze jednak sobie wyznaczam. Bez celu życie wszak traci sens. Moje drogi do celu zwykle wiodą pod górę, naokoło i pełne są przeszkód i pułapek różnych, nie rzadko przeze mnie samą ustawionych. 

Zasadniczo nie lubię robić rzeczy na odpierdziel, ale też nie jestem perfekcjonistką. Jeśli do czegoś zabieram się na poważnie, staram się robić to najlepiej jak potrafię, ale też przy najmniejszym nakładzie pracy i czasu. Zwykle na efekty narzekać nie można i nie ma się do czego zbytnio przyczepić (choć niektórzy i w całym dziurę znajdą, a jak nie dziurę to przynajmniej wgniecenie czy maleńką nierówność). Zdarza mi się, że coś sknocę, spaszczę, zawalę bo braknie mi czasu, zapomnę lub zwyczajnie mi się nie chce. Jako istota pogodnie nastawiona do życia raczej nie rozpamiętuję  bez potrzeby minionych wydarzeń. Staram się bardziej uczyć na błędach,  niż płakać nad nimi. Dlatego po zrozumieniu i przyjęciu faktów do znajomości, ewentualnie strzeleniu face-palma, zabieram się  za prostowanie tego com napsuła uprzednio. 

Jedynie w przypadku grzechów zaniechania mniej lub bardziej świadomie popełnionych wobec najbliższych miewam delikatne uwieranie sumienia. Zwykle najsampierw próbuję bezczelnie znaleźć dla siebie samej jakieś sensowne usprawiedliwienie i - co gorsza - przeważnie udaje mi się znaleźć nawet kilka. Czasem próbuję też zwalać winę na kogoś innego, najczęściej na osobistego małżonka, ten wszak zwykle jest pod ręką. My ludzie tak mamy, że nie lubimy się przyznawać nawet przed sobą do swoich błędów. Za to komu innemu błędy wytykać przychodzi z łatwością hehe.  

Mam na swoim koncie całkiem sporą listę błędów z moimi dziećmi w roli głównej. Niektóre ważne rzeczy odkładam na później, na następny dzień, bo akurat mi się nie chce, nie czuję się na siłach. To najczęściej dotyczy wspólnej nauki, którą - trzeba tu przyznać - bardzo często zaniedbuję ostatnio.
Nie przykładam się solidnie do swoich obowiązków codziennych jak sprawdzanie elektronicznej  i papierowej agendy, tornistrów, czyli zadaniach domowych, co często usprawiedliwiam tym, że skoro ja sama potrafiłam o swoją naukę zadbać, to i moje dzieci powinny. Jedne uczą się pilnie, inne nie. Tym drugim powinien rodzic pomóc, a ja tego czasem  nie robię, przez co dziecko idzie potem do szkoły nie przygotowane i dostaje 0 punktów przez głupotę swoją i matczyną, z tym że to ja jestem ta mądrzejsza i bardziej odpowiedzialna - dorosła znaczy. Kolejna sprawa to zdrowie. Nie jest tajemnicą, że nie należę do zwolenników tzw zdrowego trybu życia i póki co nie zamierzam tego zmieniać. Moją dewizą jest zachowywanie umiaru we wszystkim - wielkie ograniczenia i wyrzeczenia są moim zdaniem tak samo szkodliwe jak nadmiar luzu i brak jakichkolwiek ograniczeń. Nie wydzielam więc słodyczy, komputera, telewizji, nie wyganiam siłą na spacer, nie nakłaniam do uprawiania sportu, nie wymuszam zakładania ciepłych majtek ani czapki. Tłumaczę, zachęcam, przedstawiam różne opcje, proponuję, ostrzegam, ale pozwalam wybierać i decydować o większości rzeczy mojemu szanownemu potomstwu. Są oczywiście momenty, gdzie trzeba być bardziej konkretnym i zdecydowanym, gdy trzeba coś nakazać lub wymóc w taki czy inny sposób. Nie jest to pewnie idealne rozwiązanie, ale wątpię czy takowe w ogóle istnieje. Uważam, że mój system funkcjonuje dobrze, wszak moje dzieci nie chorują, nie mają nadwagi ani niedowagi, mają nie najgorsze wyniki w szkole. Czasem mają problemy takie czy inne, ale kto ich nie ma?

Niestety zdarza mi się o własnych zasadach zapomnieć i nie pilnować ich przestrzegania albo nawet dla świętego spokoju przymknąć na nie oko. Z tego zwykle nic dobrego nie wynika, bo dzieci to nie roboty i nie wystarczy ich raz zaprogramować, by wszystko działało jak należy. O nie, to są zwykłe dzieci, których naturą jest kombinowanie, obijanie się i wymigiwanie od obowiązków. I tak oto dochodzimy do sedna sprawy, które kończy się na słowie DENSTYSTA. Po tutejszemu tandarts.
Nakaz codziennego mycia zębów (pamiętam to też z własnego dzieciństwa) działa zwykle około tygodnia. Najpierw z tydzień rodzic przypomina dziecku, o myciu zębów rano i wieczorem. Małemu pomaga przy tym opanować szczoteczkę. Potem dzieci radzą sobie same, a rodzic widząc to, odhacza sobie w mózgu jako "zrobione" i zapomina. Od czasu do czasu przypomni sobie i zapyta, czy kły wyszorowane. - No oczywiście! - Pada odpowiedź i młode czym prędzej nawraca do łazienki... Czasem nawet przez kilka kolejnych dni przykładnie szoruje uzębienie po każdym posiłku, by uśpić naszą czujność. Człowiek zagoniony nie myśli codziennie o takich głupotach jak wnętrze czyjejś paszczęki. Znaczy nie jakiś człowiek tylko ja. Zbyt często zapominałam o zębach Młodych w ostatnim czasie i co niektórym trochę się popsuły...

Młody przez bardzo długi czas nie lubił mycia zębów. Pierwszy raz widziałam dziecko, którego tak okropnie łaskotała szczoteczka do zębów. Przez długie miesiące nie szło mu umyć, ba nawet dotknąć, zębów z tyłu, bo ciągnęło go na wymioty. Mył więc tylko te z przodu i to siach-mach, bo już go łaskotało i się wściekał. Z czasem się ogarnął trochę i przyzwyczaił, ale ciężko szło. Do tego - jako się rzekło - często zapominaliśmy o jego uzębieniu. Nie byliśmy też z nim u dentysty, bo to wiadomo starsze dzieci ważniejsze, bo zęby stałe itd. Poza tym we łbie utkwił mi ten polski zabobon, że mleczne zęby to nie takie ważne... Zaledwie 4 lata temu usłyszałam w gabinecie od dentystki, że "mleczaków się nie leczy, bo wypadną za chwilę" i Młodej nie naprawiła zębów, które też nie wypadły, dopiero teraz zostały wyrwane przez dentystę, bo przedstawiały obraz nędzy i rozpaczy.

Młody zaś będzie miał naprawiane mleczaki w szpitalu pod narkozą. Akurat trafiliśmy, że zwolniło się miejsce w Geraardsbergen na następny tydzień. Normalnie czeka się 2-3 miesiące. W sam czas, bo jeden ząbek zaczyna go boleć, gdy coś mu do dziurki wpadnie. Ma mieć zakładane korony na zęby, z tyłu srebrne, z przodu na górne jedynki białe. Te drugie dentysta już zamówił, a kosztowały 150 €. Tak więc kolejna przygoda i nowe doświadczenie przed nami. Tym razem - przyznaję bez bicia - z mojej winy, bo pewnie jakbym pilnowała codziennego mycia to zębiska wytrzymały by dłużej. Choć tak sobie myślę, że taka przygoda może być dla młodego pouczająca, bo jednak opowieści o bolących zębach i ich naprawianiu nie działają aż tak jak doświadczenie owego na własnej skórze. Być może nie będzie już nawet potrzebne przypominanie o myciu zębów, zaś chipsy i słodycze staną się mniej kuszące... Może się to komuś wydać okrutnym takie myślenie, ale przecież i tak czasu nie cofnę, więc pozytywy danej sytuacji trzeba znaleźć. Poza tym ja jestem normalna inaczej ;-)









6 listopada 2016

Trochę corocznych wspomnień - jak zwykle o tym czasie :-)

Właśnie kończą się ferie jesienne, które dla nas są okazją do wspomnienia naszej ostatniej przeprowadzki.

Dziś, gdy żyjemy sobie we względnym spokoju i stabilizacji, wspominam sobie od czasu do czasu moje poważne decyzje ostatnich lat, które zaliczyć trzeba do szalonych.
One zmieniły moje życie całkowicie. Po 30 latach nudnego tkwienia w miejscu i usychania z nudy, nagle znalazłam się na innym torze, którym uciekłam daleko w kolorowy, nieznany, pełen przygód świat. Nie żałuję żadnej z tych decyzji, choć dziś dopiero uświadamiam sobie, ile ryzkowałam za każdym razem bez większego zastanowienia. Atoli moja chęć przeżycia przygody była silniejsza niż zdrowy rozsądek. Okazuje się, że jednak dobrze czasem wyłączyć myślenie i zdać się na intuicję. 

Dziś jestem zupełnie inną osobą niż ta sprzed 6 lat, co więcej jestem tą zmianą usatysfakcjonowana. Tutaj zrozumiałam, jak bardzo społeczność małej wsi i rodzina może człowieka ograniczać, zwłaszcza jeśli ten człowiek nie bardzo lubi żyć według narzucanych przez tą społeczność szablonów, do których musi się dostosowywać chcąc nie chcąc, choćby po to by nie stracić pracy i dachu nad głową... 

Dziś jestem na swoim i czuję się wolna. Dziś mogę rozwinąć skrzydła i pofrunąć dokąd zechcę, mogę spełniać powoli swoje marzenia. 


Moja największa życiowa przygoda rozpoczęła się w 2009 roku, gdy zagaiłam do przypadkowego (choć nie pierwszego) sympatycznie wyglądającego faceta na portalu randkowym. Po 3 miesiącach wirtualnej znajomości i 3 spotkaniach we czworo postanowiliśmy zamieszkać razem. Naskrobałam więc czym prędzej wypowiedzenie w pracy, za które szefowa wyraźnie mnie znielubiła, bo jak to tak nie spowiadać się z każdego planowanego kroku? Przecież to nie godzi się tak nagle odchodzić, zwłaszcza w trakcie remontu, nad którym nikt nie panuje, zwłaszcza gdy szef na dłuższym urlopie... No cóż, Magdalena należy do tych wiedźm, którzy osobiste życie i rodzinę cenią sobie bardziej niż pracę, a że miałam miesiąc urlopu, to już po 2 byłam wolna. Nie mój cyrk nie moje małpy :-)

Spakowałam więc nasz skromny dobytek, czyli ubrania, zabawki, kilka garnków i wyruszyłyśmy we trzy w świat do obcego miasta, prawie obcego choć fajnego faceta. 


Pech wyruszył z nami. 
Tuż przed planowaną przeprowadzką mąż miał wypadek i musieliśmy jeszcze kupić nowy środek transportu, bo poprzedni stracił koła i trochę go pogło pod TIRem. 
Polecieliśmy na miotle (żart żart) przez pół Polski, by zakupić nowe stare auto. 
Wracaliśmy przez Łysą Górę i cyknęliśmy se pamiątkowe zdjęcie tam, gdzie siostry wiedźmy się spotykają co roku :P



13 listopada A.D. 2010 dopełniliśmy formalności w USC. Pierwsze podejście do sformalizowania związku się nie powiodło, bo nasz przyjaciel pech zagonił nas do szpitala na tydzień. Stąd właśnie magiczna liczba TRZYNAŚCIE :-) 

Po wielu dyskusjach i rozważaniach za i przeciw zdecydowaliśmy się na wspólne dziecko, które miało dopełnić naszą stworzoną sztucznie - choć bardzo udanie - rodzinę. Z perspektywy czasu patrząc, wiem że to była bardzo dobra decyzja, mimo wszelakich komplikacji, jakie ze sobą przyniosła. Młody jest bardzo ważnym ogniwem łączącym pozostałych.

Ktoś, kto nie ma doświadczeń osobistych w takich sytuacjach mógłby pomyśleć, że ja właśnie jestem takim łącznikiem pomiędzy moimi dziećmi a moim mężem. Jednak zdradzę wam tu, że to działa często zupełnie odwrotnie. Pomyślcie. Dziewczyny są moimi rodzonymi córkami, które miały mnie na wyłączność przez kilka lat. Nagle pojawił się ktoś jeszcze. Ten ktoś został zaakceptowany i to szybciej niż się spodziewałam. Zaraz po przeprowadzce padło wielkie, wszystko mówiące pytanie:
-Czy mogę do ciebie mówić TATO?...
Jednak ten KTOŚ też domaga się jakichś praw do ich mamy. To musi być trudne do zaakceptowania dla dzieci, nawet jak tego kogosia się lubi. 
Mąż zaś nagle po kilku samotnych latach spotkał kobietę, z którą chciał spędzać jak najwięcej czasu, także sam na sam. Tymczasem ona jest często mu zabierana przez jakieś dzieciaki. Co z tego, że one są fajne, słodziachne, mądre i wzruszają czasem do łez (choćby pytaniami jak powyżej), gdy wpychają się pomiędzy niego a żonę. Zazdrość i złość pojawia się z obydwu stron. Przez te kilka lat wszystko się trochę dotarło, ale zgrzyty zdarzają się niestety od czasu do czasu i tak już chyba będzie zawsze. Tak jest chyba w każdej rodzinie jak nie z takiego to innego powodu. Mamy zaś są od tego by panować nad całym tym bajzlem. Mówcie co chcecie, ale pilnowanie, by ognisko domowe nie zagasło i nikogo nie poparzyło należy do nas wiedźm, kobiet, mam. To do mamy wszyscy przychodzą z problemami, to mama ma wiedzieć, gdzie co leży (proszek do pieczenia, szpachelka, druga skarpeta od pary, klucz dziewiątka, sztuczny śnieg z zeszłego roku)... Musimy myśleć cały czas i pilnować, żeby każdy czuł się w domu jak w domu. nie chodzi tylko o porządek i pełne miski, ale zdrowie i dobre samopoczucie każdego członka rodziny. Trzeba ciągle obserwować, przyglądać się, rozmawiać, pytać, troszczyć się, trzeba pocieszać i rozśmieszać, trzeba słuchać i to ze zrozumieniem... Nie zawsze się udaje, ale się staram. Wszyscy pięcioro się staramy.


Po 3 latach wspólnego gospodarowania, które kiepsko nam wychodziło w polskich realiach, nagle zdecydowaliśmy się zostawić wszystko w cholerę  i zacząć wszystko od nowa w nowym miejscu. 
I tak z przysłowiową gołą dupą przyjechaliśmy do Brukseli, gdzie nie zagrzaliśmy długo miejsca, bo się okazało, że dobro i zdrowie naszej rodziny jest dla nas ważniejsze niż pokrętna filozofia multikulti, której nie mogliśmy zaakceptować w takiej formie jaką zobaczyliśmy w tym chorym (moim zdaniem) choć pięknym  mieście. 
Kolejna nagła decyzja nastąpiła po tym jak przez pół roku wydeptywania ścieżki do  urzędu gminy nie udało nam się zarejestrować, bo ciągle odsyłano nas po kolejne dokumenty, które to życzenia urzędników, jak się okazało podczas rozmowy z adwokatem, były z dupy wzięte. Bo to jest Bruksela. Po tym, jak nasze dzieci przez prawie 2 miesiące były bite i wyzywane w szkole przez dzicz z Afryki, bo w europejskiej szkole były jednymi z nielicznych białych. Bo to jest Bruksela.

Nasza ostatnia (jak dotąd)  szalona przeprowadzka nastąpiła właśnie podczas ferii jesiennych. Dobrzy ludzie dali nam cynk, że jest tu dom do wynajęcia, pomogli załatwić formalności w języku niderlandzkim i pożyczyli busika do przewozu gratów. Bez mapy, bez nawigacji z dziećmi na pace razem z dobytkiem, z końcem języka za przewodnika trafiliśmy pod nasz nowy dom, który wcześniej widzieliśmy tylko na zdjęciach no i raz z zewnątrz na żywo. 
Młody pomagał w przeprowadzce jak mógł
Przeto pierwszą rzecz, jaką zrobiliśmy po otwarcia drzwi, było zwiedzanie domu. Zaglądaliśmy w każdy kąt, pstrykaliśmy światłami, otwieraliśmy okna, odkręcaliśmy kurki z wodą, zajrzeliśmy na strych i do szopy. Jak małe dzieci na nowym placu zabaw - wszystko trzeba pomacać i wypróbować. Potem dopiero wnosiliśmy rzeczy z  busa, sprzątali, myli, przeganiali pająki, które opanowały ten dom w ciągu 5 miesięcy (tyle stał pusty) jakby ich był. Pamiętam też, że sporą chwilę zajęło mi zrozumienie działania pieca centralnego ogrzewania. Jak wiecie zapewne w naszej rodzinie to ja jestem od specem od wszelakiej elektroniki i innych delikatnych sprzętów, no ale co innego obsługa komputera a co innego jakiegoś małego gówna w którym jest dwa przyciski a dużo napisów w dziwnych językach (ani polskiego, ani ruskiego ani nawet angielskiego - WTF?). Wilgoć była taka, że ryby mogły by w powietrzu pływać, a drzwi od kibla się nie domykały napuchnięte od wilgoci. Śmierdziało też niezamieszkanym domem.

Własnymi rękami bez żadnej pomocy z zewnątrz posprzątaliśmy, znieśliśmy i poskręcaliśmy meble. Poobijaliśmy sobie trochę łapy i nadwyrężyliśmy plecy przy wnoszeniu rupieci na piętro i podawaniu przez okna. Każdy wybrał swój pokój, ukokosiliśmy się, poczuliśmy się jak w domu. Padliśmy ze zmęczenia z satysfakcją dobrze wykonanej roboty.

Na drugi dzień wylegliśmy przed chałupę zobaczyć, gdzie to nas przyniosło. Spodobało się. Było ładnie, cicho i spokojnie, swojsko,  śmierdziało kurami. Jesteśmy w domu, na wsi, gdzie wystarczy przejść 2 kilometry, bo pogłaskać kozy, pogęgać do gęsi, poczochrać kucykom grzywę, popokrzywiać się osłu...


Sąsiedzi od razu GOEIEDAG! GOEIDEDAG! i dawać nawijać, pytać, gadać... A my ani be ani me ani kukuryku. Nic nie rozumieliśmy. Na szczęście Flamandowie się nie zrazili tym, że nie mówimy po ichniemu. Dziś nadal wołają 'Goiedag' i mówią że ładna pogoda lub nie. Dziś mogę nawet odpowiedzieć, a nawet pogadać o czymś innym.

W grudniu podłączyli nam Internet i wreszcie mogliśmy pogadać z rodziną przez skype, użyć tłumacza google, poszukać lekarza, dentysty, dowiedzieć się czegoś o tym kraju i innych rzeczach. Dziś bez internetu jak bez nogi albo i gorzej, a my musieliśmy się bez niego obyć przez ponad pół roku w obcym kraju. Bez znajomych, bez języka, bez pieniędzy i bez Internetu. Nie było za łatwo, ale przeżyliśmy i to :-) Gdy tylko dopadłam kompa z Internetem zaczęłam opisywać wszystko, co nas spotyka dla rodziny, znajomych, dla potomności i nas samych. Tak urodził się ten blog. Z czasem zaczęli przychodzić tu ludzie, którzy tak jak i my wyemigrowali albo stoją przed taką decyzją, albo zupełnie przypadkowi. Niektórzy napisali do mnie i się bliżej poznaliśmy. Z niektórymi spotykam się od czasu do czasu w różnych częściach Belgii. Mamy tu całkiem sporo znajomych z Polski. Mamy też znajomych z innych krajów i z każdym dniem bardziej się zadomowiamy.

mężczyźni w kuchni
Nasz dom (choć wynajęty to póki co nasz) z czasem pomalowaliśmy,  wyrzuciliśmy meble zebrane w Brukseli z ulicy, zamieniliśmy na inne używane, ale tylko takie które nam się podobały i pasowały do nas.

Nie mamy w domu bogactwa, większość rzeczy dostaliśmy za darmo, inne dokupiliśmy za kilka centów w Troc i Kringwinkel, ale i tak patrzymy na naszą chatę z wielkim zachwytem, bo mamy dom marzeń. W kuchni spokojnie mieści się kilkanaście osób (sprawdziliśmy podczas urodzin dziewczyn, gdy kilkanaście domorosłych kucharek bawiło się jedzeniem).



Nasz salon jest większy niż całe mieszkanie w Polsce. Zmieściły się wszystkie nasze książki i filmy, jest gdzie postawić chabazie i gdzie zaprosić gości.


 Młode mają własne królestwa, które rządzą się własnymi prawami, czyli zwykle panuje chaos kontrolowany lub jak kto woli  twórczy nieporządek.


 To nasze trzecie ferie jesienne we Flandrii. Za nami kilka trudnych decyzji i wiele przygód , na plecach bagaż doświadczeń, na pyskach uśmiech, duma i zadowolenie z siebie, w serduchach miłość do siebie nawzajem i świata, przed nami nadzieja i kolejne cele do osiągnięcia oraz kolejne przygody.