28 stycznia 2017

40 rzeczy które zdziwiły mnie w Belgii

Gdy przyjeżdżamy do nowego kraju, doznajemy czasem lekkiego szoku kulturowego, smakowego i w ogóle szoku. Trzeba się przyzwyczaić do wielu rzeczy, a i tak ciągle coś zadziwia i powoduje opad szczęki. O wielu rzeczach, które nas zdziwiły, piszę od czasu do czasu.

Ostatnio jednak urządziłam sobie zabawę w sporządzaniu list 40 rzeczy, które cośtam cośtam* i jedną z nich jest 40 rzeczy, które mnie (a raczej NAS) zdziwiły w Belgii.

Lista jest chaotyczna, bo odkrywanie nowego świata też takie jest.

A więc (tak wiem, zdania nie zaczyna się od "a więc")... 

W Belgii zdziwiło mnie że:


1) na jednej ulicy spotyka się ludzi z całego świata i słyszy wiele języków jednocześnie i to nawet w małej miejscowości; Belgia jest 10 razy mniejsza niż Polska ale ma 3 języki urzędowe i 6 rządów

2) większość przypadkowo spotykanych ludzi (na ulicy, w sklepie, pociągu) mówi przynajmniej 3 językami, a wielu włada nawet pięcioma czy sześcioma;

3) marki które w Polsce były już "ŁAŁ" tutaj należą do najtańszych (przykład: ubrania kupujemy w C&A lub H&M bo najtaniej, tak samo np rowery te najtańsze tutaj to w Polsce już wyższa półka)

4) kromki smażone w jajku (po tutejszemu wentelteefjes) je się z nutellą lub dżemem a do szkoły nosi się kanapki ze słodkich maślanych bułeczek z szynką, zaś zwykły chleb można przekładać markizami lub goframi
https://hallo.jumbo.com


5) kiełbaski frankfurterki można polewać z miodem, a do gulaszu z cielęciny się dodaje piernik i czekoladę

6) kanapkę z salami przegryza się czekoladą 

7) są paluszki z czekoladą i słodki popcorn (z cukrem i karmelem)

8) w kraju czekolady nie ma czekolad nadziewanych dżemem ani inną owocową masą jak polskie z Wedla  czy choćby Terravity (jednym słowem nie ma dobrej czekolady)

9) dzieci nie zmieniają w szkole butów, a długa przerwa trwa godzinę i dzieci muszą obowiązkowo spędzać ją na podwórku nawet jak leje jak z cebra

10) wszyscy uczniowie w całej Belgii od 2,5 do 18 lat zaczynają i kończą lekcje o tych samych godzinach (pn, wt, czw, pt mniej więcej od 8.30 do 16.00 środa 8.30-12)

11) W całej Belgii jest długa przerwa obiadowa (godzinę lub pół), podczas której część ludzi (zarówno dzieci jak i dorosłych) idzie jeść do domu , gdzie w wielu przypadkach jedzą tam kanapki, bo gorący obiad jedzą wieczorem po pracy. Wtedy oczywiście prawie wszystko (poczta i inne urzędy, fryzjerzy, mechanicy, sklepy etc) jest zamknięte.
godziny otwarcia w wielu instytucjach wyglądają podobnie

12) w większości urzędów i firm usługowych (banki, urząd gminy, lekarz, mechanik etc) trzeba się umawiać na wizytę telefonicznie, nie ma co liczyć, że się załatwi od ręki

13) porysowana szyba lub zmatowiała lampa (i wiele innych dupereli) w samochodzie może być powodem do nie dopuszczenia pojazdu do ruchu (niepodbity przegląd)

14) dokument z badań technicznych nie jest tożsamy z dowodem rejestracyjnym auta - to dwa różne dokumenty

15) dowody rejestracyjne jest dwa, przy czym jeden wozi się w samochodzie a drugi jest w domu, zaś przy sprzedaży musimy mieć oba te dokumenty

16) rowerzysta to na ulicy święta krowa (aż do przesady czasem)

17) gdy tylko dochodzi się do pasów, już wszyscy się zatrzymują (na prawdę miła niespodzianka)

18) jazda na suwak jest czymś normalnym (od zeszłego roku też obowiązującym prawem)

19) prawie wszystkie babcie i dziadziowie jeżdżą samochodami i mimo, że często prowadzą samochód "jak ślepa i głucha babcia" nikt na nich nie trąbi

20) supermarkety są czynne "TYLKO" do 20-21 godziny  wieczorem i nieczynne w niedziele (są wyjątki)

21) - Belgowie mają hopla na punkcie świeczek; świeczki zapalają nie tylko z okazji świąt, urodzin, czy romantycznej kolacji; świeczki są dobre na każdy dzień; świeczki zwane w Polsce zniczami (takie duże płaskie miski) tutaj zapalane są z okazji imprez. "Znicze" oświetlają drogę na przyjęcie weselne, czy inną imprezę, palą się przed sklepem, szkołą czy firmą w której jest np dzień otwarty, często też przed restauracjami wieczorem

22) jest tyle różnych gatunków gofrów (z grubym cukrem, z nadzieniem w  środku - ostatnio jadłam rabarbarowe mmmmm, z czekoladą, ale widziałam też z jajkiem sadzonym i szynką)

23) że jest specjalne piwo na święta (nie że etykietka, tylko skład i smak)

24) zarejestrowanie samochodu (zarówno kupionego tutaj jak za granicą) zajmuje maksymalnie 20 minut, po czym otrzymuje się wszystkie dokumenty potrzebne do jazdy po tym kraju i że jedna tablica rejestracyjna przychodzi pocztą w ciągu 3 dni a drugą dorabia się w kilka minut samemu (np u gościa co dorabia klucze lub w sklepie) 

25) na wizytę u sąsiada czy koleżanki trzeba się umawiać (no może nie TRZEBA, ale lepiej to zrobić, żeby nie zostać przyjętym w drzwiach albo odejść pocałowawszy klamkę)

26) nie da się sprzedać samochodu bez zrobienia przeglądu dzień przed sprzedażą (chyba że do Polski lub do Afryki)

27) w miastach zawsze parkuje się zgodnie z kierunkiem jazdy (co jest konsekwentnie egzekwowane mandatami)

28) można mieć blisko i w góry,  i nad morze, i do Paryża,  i do Amsterdamu i objechać cały kraj za jeden dzień

29) w pracy nie kradną (nie ma ochrony, monitoringu a narzędzie zawsze leżą tam gdzie się je zostawi, a materiały do pracy leżą na półkach jak książki w księgarni i nic nie ginie) 

30) są mini place zabaw i telewizory dla dzieci w sklepach, księgarniach i na dzieci ani matki nikt w sklepie nie patrzy krzywo - wręcz przeciwnie - dzieci dostają cukierki, baloniki itp

31) ludzie zachowują się w sklepie jak na ludzi przystało - nie pchają się, nie pukają cię wózkiem w plecy, przepuszczają jeden drugiego, uśmiechają się do siebie, zagadują do dzieci 

32) Belgowie kupują dużo książek mimo że do tanich nie należą (20-50€ za powieść, 10€ za byle bajeczkę) - w księgarni zawsze jest ruch, książki są popularnym i mile widzianym prezentem;
wszędzie widać czytających ludzi - w pociągu, w poczekalni u lekarza, w autobusie bardzo popularny jest widok człowieka z grubą książką lub czytnikiem, czytają na siedząco i na stojąco. (ale spokojnie większość jednak normalnie gapi się w smartfon lub laptop - mówiąc "dużo" mam na myśli, że więcej niż widziałam w Polsce i ogólnie że widać wszędzie, a zwracam na to uwagę)

33) na przyjęciu urodzinowym zostanie się poczęstowanym naleśnikami z cukrem pudrem lub frytkami (tylko i wyłącznie)

34) po imprezie, na którą zostało się zaproszonym przez znajomych (np sylwestrowej) można się spodziewać rachunku

35) gdy zapraszasz dzieci na urodziny swojego dziecka w godzinach od 14 do 17 to wszyscy przywiozą ci je za pięć druga i odbiorą równo o piątej;  na urodziny dzieci przychodzą tylko zaproszeni rówieśnicy bez mam i tatusiów (nawet jeśli to dobrzy znajomi rodziców solenizanta) 

36) żeby zapisać dziecko do dobrej szkoły średniej trzeba w najlepszym wypadku czekać pod szkołą całą noc a nie rzadko i kilka dni 
foto ze strony http://www.nieuwsblad.be/
foto ze strony: www.hln.be


37)  jest czysto na ulicach a ogródki jak spod igły (tylko Flandria!) i jest mnóstwo domów, które określiłabym słowem "niecodzienne"




38) Belgowie lubią używane i stare rzeczy; jest tu masę sklepów z rzeczami z drugiej ręki i zabytkami, popularne są pchle targi, targi antyków i wyprzedaże garażowe; domy często umeblowane są starociami
Tongeren -  targ staroci

39) ludzie chodzą w piżamach po podwórku (codzienny widok to sąsiadki stojące w szlafrokach i papuciach przy drodze nawet zimą, bo akurat jednocześnie wyszły po gazetę rano)

40) w mojej gminie najwięcej jest przybyszy z Holandii, POLSKI i Rumunii a w sąsiednich gminach jest podobnie, a wszędzie słyszę że to Afryka rządzi

Miało być 40, będzie 40, choć listę dało by się znacznie wydłużyć, gdyby chwilę podumać na spokojnie. 


*) 40 rzeczy które cośtam cośtam to taka moja tegoroczna zabawa wynikająca z faktu, że w tym oto 2017 roku skończę (jak los pozwoli) 40 lat. Wiek to jak wiadomo słuszny, więc trzeba pokazać światu jaki człowiek w tym wieku jest już mądry, co przeżył, widział, zauważył... 

i że dalej ma tak samo nasrane we łbie jak 10, 20 i 30 lat temu :P

Inspiracją do list 40 rzeczy były po pierwsze przezabawna książka "Szarlotka z ogryzków", w której Iwona chwali się że sporządza listę stu rzeczy, które ją ominęły w łóżku...
a po wtóre moje osobiste dziecko czytaj tutaj (druga część).

Lista 40 rzeczy, które mnie ominęły w łóżku nie zostanie jednak opublikowana (no chyba że znajdzie się 40 osób, które w komentarzach pod tym postem wyrażą takie życzenie i mnie do tego przekonają (przy czym anonimy się nie liczą!) a na fb dostanę 40 lajków :P 


27 stycznia 2017

Potworny dzień :-)

Rano -  co dnia - chaos częściowo kontrolowany, czyli 4 osoby próbuje wydostać się z domu na czas.Tylko M szczęściarz wychodzi o 6.30, a reszta z Piątki dopiero wtedy wstaje. M by pewnie dyskutował odnośnie tego "szczęściarza", bo wstawanie godzinę (a czasem i dwie) wcześniej przed resztą rodziny to też tam żadne hahaha. Tyle że ma spokój (przynajmniej rano). Zrobi sobie kawkę, jak się nudzi to w międzyczasie wypakuje zmywarkę (chwała mu za to - nie znoszę rozładowywać zmywarki, może dlatego, że w pracy też to robię) i potem ma jeszcze chwilkę na przeczytanie wiadomości zanim wyjdzie. 
Ja zaś wstając budzę trzy potwory. Potwory - jak to potwory - nie zawsze budzą się w dobrym nastroju. Czasem warczą i burczą, czasem się buntują, czasem piszczą i biadolą, czasem narzekają i marudzą.

Mam już opracowany schemat:
6.30 gra melodyjka w telefonie. Zapalam lampkę i przystawiam telefon do ucha najmniejszemu potworowi. Potwór otwiera szeroko oczy i zaczyna się przeciągać. Potem 2 minuty się zwykle przytula. 
Razem z Najmniejszym Potworem idziemy do pokoju Większych Potworów. Jeden zwykle już jest obudzony i ubrany. Drugi taki włochaty i mały czeka na otwarcie klatki i poranne bieganie po pokoju. Trzeci Najstarszy potwór jest śpiochem i wymaga dużo czasu na obudzenie. 
włochaty potworek

Idę z Najmniejszym Potworem na dół. Potwór układa się jeszcze na kanapie i karze okrywać kocem. Zaczynam proces włączanie telewizora w salonie, co wymaga czasem 100 kliknięć wyłącznikiem (wysłużony sprzęcior i ma już swoje lata), zwyzywania go od złomu, szajsu i postraszenia wysypiskiem śmieci, co czasem pomaga a czasem nie.

Idę do kanciapy nastawić jakieś pranie (no chyba że jakimś cudem nie ma nic do prania, co nawet czasem się zdarza).

Potem idę się sama ogarnąć i przyodziać. Po czym robię kanapkę na śniadanie (z czekoladą lub szynką i margarynką) i podstawiam małemu potworowi wraz z zimnym chocomelkiem z kartonika albo gorącą czekoladą - wedle życzenia. 

Czasem gotuję kaszę mannę albo smażę naleśniki (tylko, jeśli nie wchodzimy pół godziny wcześniej)

Nie wołam go do kuchni, bo im mniej potworów przy jednym stole - tym lepiej. Je w salonie.

Następnie robię kanapkę do szkoły i pakuję do pudełka*. Do kolejnego pudełka* pakuję owoc (winogron, mandarynka, banan lub jabłko), do jeszcze innego pudełka* ciasteczko na popołudnie, gdy potwór ma zostać w świetlicy. Nalewam wody z kranu do bidona. Wszystkie pojemniki pakuję do plecaka i ustawiam przy drzwiach, gdzie stoi razem z innymi plecakami i torbami gotowymi do wymarszu na place boju (czyli szkół i pracy). 

*) We Flandrii nie używa się papieru, folii ani innych śmieci do pakowania drugiego śniadania - wszystko ma być w pudełkach. Takie niby EKO (gdyby się tylko te pudełka nie psuły tak szybko).

Gdzieś pomiędzy tamtymi czynnościami nalewam wody i pykam pstryczki od czajnika i ekspresu, wyjmuję kubeczki na herbatę i kawę, wrzucam kostki cukru i ładuję torebeczki z kawą i herbatą na swoje miejsca - w ten sposób mam gotowe napoje, gdy zabieram się do śniadania.

Wszystkie powyższe czynności zajmują mi około pół godziny. O siódmej idę przypomnieć najstarszemu potworowi, że w kwestii konieczności wstawania nic się przez te minione pół godziny nie zmieniło i trzeba jednak się z tym uporać. (Czasem wcześniej wysyłam posłańców i czasem nawet uda im się coś zdziałać, ale zwykle nie).

Zabieram się za jedzenie. Od ponad 2 lat jem to samo na śniadanie: chleb wieloziarnisty z masłem, szynką i serem. Czasem jeszcze dżem (tak, ja jadam szybkę z dżemem - po belgijsku) albo sałatka. Czasem ser w plastrach czasem jakiś pleśniowy w kawałkach, ale jeden potwór narzeka wtedy, że cuchnie (drugi zaś się podłącza do sera). Czasem - głównie w cieplejszych dniach - jakieś warzywa typu pomidory, rzodkiewki, ogórki. Nie żeby mi to wybitnie smakowało, ale coś trzeba jeść, by mieć siłę do roboty, a jak wiem co zjeść to nie marnuję czasu na myślenie o tym co rano.

Po zjedzeniu przerywanym:
- popędzaniem dużego potwora, 
- uciszaniem (zwykle kilkukrotnym) walczących na głupie wyzwiska wszystkich trzech potworów
-  rozsadzaniem ich w oddzielnych kątach (wszystkie chcą siedzieć na tej samej kanapie ale się nie mieszczą bo są rogate i czupurne, chcą się też przykrywać tym samym kocem i leżeć na tej samej poduszce, aaaaa!) 
- czasem podcieraniem zadka najmłodszemu potworowi (potwory najbardziej lubią robić kupę, gdy ktoś je)
...kończę szykowanie najmniejszego potwora do potwornej szkoły. Znaczy szukam mu świeżych ubrań, bo z poprzedniego dnia raczej rzadko się nadają, gdyż są albo w farbie, albo w kleju, albo w błocie albo w  liściach albo we wszystkim po trochu - w tutejszych szkołach wszyscy się potwornie dobrze bawią i potwornie brudzą. Potworek ubiera się sam, pomagam tylko przy skarpetkach, bo zakładanie skarpetek jest czynnością bardzo trudną i denerwującą potwory.

W międzyczasie potwory chwilami oglądają bajki albo esemesują (to większe), a chwilami ganiają po domu w poszukiwaniu zgubionych okularów, kamizelek odblaskowych, telefonów, biletów, rękawiczek, uniformów szkolnych (wymaganych m.in. na wf, wycieczki i egzaminy), rycząc i warcząc  przy tym na siebie, od czasu do czasu ciągnąc się za kudły, drapiąc i kopiąc, czyniąc wrzawę i zamieszanie.

Wrzawa przycicha około 7.30 gdy duże potwory zabierają swoje bagaże, zakładają kurtki, czapki, rękawiczki i kamizelki odblaskowe i wyciągają swoje rowery. Czasem muszę biec za nimi z jakąś pozostawioną torbą (uniform albo zestaw kucharski), nie zawsze zorientuję się na czas, wtedy nazajutrz muszę podpisać uwagę w agendzie.

Czasem duże potwory idą do autobusu - wtedy odmeldowują się później. Jeszcze później wychodzą, gdy przyjeżdża po nie autem mama innego potwora.

Zdarza się że potwory się pożrą między sobą a wtedy jeden wychodzi o 7.30 a drugi później. Czasem za późno, a wtedy też muszę podpisywać agendę. Jednak na niektóre potwory rady nie ma - znane metody już dawno zawiodły, nie pomogą ani prośby ani groźby. Pozostaje cierpliwość, tolerancja i akceptacja faktów, których się zmienić nie da.

Mając chwilę czasu do wyjścia, rozwieszam pranie, składam to z poprzedniego dnia (lub wrzucam na stertę do prasowania - czasem trzeba)  lub czynię jakieś przygotowania czy choćby wstępne projekty tego, co będziemy wieczorem jedli. Często sprawdzam jeszcze coś w necie - jakieś rozkłady jazdy, godziny otwarcia i przyjęć rożnych instytucji, które mogą być przydatne w dalszej części dnia. Odpowiadam na formalne (praca, szkoły) mejle lub sama takowe wysyłam.

W końcu pakuję ostatniego ostałego się potwora w kurtkę, czapkę, rękawiczki i żółtą kamizelkę, zabieram swój i jego plecak, zakluczam drzwi i wyruszamy w nowy dzień. Potworka zostawiam w szkole. Nie mam wcale po drodze więc to dodaje mi 2 km dziennie więcej do przepedałowania. Pod szkołą wysadzam potwora z roweru, daję cuska i zostawiam pod opieką nauczyciela na podwórku (jeśli pada, to w świetlicy). I idę pracować. Potem wracam, gotuję i pędzę po potwora lub nie wracam tylko idę do kolejnej pracy, a M odbiera potwora. Wieczorem wracają wszyscy i o 17 spożywamy wspólny posiłek po czym każdy ma jeszcze trochę zajęć do wykonania (nauka, mycie czegoś lub kogoś, pranie, prasowanie, zakupy, królik - zależy od dnia i potwora). Potem wszyscy padają na pysk ze zmęczenia i idą spać.

Tak wygląda dzień powszedni zwykły bez komplikacji.

Jak wygląda z komplikacjami? Zwykle z większą ilością hałasu, biegu, stresu i dzwonienia.

Weźmy taki np wtorek.

Średni potwór udawał chorego. Może i był chory ale tak średnio na jeża, czyli nie umierający.

 Ale jak potwór mówi że jest chory, a nie wygląda na chorego, to wcale nie oznacza że potwór jest zdrowy.

Gdy potwór ma 12 lat to jest dużym potworem i samodzielnym jednak duże potwory muszą chodzić do szkoły. Żeby nie iść do szkoły muszą mieć atest od doktora, ale mama nie ma czasu by chodzić z dużymi jeszczenieumierającymi potworami do doktora. Potwór dostał więc 25€ i kartę ubezpieczenia w łapę i wyruszył sam na poszukiwanie doktora. Doktora łatwo znaleźć bo mieszka przy tej samej ulicy i ma dużą tabliczkę przed domem z napisem HUISARTS (lekarz domowy) więc kazałam tylko powiadomić się esemesem o efektach wizyty, a sama wyruszyłam do pracy z przystankiem pod podstawówką.

Jeszcze nie dowiozłam małego potwora do szkoły, jak doniesiono mi telefonicznie z dwu różnych źródeł, że duży potwór miał wypadek i zalał się krwią. Jednak obiecano mi dostarczenie potwora do naszego lekarza, by ocenił straty i podwiezienie go do domu, by towarzyszył średniemu potworowi w udawaniu chorego.

Fajnie się tak pracuje nie wiedząc do końca, co tak na prawdę się stało i czekając na telefony od poszczególnych uczestników akcji "ratujmy potwora" oraz na zobaczenie efektów owego wypadku.

Średni potwór wykazał się przy tym sporą dozą fantazji i poczucia humoru, umieszczając zdjęcie ubrań Dużego potwora na Facebooku z podpisem "siostra jeździ na rowerze". Haha.

Babcia potwora od razu zadzwoniła zapytać co się stało.

A stało się wiele guzik. Ot niefartowna wywrotka na rowerze - nie pierwsza i nie ostatnia. Nic nie złamane, wszyscy żyją, rower cały, tylko okulary połamane i to dzięki nim potwór ma dziurawy łeb, ale dziura mała tylko krwi dużo było. Ale po zdjęciu można wnioskować, że rzeźnia jakaś była :-) Dobrze, że tego nie widziałam będąc jeszcze w pracy.

Potwornie śmieszne :-)


Wczoraj był kolejny potworny dzień. Mały potwór leżał z potworną gorączką i bólem uszu. Lekarz w ten dzień tylko wieczorem przyjmuje, więc musieliśmy poczekać karmiąc potwora ibuprofenem co 6 godzin, bo tyle działał. Potwór nie życzył sobie jeść niczego innego - jak to zwykle bywa w takich okolicznościach. Pił tylko mleczko czekoladowe na zmianę z sokiem pomarańczowym i syropek na deser :-)

Oczywiście w tego typu okolicznościach trzeba obwieścić całemu światu, że dziecko chore. No może nie całemu światu, ale pracodawcom, czyli po pierwsze wszyscy klienci, po drugie biuro. Do pierwszych esemesuję, do drugich mejluję ciesząc się, że znam już na tyle niderlandzki.

Wczoraj miałam też zagwozdkę jak tu samemu skoczyć do doktora na umówioną wizytę mając zdechłego potwora w domu. Na szczęście M (na moje szczęście nie jego) poszedł wcześniej do roboty  wcześniej wrócił i akurat zdążyłam na czas.

Potem zaliczyliśmy jeszcze wizytę u rodzinnego i zaszaleliśmy w aptece i można było iść spać.


Kurs sobie odpuściłam w tym tygodniu, w poprzednim również. Chyba zakończę tę przygodę na razie, bo zwyczajnie mi się nie chce. Normalnie chodzimy spać o 21, a często i wcześniej (tylko weekendy później) i te 2 dni do 23 to jest koszmar zarówno dla mnie jak i dla M, który mnie wozi na dworzec i odbiera. Zdrowie jednak ważniejsze, a języka mogę się douczać innymi sposobami, co też zresztą robię cały czas. Poza tym 2.3 jest dosyć nudne jak się skończyło wcześniej 2.4, a reszta 2.2.

Na razie postawiłam na czytanie czasopism i książek.


Od klientów dostaję babskie gazety więc czytam. Codziennie (prawie) czytam Młodemu na dobranoc bajki po niderlandzku. Nie wiem, czy to dobre dla niego, bo ja mam zły akcent i złą wymowę, ale dla mnie ćwiczenie świetne, bo na prostych tekstach można się wiele nauczyć. Przeczytałam już kilka książek dla młodzieży i muszę rzec, że bardzo fajnie mi się czytało. Miałam obawy, że jeśli nie będę wszystkiego rozumieć, to nie da się czytać. Nic bardziej mylnego. Nie muszę rozumieć 100% słów, by zrozumieć sens ogólny tekstu. Od czasu do czasu sprawdzam jakieś ciekawe słówko w słowniku, po którymś razie je zapamiętuję. Poza tym czytam w necie wiadomości po niderlandzku no i często też artykuły medyczne, by wzbogacić swoje słownictwo z tej jakże przydatnej dziedziny. Właśnie przymierzam się do okulistyki, bo nie długo wizyty u okulisty. Przerobiłam już grypy, przeziębienia, alergie, szczepienia, a także trochę ortopedię, ginekologię i psychiatrię. Dużo nowych słów ale przydają się co chwilę :-)











20 stycznia 2017

Nie łatwo jest być moim dzieckiem i nie łatwo mężem

Młody przeziębiony więc siedzę z nim w domu już drugi dzień. Wcześniej siedział tata jeden dzień. Niby nic mu wiele nie jest, bo tylko stan podgorączkowy i nos zapchany, no i "przytumiać" się potrzebuje. Jednak w Belgii zima na całego - mróz do 5 (słownie: pięciu) stopni, poniżej zera utrzymuje się już chyba drugi albo i trzeci tydzień, nawet pośnieżyło gdzieniegdzie. Jak na ten region  to poważna zima jest. Tak poważna jak choroba Młodego :-)

Niemniej jednak nie ukrywam, że zcykałam przed wypuszczaniem go do szkoły, żeby sobie nie "polepszył" sprawy. W Belgii normalne jest, że do szkoły przychodzą dzieci ze śpikiem do pasa i kaszlące jak stary suchotnik a i mnie zwykle nie przeszkadza posyłanie dzieci do szkoły w tym stanie o ile nie mają gorączki. Jednak Młody wyglądał podejrzanie i niepewnie od poniedziałku. No serio, nie wiadomo, co myśleć. We wtorek np pomyślelismy tak - no fajnie, nic mu nie jest, może iść do szkoły, ale co będzie, jak nagle dostanie gorączki? Zadzwonią do mnie, a ja będę 10-30 km od domu bez roweru! Do taty się nie dodzwonią, bo tata nie może używać telefonu w pracy.

Miałam umówioną wizytę u jednego doktora w Brukseli, więc do pracy miałam pojechać autobusem z przesiadką (to jest droga w jedną stronę, autobus jedzie tylko rano, po południu jest opcja tylko przez Brukselę, czyli jakieś 3 godziny jazdy albo ewentualnie na butach 10 km - nie wiem co lepsze). Po robocie chciałam  prosto do stolicy pojechać, zaś potem miałam w planach bezpośrednio z Brukseli  do Mechelen na kurs śmignąć i wrócić do domu dopiero o północy.
Co raz częściej tak wyglądają moje dni - wypchane po brzegi. Jednak co taki plan oznacza dla Młodego? Ano że w szkole siedzi od 7.30 do 16.30, czyli ile? 9 godzin? Zwykle mu to nie przeszkadza, że dłużej pobawi się z dziećmi, ale jak jest przeziebiony, musi się dużo przytulać. A jakby dostał gorączki to nikt by go nie mógł odebrać, bo rodzice byli by na drugim końcu świata i to poza zasięgiem. Dlatego postanowiliśmy nie robić mu takiego chamstwa i tata wziął wolne. Ja zaś zrezygnowałam ze szkoły, bo było duże opuźnienie z wizytą, przez co już mi się odechciało uczyc czegokolwiek w tym dniu. Prosto z Brukseli wróciłam sobie do cieplutkiego domeczku, gdzie czekał na mnie też obiad (a raczej obiadokolacja, bo o 19tej raczej trudno mówić o obiedzie) ugotowany przez Małżonka, który ostatnio coraz częściej jest mamą i gotuje, jak Mnie nie ma (czy już wspominałam, że moim mężem jest najwspanialszy facet na świecie? 💖).

Drugą kwestią, którą trzeba tu brać pod uwagę w posyłaniu przeziębionego dziecka do szkoły, jest pogoda. Dzieci wszak codziennie bawią się na podwórku podczas godzinnej przerwy - jeżdżą na rowerach, zjeżdżają na zjeżdżalni, leżą na ziemi - i to jest super fajne i super zdrowe w normalnych okolicznościach. Jednak nasz Młody nie ma np zimowych butów, bo uznaliśmy, że mimo wszystko zdrowiej jest bawić się w adidasach na podwórku przez godzinę niż gotować stopy w ocieplanych butach przez 8 godzin dziennie - jeden z nielicznych minusów niezmieniania butów w szkole. Z doświadczenia własnego wiem zaś, że zmarznięcie w stopy, gdy jest się już przeziębionym może skończyć się pogorszeniem stanu. Wydaje się, że to bzdurny problem, ale człowiek czasem poważnie się waha, co zrobić w takiej sytuacji. Bywa, że w takich momentach żałuję, iż nie jestem bezrobotną i że nie mogę być 24/h na dobę TYLKO mamą i żoną dla swoich najbliższych.

No ale cóż, to są nasze życiowe wybory - wszystko ma swoje plusy i minusy.  Będąc mamą i żoną na na cały etat, mogłabym lepiej troszczyć się o moją Trójcę i małżonka. Miałabym dużo więcej czasu dla wszystkich i dla każdego z osobna. Mogłabym lepiej dbać o dom, częściej  sprzątać w każdym nawet najciemniejszym kącie a nie tylko tu gdzie widać najbardziej, prać wszystko na czas a nie tylko wtedy, jak już lud się skarży że w szafie zabrakło ubrań, prasować wszystko łącznie z majtkami a nie tylko składać z nadzieją, że jak coś poleży to się samo wyrówna i wyprasuje. Mogłabym gotować codziennie a nie raz na jakiś czas "na trzy dni". Mogłabym gotować zdrowo, smacznie i ciekawie, a nie tylko to, co da się zrobić w pół godziny, z tego co jest aktualnie w lodówce. Mogłabym mieć więcej czasu dla dzieci, dla męża i dla siebie.

Mogłabym. Ale nie chcę!

Przerabiałam to już. Przez ostatnie 3 lata w Polsce byłam bezrobotną i to był fajny czas. Wiele czasu spędzałam z dziećmi, pomogłam im nadrobić zaległości w szkole, wypróbowałam wiele nowych przepisów w kuchni i to było fajne. Przez jakiś czas. Potem zaczął mi dokuczać nadmiar czasu. Gdy przeprowadziliśmy się do Belgii, byłam jeszcze ponad rok na bezrobociu i tutaj dopiero dał mi się ten stan we znaki, szczególnie gdy Młody poszedł do szkoły. Mąż w pracy - 9 godzin poza domem. Dzieci w szkole - od najmłodszego do najstarszego 8 godzin po za domem. Nie ma kto bałaganić, nie ma po kim sprzątać, nie ma do kogo gadać. Po wykonaniu wszystkich zajęć domowych zostawało jeszcze dużo czasu, za dużo, z którym nie było co zrobić. Człowiek nie przyzwyczajony do nicnierobienia, nie potrafi sobie życia ułożyć na bezrobociu. Poza tym czuje się wielce bezużyteczny nie mogąc zarobić własnoręcznie nawet na przysłowiowe waciki.

Patrząc na małżonka, który wraca z roboty ledwo powłócząc nogami ze zmęczenia, a przed wyjściem zażywa środki przeciwbólowe, żeby przetrwać dzień, zaczyna się człowiek czuć podle, bo oto sam siedzi w ciepłym domu i się nudzi, a drugi musi zapieprzać za dwóch, a dokładnie to nawet za pięciu. Mówi się czasem, że robota w domu, opieka nad dziećmi to ciężka i odpowiedzialna praca i to powinno babie wystarczyć. A figa. Komu wystarcza, to wystarcza. Mnie nie wystarcza. Ja oczekuję czegoś więcej od życia, a życie ode mnie.

Wielu ludzi jest w stanie przepłynąć przez życie prawie nic nie robiąc ani fizycznie, ani umysłowo. Faktycznie. Nie potrzeba wiele pieniędzy i wiele wysiłku, by przeżyć z dnia na dzień. Znam trochę takich ludzi. To ich sprawa jak żyją i mnie nic do tego. Jednak ja tak żyć nie chcę, skoro mam wybór.

Skoro mogę, to chcę przeżyć życie tak, by na starość mieć co wspominać i o czym opowiadać. Chcę dużo zobaczyć, dużo się dowiedzieć, dużo nowego poznać, dużo przeżyć i dużo spróbować.

Nie wiadomo, kiedy przyjdzie mi pożegnać się z tym światem - może za 60 lat a może jutro. Ja bym chciała do setki dożyć, ale nie wiem co tam los dla mnie przyszykował. Nikt tego nie wie. Dlatego dobrze by było żyć tak, by w razie co nie żałować, że czegoś się nie zrobiło, gdy była okazja. Uważam, że ja zmarnowałam sporo swojego życia ograniczana brakiem odwagi i wiary we własne możliwości. Teraz chcę nadrobić choć trochę i ŻYĆ pełnią życia dopóki się da! 


Chcę przeto chodzić do pracy i zarabiać pieniądze na to ŻYCIE. Nie tylko na to co niezbędne do przeżycia, ale też na przyjemności. Nie wiem, co czeka nas za kilka, czy kilkanaście lat, dlatego postanowiliśmy z Mężem żyć TU I TERAZ. Być może dobrze by było oszczędnie żyć a każdy zbywający cent odkładać na czarną godzinę. Jak ta godzina nie nadejdzie, można by te odłożone pieniądze podarować kiedyś dzieciom. Pewnie, że można i wielu tak robi. Ale my zapytaliśmy siebie dlaczego my  mamy się umartwiać dziś, nie korzystać z życia licząc, że coś złego się nam przytrafi? Zakładając nawet że coś złego jednak nam się przydarzy (bo szansa jest pół na pół), skąd pewność że dużo euro, złotych czy dolarów będzie w stanie to rozwiązać? Czy jakakolwiek kwota wróci komuś  na ten przykład życie albo da nieśmiertelność, czy jakiekolwiek pieniądze mogą uwolnić nas od cierpienia, tęsknoty, strachu? Czy bogatym odrastają nogi albo serca? Czy pieniądze uchronią nas przed wojną, katastrofą ekologiczną, kosmiczną, tornadem, powodzią, zamachem? Ile euro kosztuje cofnięcie czasu lub wypowiedzianych słów? Pewnie, że wiele problemów mogą pieniążki rozwiązać, ale niektórych, dokładnie tych właśnie najważniejszych, niestety nawet największe bogactwo nie naprawi.

Przeto próbujemy żyć tu i teraz, ciesząc się tym co mamy dziś, korzystając z życia i możliwości, jakie nam ono daje. Czasem nasze oczekiwania są sprzeczne jedno wobec drugiego i ciągle trzeba szukać złotego środka i dokonywać wyborów.

Chcemy dać dzieciom to czego myśmy nie mieli - zabawki, modne ubrania i buty, sprzęt elektroniczny, dobre szkoły, ale także swój czas, miłość, czułość, troskę, zrozumienie  i zaufanie. Wiele dzieci na świecie może liczyć tylko na jedną z tych rzeczy - albo dobro materialne, albo czas rodziców, a sporo dzieci nie ma ani tego, ani tamtego. A my cieszymy się, że dziś stać nas na dobre jedzenie i ładne ubrania dla dzieci, ale też staramy się znaleźć zawsze trochę czasu, by wysłuchać, co mają do powiedzenia, by przytulić, by pośmiać się z nimi, by zabrać je w ciekawe miejsce albo na dobry obiad do restauracji.

Ponadto chcemy też nadrobić stracony czas - zarówno każde indywidualnie jak i razem.

Ja sobie uświadamiam od czasu do czasu, że dzięki emigracji nagle stanęło przede mną otworem wiele nowych dróg, wiele różnych możliwości, a ja wiem, że mam już 40 lat i tylko z nielicznych będę mogła skorzystać w swoim życiu. Dlatego nie raz sama nie wiem, co robić, na co się zgodzić, z czego zrezygnować, bo i to bym chciała robić i tamtego spróbować, a dzień ma określoną liczbę godzin zaś ludzki organizm ograniczone możliwości. Chcę też ponadto zarabiać pieniądze, byśmy mieli  ich wystarczająco na realizowanie naszych fantazji i mniejszych oraz większych zachcianek. Pracuję więc tyle, ile daję rady nie rezygnując z innych rzeczy. Zaś tych innych rzeczy staram się robić tyle, by dać radę jeszcze pracować. Wcale to nie jest łatwe i właśnie chyba przedobrzyłam z czymś, bo mi system zaczął szwankować. Obawiam się, że mogę zakończyć naukę niderlandzkiego na tym etapie, na którym jestem, bo to aktualnie pierwsza rzecz, z jakiej jestem gotowa zrezygnować. Jest wiele ciekawszych rzeczy, jakie można robić w tym samym czasie, a jednocześnie uczyć się języka w praktyce. Taki pomysł nie dawno wykiełkował w mojej głowie i zobaczymy co z niego wyrośnie...

Ostatnio zauważam też, że nasza rodzina dopiero chyba zaczyna się docierać. Mieszkamy ze sobą WSZYSCY od ponad 6 lat. Podkreślam słowo  WSZYSCY, bo tu nie chodzi tylko o związek pewnego pana z pewną panią, czyli nas dwoje. U nas chodzi też o związek tego pana z dziećmi tej pani i dziecka tych państwa z dziećmi tej pani. To jest trudniejsze niż w zwykłych związkach, w zwykłych rodzinach, gdzie wszystko jest jasne i oczywiste, kto jest czyim tatą a kto czyim dzieckiem.

Dziś analizując naszą znajomość, nasz związek, nasze wspólnie spędzone lata, nasze wzajemne relacje i reakcje, mogę powiedzieć, że WŁAŚNIE TERAZ po 6 latach zaczynamy dopiero być prawdziwą RODZINĄ, nie tylko formalnie i z racji wspólnego zamieszkania pod jednym dachem.

Dziś widzę, jaki cholernie trudny czas mamy za sobą. Ile nas to wszystkich kosztowało wyrzeczeń, łez, niepokoju, strachu, cierpliwości. Uświadamiam sobie też, ile musiały już przeżyć moje dzieci w swoim krótkim życiu. Nasze pierwsze wspólne 5 lat to jeden wielki chaos. Podjęliśmy kolejno
 kilka poważnych decyzji, które odwróciły nasze życie do góry nogami i to kilkakrotnie.

W duszach naszych szalało tornado sprzecznych ze sobą uczuć i wrażeń.
Z jednej strony radość z zyskania czegoś nowego z drugiej żal i smutek z powodu tego co się zostawiło.
Z jednej strony nadzieja na lepsze jutro, z drugiej strach przed nim.
Z jednej strony wielka matczyna miłość i chęć bycia z własnymi dziećmi bez przerwy, z drugiej facet, z którym chce się spędzać każdą sekundę.
Z jednej strony chęć posiadania wspólnego dziecka, z drugiej brak perspektyw.
Z jednej strony strach przed emigracją z drugiej chęć przeżycia przygody.

Mogłabym jeszcze długo wymieniać i to jest tylko mój punkt widzenia. Każde z członków naszej rodziny tę listę znacznie by wydłużyło, bo każde z nas swoje przeżyło, każde z nas z czegoś musiało zrezygnować na koszt czegoś innego, a sytuacja ogólna i najbliżsi wcale nam tego nie ułatwiali, bo ludzie zawsze wiedzą lepiej niż my sami, co jest dla nas dobre...

Jednak dopiero po tych 5 latach, gdy nasze życie się ustabilizowało,  zaczynam sobie uzmysławiać to wszystko, przez co sama musiałam przejść i na co skazałam własne dzieci i obcego jeszcze wtedy faceta. Nie żałuję tego. Dziś widzę, że było warto.

Oczywiście emigracja to tylko mały element, naszych bogatych doświadczeń życiowych.
Naszym pierwszym i chyba najtrudniejszym krokiem było wspólne zamieszkanie. Mówiłam już o tym nie raz, ale dziś spróbuję spojrzeć na cały tan cyrk z punktu widzenia moich córek, którego oczywiście dokładnie nie znam, a mogę się tylko domyślać...
One musiały zostawić wszystko i wszystkich co znały: Babcie, Dziadka, Ciotki, Wujków, Siostrzenicę, koty, psy i króliki, wszystkie koleżanki i kolegów z pierwszej szkoły i sąsiedztwa (dobrych czy niedobrych - ważne że znajomych), wszystkie znane kąty, każdy krzaczek, rzekę, niektóre zabawki. W mieście musiały nie tylko znaleźć sobie nowych kolegów, ale poznać każdy kąt, musiały odnaleźć się w nowej dużej klasie, w nowej wielkiej szkole, pośród obcych nauczycieli i rodziców. Nie znały tam nikogo, a ci których znały zostali daleko poza zasięgiem. Należy pamiętać, iż mimo pozostania w tym samym województwie, zamieszkaliśmy ponad 100km od rodzinnej wsi i nie było nas stać żeby ich odwiedzać, częściej niż raz na rok. Ich zaś nie było stać na odwiedzanie nas. Jak już raz kiedyś napisałam - ja na prawdę nie widzę wielkiej różnicy pomiędzy przeprowadzką do innego miasta a przeprowadzką do innego kraju - taka sama chujnia jak się nie ma pieniędzy.

Dziewczynki (wtedy kilkuletnie) nie dość, że musiały zostawić wszystko, co znają, to ich życie prywatne zmieniło się całkowicie. I tak, z jednej strony dostały własny pokój, a którym w moim  domu rodzinnym mogły by pomarzyć, dostały na własność komputer (bo M miał swój a ja swój),i telewizję kablową (w bloku norma), miały blisko wiele placów zabaw, co było nie lada frajdą, zaś do szkoły było raptem 2 kroki. I to była fajne. Fajny był też "chłopak ich mamy" - bawił się z nimi, kupował im zabawki i słodycze, przytulał je, siedział nawet całe noce przy ich łóżkach i głaskał ich po głowie, gdy były chore. Był super. Gdyby tylko nie zabierał im mamy!

Zanim się przeprowadziłyśmy do miasta, dziewczynki spędzały ze mną każdą wolną chwilę (gdy tylko nie byłam w pracy). Chodziły ze mną wszędzie, nawet do kibla czasami. Spały ze mną, gdy tylko chciały, choć miały swoje piętrowe łóżko. I nagle pojawił się ON i zabrał im mamę. Mama część czasu zaczęła spędzać z nim, a ich wyganiała do własnego pokoju. Nie mogły już z mamą spać, kiedy chciały, bo wiedziały, że mama i jej chłopak nie są tym zachwyceni. Mama już ich nie przytulała tak często a przytulała się za to do TEGO faceta... To musiało być ciężkie przeżycie dla moich jakże wrażliwych dziewczynek. Jednak wtedy o tym nie myślałam. Nie myśleliśmy o tym, bo skupiliśmy się na bieżących problemach, których nam nie brakowało, jak to zwykle bywa w nowym miejscu, w nowej sytuacji. Nie rozważaliśmy tego, bo skupiliśmy się na pozytywach tej decyzji, w tym - nie ma co ukrywać - na swoich uczuciach i szczęściu, że w końcu znaleźliśmy to czego szukaliśmy, że moje dzieci dostały nowego tatę, że jesteśmy rodziną.
Potem pojawił się Młody, a wtedy skupiliśmy się na nim, bo nie spał w nocy, bo miał alergię, bo byliśmy zmęczeni. Zbyt zmęczeni i zaabsorbowani małym łobuzem, by myśleć o uczuciach dziewczyn, które kochały braciszka bez wątpienia, ale jestem pewna, że poczuły też, iż koło ich mamy coraz większy tłum się robi i konkurencji co raz więcej do przytulania. Musiało być im ciężko. Musiały być dzielne i odpowiedzialne.

Nie upłynęło wiele czasu, a nagle postanowiliśmy wyjechać do obcego kraju. Dzieci nikt się  nie pytał o zdanie. Starałam się je tylko przekonać, że to będzie dobre dla nas wszystkich, że poznamy kawałek świata, że może tam będzie lepiej, że może będziemy mieć więcej pieniędzy. Starałam się je przygotować, że będzie tam inny język, inni dziwni ludzie, że będzie nam trudno, bo nie wiemy, jak tam jest.

Bruksela była ciekawa. Były fajowe place zabaw. Pierwszy raz jechały dzieci tramwajem, metrem, woziły się na ruchomych schodach. Pierwszy raz zobaczyły czarnoskórych, skośnookich i ubranych inaczej ludzi. Pierwszy raz usłyszały wiele obcych języków na jednej ulicy. Miały swoje pokoje, duży ogród, gdzie rosły drzewa i krzewy owocowe. Było nawet fajnie. Ale przyszedł wrzesień i musiały pójść do szkoły i zostać w niej same bez mamy. Nie znały ani jednego słowa po francusku, nie było nikogo, kto by im tłumaczył na polski cokolwiek. W klasie same obce twarze. Nie mogły się zapytać o nic, bo nikt nie rozumiał, co mówią. Sporo dzieci było miłych i próbowało się z nimi zaprzyjaźnić i uczyć nowych słówek, ale było też trochę wrednych bachorów, które kradły, kłamały i robiły na złość. Była też grupa starszych dziewuch, które znęcały się nad młodszymi lejąc wodą w toalecie, kopiąc i bijąc po brzuchu. W tej szkole (jak i w niektórych  innych brukselskich szkołach, gdzie biali są nieliczną mniejszością a większość pochodzi z domów, gdzie panują zasady społeczne z VII wieku) na porządku dziennym było karanie dzieci biciem, kopaniem, targaniem za włosy, zakazywaniem jedzenia śniadania, bo cywilizowane zasady ta swołocz miała totalnie w dupie. Dla moich dziewczyn już wielkim szokiem było to że "tamte dzieci nie wiedzą, do czego służy kosz na śmieci, bo jak zjedzą banana, czy ciastko, to resztki rzucają na podłogę, a nawet jak pani krzyczy na nie, to nie podnoszą",  że "te dzieci nikogo nie słuchają", że piją wszystkie z jednego kubka, co wydawało im się obrzydliwe i niehigieniczne. Dla nich to już był szok kulturowy. Dla tamtej dziczy one były dziwne ze swoimi kulturalnymi zasadami, które im wpajaliśmy przecież wszyscy od urodzenia. A co tu dopiero bicie. Nie raz dostały od tej zdziczałej bandy po brzuchu. Bały się chodzić do szkoły, skarżyły się na ból brzucha i głowy, ale nie poddawały się jednak i codziennie maszerowały ze mną rano 4 kilometry na nogach do szkoły - deszcz, wiatr, zimno, ciemno - były bardzo dzielne. Zostawały za murami szkoły na 7 godzin codziennie pośród tej dziczy niewychowanej i obcej. Nie wiem, jakby się to skończyło, gdyby nam się nie udało przeprowadzić do normalnego miejsca...

Przeprowadziliśmy się jednak szybko. Wiązało się to z kolejną zmianą. Tutaj bowiem jeszcze inny język obcy. Pamiętam, jakie przestraszone szły do nowej szkoły. Myślę, że przygotowały się na najgorsze. Choć z drugiej strony po tym wszystkim, co już przeżyły, po tym wszystkim, co zdarzyło się w ich młodym życiu w ciągu zaledwie 3 lat były na pewno (tak jak i my dorośli) trochę oszołomione, ogłupiałe i zdezorientowane. Ja osobiście tak właśnie wspominam ten czas - jako taki nie całkiem świadomy, który dzieje się niby wokół mnie, ale jakby gdzieś obok, pomimo.
W szkole dziewczynki zostały jednak przyjęte niesamowicie serdecznie i ciepło zarówno przez nauczycieli jak i rówieśników. Już drugiego dnia szły z ulgą i pełne nadziei do tej nowej szkoły. Tu było miło, dostały dużo wsparcia, ale też kosztowało ich sporo pracy, strachu i  nerwów. Musiały się nauczyć nowego języka od podstaw, ale musiały też uczyć się całej reszty rzeczy, której uczą się wszystkie dzieci w podobnym wieku - matematyka, przyroda, historia, religia etc etc. Musiały też jakoś odnaleźć się w tym nowym świecie, zaufać ludziom od nowa, uwierzyć w siebie. To musi być cholernie trudne dla nich. Myślę, że trudniejsze niż dla nas dorosłych.
My możemy przynajmniej o sobie decydować a one są zdane na nasze posrane pomysły i niekoniecznie sensowne dla nich poczynania. Muszą robić, co im każemy, bo są od nas zależne na każdym kroku. Moje dziewczynki nigdy, ani razu się nie poskarżyły. Wszystko znosiły z anielską wręcz cierpliwością. Walczyły dzielnie z przeciwnościami losu i niepowodzeniami, pokonały wiele trudności, przy których nie jeden stary by się poddał. Trzeba tu dodać,  że okres dorastania też im sprawy nie ułatwił. To przecież  tyle nowych emocji i wrażeń.

Ciągle jeszcze nie jest z górki. Jeszcze dużo pracy i wysiłku je czeka, ale jest coraz łatwiej to wszystko ogarniać, czują się coraz pewniej i spokojniej. Widzę to po ich buziach i zachowaniach.

Patrzę dziś na nich, na całą trójkę moich pociech, na mojego Męża, na nas wszystkich jako rodzinę i czuję się bardzo szczęśliwą kobietą.

Jako się rzekło, dopiero teraz po tych wszystkich wspólnie przeżytych trudach, niepokojach zaczynamy się docierać, zaczynamy wzajemnie rozumieć nasze uczucia i potrzeby. Zaczynamy doceniać znaczenie istnienia każdego z członków naszej małej paczki. Niby od samego początku wszytko między nami się układa dobrze, dogadujemy się wzajemnie, ale jednak potrzeba było trochę czasu, by zrozumieć pewne sprawy i by się z nimi uporać.

Pisałam wyżej o tym, że Mąż zabrał dzieciom mamę, ale to działa też w drugą stronę. Mąż musiał się pogodzić z tym, że jego żona nigdy nie będzie tylko jego, że będzie musiał się dzielić nią z jej córkami i ze swoim osobistym synem. To na pewno nie jest dla niego łatwe. Odnoszę wrażenie, że oni cały czas toczą ze sobą wojnę o prawa do mamy, bo i tata chciałby spędzać z żoną jak najwięcej czasu - w końcu po to się ma żony, i syn chciałby ją mieć na własność, na każde zawołanie,  i dziewczyny potrzebują z nią pogadać, pozwierzać się, poradzić, przytulić a czasem po prostu tak posiedzieć sobie z mamą.

Cholera, oni są wszyscy o siebie po trochu zazdrośni, rywalizują ze sobą o mamę. To się daje zauważyć na każdym kroku i nie ukrywam, że jest to dla mnie czasem trudny orzech do zgryzienia i chyba dla nas wszystkich. Każdy musi się uporać ze swoimi sprzecznymi uczuciami i muszę przyznać, że idzie nam coraz lepiej. Odczuwam, że nasze wszystkie wzajemne relacje ostatnio coraz bardziej się zacieśniają i ocieplają. Każdy wspólnie rozwiązany problem, każda pokonana przeszkoda, każdy mały sukces zbliżają  nas do siebie.

Życie nie jest łatwe, ale z taką rodziną chce się żyć, z taką rodziną jest wesoło i ciekawie.







14 stycznia 2017

Prawiezimowy tydzień za nami

Zmęczył mnie kolejny tydzień. Nie wiem, czy stara się robię, czy ki czort? Jest dziewiętnasta zaledwie a ja już ziewam, choć dziś pospałam do 9tej. Młody najwidoczniej też musiał być zmęczony, bo i on pospał dłużej niż zwykle, to znaczy do ósmej prawie. Świetnie. Szkoda tylko, że w naszym łóżku. Przez to my starzy nie mamy gdzie porządnie naszych kości rozprostować. I tak dobrze, że mamy szerokie łoże małżeńskie z prawdziwego zdarzenia a nie jakąś śmieszną wersalkę  czy temu podobny wynalazek. Tak w ogóle to się zastanawiam nie raz, jak to ludzie na tych wersalkach spali? Masakra jakaś. Sama spałam na wersalce za gówniarza, no ale ja spałam sama a nie z kimś. No nic. Dziecko śpiące z rodzicami to też masakra, ale gnojek się nie chce wyprowadzić póki co, w  każdym bądź razie nie na dłużej niż kilka godzin. Przez co mi cierpną wszystkie cztery łapy i w plecach łamie. Zaczęłam żreć magnez w dużych ilościach, bo hektolitry wypijanej kawy, stres i solidny wysiłek fizyczny zużywają więcej, niż ja jestem w stanie dostarczyć mojemu organizmowi z jedzeniem. Przeto jak w nocy zaczynają mnie łapać skurcze mięśni, po których rano nie mogę chodzić, to zdecydowanie najwyższa pora odwiedzić aptekę i kupić mega pakę mega mocnego magnezu i witaminy. Co też uczyniłam była jakiś czas temu, ale jeszcze nie zadziałało...
burza śnieżna 

W Belgii pojawił się incydent zimowy. Znaczy trochę przymroziło - nie jakieś tam wielkie mrozy, ale minus 4 przy wilgotności 85% to i tak zimno jak szlag jasny. Do tego od czasu do czasu pada śnieg lub deszcz ze śniegiem, który oczywiście zwykle się topi, zanim spadnie na ziemię, ale syf się robi. Wczoraj na ten przykład przez chwilę poczułam się jak w Polsce, gdy śmigałam rowerem od klienta do klienta. Bagatela 12 kilometrów, a tu nagle zaczęła się pierońska śnieżyca z bardzo porywistym wiatrem. Siekło tym mokrym śniegiem po pysku równo. Kurtka, rękawiczki i buty oczywiście przemokły. Gdy się jedzie do domu to pikuś - człowiek wskoczy zaraz w suche rzeczy, ale do roboty to już nie fajna sprawa. Weź zakładaj po paru godzinach te mokre, ohydne buty i ubrania. Brrrr.
Zima zimą, ale wczoraj to już miałam spore wątpliwości, czy skończę sprzątanie drugiego domu, bo plecy zaczęły się dopominać o odpoczynek. Doprawdy nie mam pojęcia, jak babki dają rady sprzątać po 40 godzin tygodniowo, bo ja gdy tylko muszę zrobić więcej niż 20 godzin w tygodniu - wymiękam. Znaczy moje plecy wymiękają mimo, że staram się zważać na ergonomię. Wczoraj znowu siedzenie bez oparcia było niemożliwe prawie. Dziś też szału nie ma. W związku z powyższym nasz dom w tym tygodniu nie zostanie posprzątany. W chlewiku zwanym powszechnie pokojem nastolatek jego właścicielki coś tam rano poczyniły w stronę udrożnienia przejścia z jednego końca na drugi i zrobienia miejsca na laptop i nowe przekąski na biurkach. Przed chwilą właśnie przemykała Młoda z miską suchych nesquików i rechocząc się zaklinała, by tylko się to nie wysypało, bo kto potem odróżni bobki Flafuni od bobków Nesquika :-) Smacznego!
Fluffy (Flafunia)
Odwożąc młodzież do akademii rysunku wstąpiliśmy po drodze do odzieżowego i obuwniczego, bo Młoda potrzebowała jeansów a Młody zapasowych butów. A póki są wyprzedaże to wiadomo dużo taniej. I muszę rzec po raz kolejny, iż nie mogę się nadziwić, jak bardzo się dzieci zmieniają wraz z dorastaniem.
Jeszcze nie dawno Młoda to był ciężki przypadek, jeśli idzie o zakupy. Nienawidziła chodzić do sklepów. Trzeba było drania siłą wlec, gdy potrzebowała butów czy ubrania. Potem przemocą te rzeczy próbować przymierzać. Kończyło się to zwykle kupieniem butów czy spodni za małych lub za dużych, bo pierwsze, jakie wcisnęła na nogę były "dobre". Najstarsza zawsze spokojnie i z namysłem wybierała.

A dziś? Poszliśmy po jeansy, ale przymierzyła kilka par różnych spodni, koszulek, bluzek i ostatecznie wyszła ze sklepu z dwoma marami portek i 2 bluzkami, do tego w obuwniczym jakieś pumy przygarnęła. Oczywiście wszystko przecenione o 40 - 70%, jak to na noworocznych wyprzedażach, więc czasem zapłaci się za torbę ubrań tyle co zwykle za jedną sztukę. Niesamowite jest jednak to, jak zmieniło się moje dziecko. Dziś jest prawdziwą dziewczyną - ogląda, wybiera, przymierza. Widzę, że zna się na markach i bieżących trendach i bardzo mi się to podoba.
Zauważam też, jak bardzo różnią się moje córki miedzy sobą także pod tym względem. Najstarsza ma zupełnie inny gust i inne podejście do tematu. Też wybiera, przymierza i lubi kupowanie, ale dokonuje zupełnie odmiennych wyborów niż siostra. Najstarsza nie zwraca tak bardzo uwagi na markę ani na modę - ona kalkuluje do czego jej to będzie pasować i czy jest w jej guście. A gusty mają całkiem inne. Młoda znalazła jedne brokatowe spodnie, do których zapałała miłością od pierwszego wejrzenia, ale niestety nie było już jej rozmiaru. Był za to rozmiar Najstarszej więc jej pokazałam - A fu, w życiu bym tego nie założyła! 
Jedyne co obydwu się podobało (tylko inne kolory) to koszulki ze zmieniającymi się obrazkami. Nawiasem mówiąc, gdyby nie młodzież, w życiu bym tego nie zauważyła, że jak się cekinowy obrazek pogłaska, to cekiny się odwrócą i utworzą inny obrazek. Całkiem sprytne :-) Najstarsza taką właśnie sobie wybrała:
foto pochodzi ze strony: http://www.c-and-a.com/
Fajnie jest kupować dzieciom ubrania i patrzeć, jak się cieszą i stroją. Samemu zwykle się tylko poogląda, czasem nawet coś przymierzy, ale i tak ostatecznie dobierze się jeszcze coś córce albo synowi, bo do szkoły, między ludzi idą, to i muszą jakoś wyglądać, a co tam my. Pewnie, jakby człowiek pracował w jakim biurze, to by się musiał stroić, ale do fizycznej roboty, najważniejsze żeby było ciepło i wygodnie, a na wyjście to wystarczy jedna kiecka i jedna par butów :-)
Nie, no sorry, kupiłam sobie paczkę majtasków (ładnych i mam nadzieję wygodnych), bo moim zdaniem fajnych majtek nigdy za wiele :-) 
A teraz idę delektować się ryżem na mleku, który sobie po południu uwarzyłam na kolacyjkę. Ten ryż na słodko łaził za mną już z tydzień, a najbardziej lubię zimny niomniom. Zimno to i jeść się chce.
zima w Belgii :-)

11 stycznia 2017

Polskie jedzonko na obczyźnie? Dzięki takim ludziom jest to możliwe.

Za czym tęsknią Polacy najbardziej za granicą? 

Poza dalszą i bliższą rodziną oraz przyjaciółmi rodakom najbardziej brakuje polskiego jedzenia

Każdy kraj ma bowiem swoją kuchnię, swoje przepisy i smaki, w każdym używa się innych produktów. Oczywiście w dzisiejszych wielce mobilnych czasach PRAWIE wszędzie można kupić PRAWIE wszystko, ale to PRAWIE właśnie robi różnicę. W belgijskich restauracjach czy sklepach  próżno raczej szukać polskich pierogów, czerwonego barszczyku, czy choćby polskiej szarlotki lub makowca. A często ma się właśnie na to smak. 
Smaki dzieciństwa

Początki jedzeniowe w obcym kraju są trudne - nie ma tego, co w Polsce, a to co jest smakuje często inaczej. Nawet jeśli ktoś jest otwarty na kuchenne nowości i lubi kosztować nowych smaków, to potrzeba trochę czasu na wytresowanie własnych kubków smakowych, żeby akceptowały to, co się na język wrzuca. No i od czasu do czasu jednak by człowiek podjadł coś swojskiego, znanego z dzieciństwa. Wielu rodaków wręcz w ogóle nie może się przyzwyczaić do obcego jedzenia.

I co z tym fantem zrobić? Można wozić z Polski półprodukty tonami i gotować, piec, kuchcić... Tylko hm, trzeba mieć czas...

A może  by tak znaleźć kogoś, kto nas poczęstuje od czasu do czasu swojskim jadłem? Mówicie, że niemożliwe? I tu się mylicie! Właśnie kogoś takiego chcę wam dziś przedstawić.

Dziś na moim blogu gości małżeństwo, które uwielbia stać przy garach. 

pomocnik kucharza

7 stycznia 2017

Gdy pies ci pomaga dokopać się do asfaltu, czyli za co nie lubię zimy





"Zima lubi dzieci najbardziej na świecie.

Dorośli mi mówią - Nie wierzę.

Dzieci roześmiane stawiają bałwana,

a dorośli stawiają kołnierze."


Ile prawdy kryje się w słowach tej piosenki dla dzieci, która kiedyś w moich dziecięcych czasach śpiewała Majka Jeżowska. 

Młode w drodze do przedszkola kilka lat temu w PL
Jako mały i trochę większy smrol uwielbiałam zimę. Pierwszy śnieg, nawet jeśli była to zaledwie z lekka przypudrowana trawa, wzbudzał wręcz euforię. Od razu trzeba było gnać na pole, by zobaczyć ten cud natury z bliska. (tak, u nas na Podkarpaciu godo się: "na pole" i wcale nie chodzi o to że idziemy do żniw czy orki :P)
Jak nawaliło tyle śniegu, że nie dało się przez tydzień do wsi wjechać ani z niej wyjechać, dla nas dzieci to była frajda niesamowita. 
Madzia na drzewie

Madzia na giga zaspie śniegu

Wyciągaliśmy narty, sanki, napychaliśmy worki po nawozach sianem i ciągnęliśmy to wszystko na najbliższą albo i dalszą górkę. Czasem i 2-3 km szliśmy z tym majdanem po zaspach by sobie pozjeżdżać. Testowaliśmy też jazdę na byle czym, czyli np plastikowych i metalowych miskach. Plastikowe zwykle się rozwalały po pierwszym skoku przez kretówkę. Metalowe za to sunęły jak szalone, ale lubiły wpadać w korkociąg i nie dawało się nimi sterować. 

Babcia kiedyś podrzuciła nam pomysł z nieckami - takie drewniane korytko, w którym drzewiej zarabiało się ciasto albo kąpało dzidziusie, no a nasza babcia zjeżdżała w nich z górki. Znaleźliśmy takie cuś w starym domu i dawaj na górkę. Sunęło nieźle i zabawa była przednia... przynajmniej do czasu, gdy niecka pękła na pół. Nieźle zjeżdżało się też na starej ceracie - ze stromej górki szła jak przeciąg... tylko zadek się okropnie obijał na nierównościach.

Wspominam, że największa radocha była ganiać po polu w śnieżycę, gdy padał gęsty śnieg, wiał silny wiatr i nie było widać dalej niż na metr. Po powrocie do domu policzki miały kolor dojrzałego czerwonego jabłka.


Poza zjeżdżaniem z górki świetne było też budowanie domków ze śniegu. Koło domu mieliśmy zwykle ogromne zaspy - wyższe niż my sami. 
Wtedy byłam już dorosła (moja siostra prawie), ale zaspy były nawet nawet :-)

Gdy w nich wykopaliśmy łopatami z boku dziury - czasem tata nam pomagał - mieliśmy domek na co najmniej kilka dni, dopóki nie zasypało od nowa lub nie zaczęło topnieć i się zapadać. Potrafiliśmy oboje z bratem pół dnia w tym śniegu przesiedzieć i się bawić. Nie przeszkadzało, że rękawiczki i kombinezon przemokły, że dłoni i twarzy się prawie nie czuło. Leżeliśmy w śniegu, turlaliśmy się, czasem oczywiście jedliśmy śnieg (doświadczenia z roztapianiem śniegu w szklance by zobaczyć jaka brudną wodę się otrzyma wcale a wcale nas przed tym nie powstrzymywały)

Niezłą zabawą było też zwalanie sopli z dachów. Niektóre miały i pół metra długości a grubsze były niż nasze ręce. Ale fajnie się tłukły przy spadaniu na zmrożoną ziemię.

No i jeszcze wojny na śnieżki i lepienie bałwanów. Gdy chodziliśmy już do średniej szkoły, za punkt honoru uznawaliśmy ulepienie chociaż jednego bałwana w ciągu zimy, ale nie bodaj jakiego, tylko takiego, którego resztki doczekają do pierwszych wiosennych kwiatów. 

Jak się robi takiego bałwana? 

Proste! Musi być mokry śnieg, nie żaden puch. Pierwszą kulę toczy się dotąd, dokąd 2 nastolatków będzie ją w stanie toczyć. Czyli powinna sięgać mniej więcej do pasa albo co najmniej do uda. Drugiej nie powinno dać się podnieść we dwóch (czy dwoje).  Na pierwszą kulę wtacza się drugą po desce. Trzecia musi być mniejsza, jak na bałwanią głowę przystało. Wkłada się ją na górę z jakiegoś podestu - skrzynia, pień itp. Kapeluszem u nas była zwykle wielka metalowa balia - wiaderko by na naszym bałwanie wyglądało jak kubeczek na naszej głowie, czyli bezsensu. Nasz bałwanek miał też zwykle wadę wzroku i brat wyspawał mu okulary z grubego drutu.... 
A ludzie mówili "że też wam się chciało..." Pewnie, że nam się chciało, wszak to świetna zabawa. Choć rozumiem, że wielu nastolatków wolało poświęcić swój cenny czas na oglądanie 150 odcinka serialu Pokolenia albo na próbowanie fajek w jakimś śmierdzącym przystanku autobusowym. Każdy robi to co lubi :-) My lubiliśmy się wygłupiać. Oj tam LUBILIŚMY... Ja lubię do dziś i jakby było dostatecznie dużo śniegu poszłabym robić bałwana razem z dziećmi albo i bez nich. Nie pogardziłabym też jazdą na worku po nawozach albo na sankach plastikach. Ostatnio jeździłam jak dziewczyny były małe, bo na białe szaleństwo nigdy nie jest za późno. Najlepsza pora na jazdę na sankach i workach oczywiście jest noc i wcale nie dlatego, żeby ludzie nie widzieli jak stara łupa się bawi, ale po ciemku jest większa radocha, bo nie widać, gdzie się jedzie.

A kuligi za traktorem? To był czad. Tata odpalał traktor, wydzieraliśmy stare konne sanie i przypinaliśmy je do traktora, a za nimi małe zwykłe sanki. Potem jechaliśmy po ciotkę i kuzynów, po drodze zabieraliśmy sąsiadów. Po drodze jeszcze czasem kilka przypadkowych osób się doczepiało. Śmiechu, wrażeń  i zabawy było co niemiara. A to się ktoś wywrócił, a to komuś się sznurek urwał i połowa kuligu została z tyłu, po czym pędzili na złamanie karku by się na nowo doczepić, a to ktoś spadł ze sanek. 

Teraz na Podkarpaciu modne są kuligi konne. Też fajne, ale to dla bardziej poukładanych ludzi. Prawdziwy świr na takim kuligu się nudzi jak mops. 
Kulig klasowy Najstarszej - kiedyś w PL 

No i jeszcze jest jeszcze jedna atrakcja zimowa, która wyjątkowo rzadko się zdarzała. Gdy zimą zaczynało padać, nam się marzyło, żeby to zamarzło, bo wtedy było by porządne lodowisko. Najlepiej żeby potem nie padał śnieg, bo zamiatanie lodowiska jest męczące.
Ostatni idealny rok, jaki pamiętam, był grudniu 2002. Wtedy urodziła się Najstarsza. Przez 2 tygodnie było po 20 stopni mrozu i zero śniegu. Lodowisko jak marzenie, ale niestety baba po cesarce nie mogła pójść na łyżwy i to nie było wcale fajne :-P 
W Belgii w każdym większym mieście mamy lodowisko i można iść bez problemu, ale my o takich atrakcjach mogliśmy tylko pomarzyć

Naturalne lodowisko na naszej łące koło domu - i moje rodzeństwo w akcji :-) 

Tak właśnie widzą zimę dzieci, młodzież, narciarze i inni miłośnicy śniegu, którzy MOGĄ ale NIE MUSZĄ.

Trochę... CAŁKIEM inaczej patrzy się na zimę, gdy się MUSI

musi zapalić w piecu, żeby było w domu ciepło
musi narąbać drzewa, że by było czym zapalić
musi kupić, węgiel lub zapłacić (dużo!) za prąd, gaz potrzebne do ogrzewania 
musi marznąć, bo nie ma pieniędzy na ogrzewanie
musi pójść po zakupy w zawieruchę lub w ślizgawicę
musi ogarnąć gospodarstwo
musi pójść do pracy lub szkoły
musi czekać na pociągi  lub (przeważnie spóźnione) autobusy
musi skrobać co rano szybę w samochodzie
musi odśnieżać drogę
musi iść przez zaspy kilka kilometrów
musi jechać rowerem po lodzie lub zaspach, czy w śnieżycę
musi zmieniać opony na zimowe
musi kupić buty, czapki, rękawiczki, buty, kurtki zimowe dla siebie i dzieci
musi myśleć o uszczelnianiu okien, drzwi
musi marznąć w pracy, bo nie każdy pracuje w dobrze ogrzewanym miejscu
...
gdy pies ci pomaga dokopać się do asfaltu


gdy mimo pomocy psa, nie dokopiesz się do asfaltu

W takich warunkach Madzia chodziła do szkoły i pracy (i tak, tu jest droga asfaltowa)

pług wirnikowy - jeden na całe Podparpacie

Powyższe problemy raczej rzadko zaprzątają głowę dzieci czy młodzieży, zaś dorosłych i owszem. I pewnie dlatego my dorośli zwykle nie przepadamy za zimą.

Nie zaprzeczam, że bardzo chętnie poszłabym dziś na sanki, na łyżwy, ulepiła bałwana, mimo że mam czterdziechę na karku, bo na dobrą zabawę człowiek nigdy nie jest za stary. 

Jednak wolę się obejść bez tych atrakcji, jeśli muszę przy tym akceptować takie rzeczy, jak marznięcie (zmarzluch jestem i dopiero 23 stopnie w domu mnie zadowala - choć w tym momencie mimo owych 23 na termometrze siedzę w polarze, wełnianych skarpetach i pod kocem), ubieranie tych wszystkich warstw ubrań przed wyjściem z domu i rozbierania się po przejechaniu 5 km, jazda po oblodzonej drodze, kiedy każde hamowanie kończy się obrotem o 180stopni, a często też zaliczeniem gleby, czyli rozbiciem dupska i podarciem portek oraz kurtki (o łokciach i kolanach nawet nie wspominam), marznięciem w oczekiwaniu na pociąg czy autobus, piekącymi dłońmi, którym mróz i wiatr szkodzi o wiele bardziej niż te wszystkie środki chemiczne w których paćkam się na co dzień

za tą zaspą po lewej stoi dom, w którym mieszkałam 35 lat


jak się jest młodym to i na bosaka po śniegu można biegać :-)

Belgia - ku mojej wielkiej radości, której dzieci zdecydowanie nie podzielają) jest krajem, gdzie zima, jaką poznałam w Polsce, się nie zdarza. Skutek jest taki, że jak przychodzi kilka dni zimopodobnych, ludzie mają wiele problemów.

Teraz właśnie tak troszkę zimą powiało i TRAGEDIA!!!

Z powodu braku prawdziwych zim, rzadko kto się fatyguje zakładaniem opon zimowych. Więc jak troszkę podmrozi lub podśnieży na drogach zaczyna się hard core.
Większość ludzi jeździ powolutku, wielu zostawia samochód pod domem i przesiada się na transport publiczny, a ci co mają trochę mniej wyobraźni jeżdżą potem poobijanymi samochodami :-)

Belgowie nie mogą uwierzyć, że ktoś może przeżyć temperaturę minus 25 stopni, bo tu minus 10 to już niezły mróz. Jednak trzeba w tym miejscu wspomnieć, że przy takiej wilgotności powietrza faktycznie mogło by to być śmiertelne. Wczoraj na ten przykład było tylko minus 4 stopnie rano, ale mnie się wydawało że jest z 10 mrozu. Ale cóż przy wilgotności powietrza 85% wydaje się o wiele zimniej.

My też jesteśmy do zimy nie przygotowani kompletnie. Dziś troszkę poprószyło śniegiem i Młody rano chciał pędzić pomacać śnieg. Dopiero wtedy skonstatowaliśmy, że nie ma mu co dać do ubrania na tę okoliczność:
- Nie ma butów zimowych. Bo po co mu buty zimowe? w szkole są raczej niezbyt praktyczne, bo przecież w Belgii nie zmienia się obuwia, a siedzenie 8 godzin w ocieplanych butach nie jest zbyt dobre dla zdrowia. Ma tylko adidasy i kalosze.
- Nie ma kombinezonu. Bo po co kombinezon, jak tu nie ma śniegu?
- Nie ma grubych rękawic. Bo po co grube rękawice, skoro nie ma zimy?
namiastka zimy w Belgii :-) 

Myślałam nawet o wyprawie na sanki w Ardeny, ale:
- nie mamy opon zimowych (znaczy mamy z poprzedniego sezonu i to funkiel nówka, ale na Zafirkę nie pasują)
- nie mamy kombinezonów ani butów zimowych (na obcasach raczej na sanki się nie nadadzą)
- nie mamy grubych rękawic
- nie mamy sanek, nart  ani niczego innego na czym można zjeżdżać z górki

Postanowiliśmy się, że w lecie skompletujemy wszystkie gadżety z oponami zimowymi włącznie. Póki co pozostaje nam basen i ewentualnie lodowisko :-)


Choć lodowiska to mam dość po minionym tygodniu. We wtorek na drodze mieliśmy tak zwaną szklaneczkę, czyli istne lodowisko. Miałam do przejechania 10 km w jedną stronę, więc wyszłam 10 minut wcześniej niż zwykle, biorąc poprawkę na wolną jazdę i ewentualne wywrotki. Dojechałam bez szwanku, ale w jednym miejscu było cieplutko, aż mi całe plecy  ścierpły. Sunęłam jak szalona jakieś 7 km/h, czyli ślimaki mnie wyprzedzały, ale jak zobaczyłam na skrzyżowaniu z prawej auto (a tam NIGDY nic nie jeździ!) to miałam przez dobre kilka nanosekund zagwozdkę, co zrobić z tym fantem. Każdy kto jeździł kiedykolwiek rowerem po lodzie, wie że dopóki się jedzie, to można i 30 na godzinę popylać, ale użycie hamulca w 99% kończy się glebą. Jedyna słuszne hamowanie to butami, a ja jeżdżę ostatnio męskim rowerem z ramą, bo tylko taki mi się ostał. Droga hamowania butami przy prędkości pieszego to jakieś 50m - gdyby kogo interesowało. Udało mi się wyhamować przed dołami w asfalcie i przed skrzyżowaniem, co prawda około 100 stopni w stosunku do pierwotnego kierunku jazdy, ale wciąż na nogach a nie na dupie. Cieplutko jednak się zrobiło, a tu jeszcze 7 kilometrów było do celu. Na szczęście po 2 następnych się okazało, że tam już solniczki rano przejechały i lód był tylko w niektórych miejscach. Spóźniłam się tylko 5 minut. Uff!
Za to po robocie oddałyśmy się z koleżanką wielkiemu nicnierobieniu. Znaczy robiłyśmy ...kawy, herbaty, żarłyśmy ciasteczka i przedyskutowałyśmy trochę ważnych dla ludzkości spraw typu: Dlaczego zawodowa sprzątaczka musi mieć bałagan w domu? Dlaczego nieistniejącego mejla nie da się wysłać smsem? Co facet wie o dziurach? I wiele wiele innych aspektów życia codziennego, o których we dwie mogłybyśmy niezłe epopeje napisać i pewnie kiedyś się za to zabierzemy :-)