28 lutego 2017

Krokusy zakwitły - pora na ferie :-)

Młode siedzą od poniedziałku w domu, bo właśnie nadeszła pora na przerwę w nauce, czyli tzw ferie krokusowe (krokusvakantie). Starzy niestety ferii nie mają i muszą chodzić do roboty, przeto młodzież przez część dnia musi sobie radzić sama, a radzi sobie doskonale. 

nasze krokusy ciągle zamknięte, bo rosną w cieniu a do tego pada

Pamiętam te czasy, gdy zaczęłam pracować - ileż miałam obaw przed zostawianiem Trójcy samopas w domu, ile mnie to kosztowało nerwów każdego dnia i jak bardzo mnie wkurzały ferie. 
Ledwie zaczynałam pracę, dzieci już dzwoniły z problemami typu:  Młody spadł ze schodów, Młody ma 38 stopni gorączki, czy możemy ugotować budyń?  czy możemy upiec gofry? siostrę bardzo boli brzuch, Młody chce do mamy... 30 telefonów w ciągu 4 godzin. Dziś jest to zwykły dzień, nawet nie myślę, że są ferie. Wychodząc rano z domu, powiadamiam o tym fakcie dziewczyny i ani przez sekundę nie myślę w pracy o nich. Z wyjątkiem tych dni, gdy co najmniej jedno jest chore, ale to oczywiste. Dziś wiem, że w razie czego dzieci mogą pójść do sąsiada po pomoc, bo znają sąsiadów, wiedzą kto jest w domu cały czas, a kogo nie ma, mówią dobrze po niderlandzku, wiedzą gdzie jest lekarz, gdzie apteka, gdzie sklep, mają numery telefonów do różnych znajomych, do których można się zwrócić o pomoc, gdyby taka potrzeba zaistniała. Ta świadomość bezpieczeństwa pozwala mi iść do pracy w spokoju. Oczywiście nie bez znaczenia jest też fakt, że Młody ma dziś 5 lat a nie 3. Jest już dużym i samodzielnym chłopcem, który świetnie sobie radzi bez mamusi. Gdy wracam z pracy, wysłuchuję relacji z minionych godzin, o tym jak to siostry były niegrzeczne i nakrzyczały na niego, o tym jak jednak były fajne i zabrały go do lasu, ale głupia siostra powiedziała że jest ciepło i nie trzeba kurtki a on zmarzł. Chwali się że sam sobie zrobił kanapkę z szynką a siostry ugotowały budyń lub kisiel i się z nim podzieliły. Cieszę się, że mój syn nie jest już ciapciowatym maluszkiem, który wymaga opieki 24 godziny na dobę i beczy z byle powodu. Jestem szczęśliwa, że dziś ma już 5 lat i umie sam się ubrać, wykąpać, zrobić sobie jedzenie.
torcik brownie  -  urodziny w przedszkolu

W sobotę nasz syn świętował swoje piąte urodziny z najlepszymi kolegami i koleżankami. Już w zeszłym roku postanowiliśmy, że w tym roku urządzimy mu urodziny, na które będzie mógł zaprosić kolegów z klasy, bo takie domowe z rodzicami i ciociami nie bardzo go satysfakcjonowały. Bo niby dlaczego siostry mogą zapraszać na imprezy swoje koleżanki a on nie? Cóż, starsze rodzeństwo jest wszak wzorem do naśladowania, co nie zawsze podoba się nam rodzicom. 

Oczywiście poszliśmy na łatwiznę i przyjęcie urządziliśmy w krytym placu zabaw. Przyjemność kosztuje 11 € od osoby, więc liczbę gości ograniczyliśmy do 9 dzieci. Z jakiegoś dziwnego powodu nastawiłam się na to że Młody zaprosi chłopców, jednak on listę zaczął od dziewczynek. Ostatecznie zebrało się 5 dziewczyn i 5 chłopaków. 

Takie urodziny w "kulkach" to świetna sprawa. Niczym się człowiek nie martwi, nie myśli co zrobić do jedzenia, jak zorganizować te trzy godziny (belgijski standard urodzinowy) i co najważniejsze nie ma zdemolowanego domu. W cenie 11€ mamy wejście do sali zabaw (zjeżdżalnie, trampoliny, baseny z kulkami, sanki, mega klocki), dowolny napój (cola, fanta, woda, mleko czekoladowe etc etc), 2 naleśniki oraz miniprezencik dla każdego uczestnika.  Oczywiście dzieci gonią cały czas po tych wszystkich zjeżdżalniach i dla niektórych jeden napój to zdecydowanie za mało, dlatego trzeba było dobierać i donosić non stop jakieś pićka. Niektóre dzieciaki jeszcze okazały się mamusiowcami, więc ich mamy postanowiły na wszelki wypadek zostać, więc było nam starym raźniej i weselej. Wszak 3 godziny siedzenia i patrzenia na bawiącą się i niemożebnie hałasującą dziatwę nie jest zbyt fascynującym zajęciem. Młody zaprosił najfajniejsze dzieci i wszystkie okazały się słodziakami - ładowały się po dwoje na kolana i przytulały, robiąc słodkie oczy przychodziły prosić o monety do pojazdów na akumulator albo o kolejny napój. Pewien kłopot pojawił się tylko na samym początku imprezy - wszyscy chcieli siedzieć obok solenizanta, dziewczynki się popłakały nawet. Jednak w końcu jakoś się dogadali wszyscy i dalej już poszło łatwo. Od czasu do czasu trzeba było kogoś przytulić, zaprowadzić do toalety, obetrzeć nos lub pomóc odnaleźć resztę grupy. W tej sali było tego dnia kilka różnych przyjęć zatem dzieci było wielkie mrowie i czasem ten i ów gubił się w tłumie :-)

Przyjęcie uważamy za udane. Młody się wyszalał z przyjaciółmi i dostał mnóstwo prezentów. W przyszłym tygodniu kolejne urodziny. Tym razem u klasowego kolegi. Przed swoimi też już zaliczył jedną imprezę urodzinową - 2 dziewczynki zaprosiły go na przyjęcie, które odbyło się w szkolnej sali gimnastycznej. Tam było równie wesoło.

Zatem sezon przyjęć urodzinowych przedszkolaków uważam za rozpoczęty :-)

19 lutego 2017

Czy ja kiedyś zniknę? Obawy pięciolatka

Szkoła to czasem potrafi narobić problemów rodzicom i dzieciom.

W zeszłym tygodniu wymyślili se w przedszkolu temat "zwierzęta domowe". Można było się zgłosić w który dzień przyjdzie się do szkoły z pupilem. Młody oczywiście się pochwalił, że ma królika i nie mógł się pogodzić, że nie pokaże go kolegom. Udało mi się jednak go przekonać, że po pierwsze nie mamy klatki podróżnej dla Flafunii, po drugie na rowerze byśmy jej nie zawiźli przecież, bo zimno i mogłaby chorować. No a poza tym tam jest bardzo dużo dzieci, których Flafunia nie zna i ona bardzo by się przestraszyła, gdyby chciały jej dotykać. No, on nie chce by Flafunia się bała... To tylko zdjęcie wystarczy. Uff.

Tydzień minął, w szkole były pieski i kotki, i juf też tylko zdjęcie kota swojego przyniosła bo kotek nie mógł pójść do szkoły. No i było by okej, ale jak opowiadali o swoich zwierzętach, to jemu się przypomniała nasza słodka myszka, której już nie mamy i za którą on bardzo tęskni... Zaczął płakać wieczorem w łóżku i nie mógł się uspokoić. Ta myszka (a raczej chomik) nie żyje od dawna, no ale co trzeba było se o niej nagle przypomnieć. Zapytał dlaczego jej nie ma. Powiedziałam że po prostu umarła i poszła do myszkowego nieba. Ale on  tęskni za nią. On chce ją mieć i tulić. On nie chce by była w niebie, by zniknęła, chce by była zawsze. I dlaczego jej już nie ma? I tak w koło i zalewa się łzami. Udało się nam sprowadzić rozmowę na inny temat, ale tylko na chwilę. Nasz syn nie da łatwo za wygraną i za chwilę znowu zaczął płakać i drążyć temat. No i wtedy gdzieś mi się wymsknęło że wszystko kiedyś umiera...
- To ja też umrę?
No i tu się dopiero zaczęło. I trwa już ponad tydzień. Młody ciągle drąży temat, bo nie znalazłam jeszcze właściwej odpowiedzi na jego niekończące się pytania. Tego faceta byle kitem nie zbędziesz, bo jest za mądry i dociekliwy i śledztwo musi doprowadzić do końca. 

A niektórzy mówią, że to sprawy rozmnażania i różnicy płci niby są trudne do omówienia z dziećmi. Z tym nie miałam żadnych problemów, bo znam odpowiedzi i mówię jak jest, nie muszę bajek wymyślać i lać wody.

Co ja mu powiem na temat śmierci, jak same nic nie wiem na ten temat? 

Czy on też umrze? Powiesz zgodnie z prawdą że tak, to będzie płakał że nie chce umierać. Nie jest ważne że to kiedyś tam daleko daleko, ważne że jednak.
Powiesz że nie, to on przeanalizuje przyszłość, jak to będzie kiedyś tatą i będzie chodził do pracy, a potem będzie dziadkiem i będzie jeździł na motorze z małymi wnukami... Już ten temat przerobiliśmy milion razy, jest świetnie przygotowany. Ale co będzie potem jak już będzie bardziej stary, a potem? Czy potem jednak umrze?

AAAAAAAAAA!

A co to znaczy że umrze? Czy to znaczy że zniknie?  On nie chce zniknąć. Czy myszka zniknęła? A czy mama też zniknie? a tata?

I idzie nagle do bajek albo do zabawy i za godzinę przychodzi, włazi na kolana i ze łzami w oczach pyta czy zniknie.

Próbowałam bajkę o niebie, w którą sama jakoś nie wierzę, więc byłam chyba mało przekonywująca. Poza tym on nie chce iść do żadnego nieba, bo nie wiadomo co to jest i może być strasznie, czy coś.

Pojawił się temat reinkarnacji, ale on nie chce być biedronką ani tygrysem, tylko "ludziem ale nie dziewczynką, cały czas chce być chłopcem".

I tak oto tydzień z pupilem w przedszkolu może być przyczynkiem do poważnej zadumy nad tematem przemijania i obaw pięciolatka.


18 lutego 2017

Zrezygnowałam z kursu i co teraz?

Intensywny kurs niderlandzkiego to super sprawa. W zeszłym roku w ten sposób zrobiłam trzy i pół poziomu, dokładnie 2.1, 2.2 i 2.4 plus najważniejsze tematy oraz gramatykę z 2.3 (stąd to pół). Nasza nauczycielka była bardzo wymagająca a grupa nastawiona na naukę (są grupy w których ludzie nie do końca wiedzą, po co się chodzi do szkoły - chodzą np by pogadać sobie po francusku albo po polsku z koleżankami czy kolegami, chodzą by im dali papier przy czym oburzają się,  że ktoś od nich oczekuje wykonywania jakichś "głupich" ćwiczeń w klasie ("no myśli ja bedę gadać z jakiemiś Arabami, Chińczykami, Polakami, kobietami"), robienia zadań domowych ("no myśli, że ja mam czas w domu"), nie akceptują faktu, że rozmowy w innym języku niż niderlandzki nie są mile widziane i że nauczyciel tylko w takim języku mówi (głównie na poziomie 1.1 i 1.2, ale nie tylko) co jednak nie stanowi problemu w zrozumieniu tego co mówi, o ile ktoś raczy łaskawie słuchać a nie gadać z sąsiadem przez całe lekcje. W mojej pierwszej grupie był też typ, który rzadko bywał na lekcjach, a potem robił nauczycielce awanturę, że ona nie mówi po francusku, oczywiście mając w dupie fakt, że nie cała grupa w tym języku rozumie, ważne że on by rozumiał. Nic to. W mojej grupie w Mechelen byli akurat sami normalni ludzie, dzięki czemu przez tamten rok zrobiłam bardzo duże postępy jeśli chodzi o język niderlandzki. Mniej lub bardziej znajomi Belgowie, w tym nauczyciele niderlandzkiego (nie moi) chwalą, że mówię już bardzo dobrze, czasem oczywiście mnie poprawiają, jak robię jakieś podstawowe śmieszne błędy i to jest dobre, bo łatwiej się zapamiętuje się takie pojedyncze uwagi. Sama widzę swoje olbrzymie postępy. Po czym to stwierdzam? Zapytacie pewnie. Nie tylko po opiniach znajomych, bo "dobrze mówisz"  słyszałam już stopniu 1.2 hehe.
Swoje postępy oceniam np po wywiadówkach szkolnych :-) To bardzo miarodajny - moim zdaniem - test. 
Pierwszy raz "rozmawiałam" z flamandzkimi nauczycielami w 2013 roku w listopadzie. Nie rozumiałam ani jednego słowa :-) Na pierwszej wywiadówce byłam ze znajomą, która tłumaczyła. Nadal nie kumałam nic z tego co one mówiły.
W maju/czerwcu 2014 byłam się w stanie już jako tako porozumieć w podstawowych sprawach, prostymi słowami. Ciągle na poważniejsze rozmowy musiałam chodzić z tłumaczem.
Pierwsze wywiadówki w szkole średniej odbywały się z pomocą polskiej nauczycielki matematyki z tejże szkoły. Sporo rozumiałam sama, ale trudniejsze rzeczy musiała ona tłumaczyć i wyjaśniać.
Na ostatnich wywiadówkach w poprzednim roku szkolnym była nadal czasem obecna pani Edyta, ale w sumie to głównie rozmawiałyśmy wszyscy po niderlandzku. 
Byłam też na dwóch uroczystych rozpoczęciach roku (przywitaniach pierwszaków) w tej samej szkole (czytaj: dyrektor nawija zawsze o tym samym). Na pierwszym zrozumiałam piąte przez dziesiąte, na tegorocznym prawie wszystko. 
Oczywiście mam świadomość, że nauczyciele (i inni ludzie też) mówią do mnie prostszym językiem i zwykle wolniej niż do "swoich" i jeśli idzie o szybką wymianę zdań, dyskusję prowadzoną przez Belgów, czy choćby audycje radiowe to już wyższa szkoła jazdy i nie wszystko rozumiem. Ba, czasem prawie nic, jak nawijają za szybko lub z jakimś lokalnym akcentem czy tym bardziej dialektem, to nie ma szans.

Tak, ten problem załatwił by w dużej mierze poziom 3, który składa się z dwóch części. Jednak ostatnio powiedziałam sobie dość. Dlaczego? Bo mi się siła skończyła. Dlatego. Jak człowiek budzi się w nocy i przypomina sobie, że najprawdopodobniej zapomniał wytrzeć do sucha wanny u pani A albo odstawić na miejsce rzeczy w pracowni u pana B, albo nie jest pewien czy jutro pracuje u pani C czy też D a może u obydwu, albo w połowie pracy musi 3 razy siadać na schodach bo ma zawroty głowy, to znaczy że pora z czegoś zrezygnować i dać se na luz. No z pracy przeco nie zrezygnuję, najchętniej to bym więcej pracowała, bo potrzebujemy jeszcze dużo więcej pieniędzy by żyć swobodnie i nie martwić się, gdy nagle wypadną jakieś większe wydatki, a takich momentów nie brakuje.

Mój poziom językowy na dzień dzisiejszy jest wystarczający by normalnie funkcjonować w belgijskim społeczeństwie. Bez większych problemów jestem w stanie porozumieć się w szkołach, u lekarzy, w urzędach, w pracy, z sąsiadami i znajomymi. Mam też wystarczające kompetencje językowe do starania się o tutejsze obywatelstwo w przyszłości. W związku z czym po przemyśleniu stwierdziłam że spokojnie mogę zluzować ze szkolną nauką, która jest bezsprzecznie metodą najefektowniejszą, ale wszak nie jedyną na poprawę swoich umiejętności językowych.

Jakie są inne sposoby? Różne, każdy ma swoje. Ja opowiem o moich.

Mowę najlepiej szlifować podczas rozmów z innymi ludźmi. Robię to na  co dzień w robocie, w sklepie, w urzędach, w szkołach, u lekarzy etc.

Już wspominałam chyba, że wybierając się do jakiegoś specjalisty zawsze czytam wcześniej strony z poradami medycznymi na dany temat, wypisuję interesujące mnie słownictwo i zapamiętuję. Często dowiaduję się przy okazji, czego mogę się spodziewać na wizycie u danego znachorologa w Belgii i jakie są różnice pomiędzy Belgią a Polską, a czasem są duże zarówno w kwestii podejścia do człowieka, wyposażenia gabinetów jak i metod badań i usług, które są w "standardzie" (czyli bez dodatkowych niespodziewanych opłat i wizyt w innych placówkach). Ale o tym napiszę osobny post kiedyś. Podobnie zapoznaję się z nowymi słówkami szykując się do jakiejś rozmowy w urzędzie, która dotyczy konkretnego tematu.

Myślę o tym, by zacząć uczestniczyć w lokalnych cafe combine.
Co to jest? Ano miejsca, w których w określonym czasie spotykają się ludzie uczący się niderlandzkiego, którzy chcą sobie w tym języku pogadać i przy okazji nawiązać nowe znajomości. W spotkaniach tych uczestniczą również miejscowi wolontariusze, czyli rodowici Belgowie, tudzież inni dobrze władający tym językiem. W mojej okolicy (w promieniu 10 km) jest np dwa takie miejsca. Raz na miesiąc spotkania odbywają się w jednej z bibliotek publicznych, inne mieści się w kafejce. Czekam tylko żeby się ociepliło, bo - co tu dużo gadać - nie chce mi się na rowerze jeździć w zimno i to po ciemku jeśli nie muszę, a wiadomo że te spotkania to raczej wieczorami, jak ludzie mają czas.

Kolejny pomysł - na trochę dalszy czas (np lato z długimi wieczorami) to zapisać się na jakiś kurs dla dorosłych, ale nie językowy. Na przykład szycie, robienie na drutach, fotografia, gotowanie... w CVO jest tego od groma nawet u nas na wsi, a kosztuje zwykle do 200€ plus oczywiście ewentualne produkty czy inne gadżety. Podczas takich kursów też - podobnie jak wyżej - zawsze jest okazja do poznania ludzi i pogadania po niderlandzku, a przy okazji nauczyć się można czegoś pożytecznego.
http://www.cvodeverdieping.be/cursussen-en-opleidingen

Od jakiegoś czasu słucham też systematycznie radia z telefonu, zamiast - jak wcześniej - empetrójek. Moją ulubioną stacją jest Radio 2. Dużo gadają na różne tematy i przy okazji można się wiele rzeczy dowiedzieć. No i grają dużo Flamandzkiej muzyki, co jest dużym plusem. Nie jest tajemnicą,  iż najbardziej popularne stacje ogólnie działają mi na nerwy - wszędzie te same kawałki w języku angielskim po kilka razy każdego dnia (zarówno w polskim RMFie, Zetce, czy tutejszym MNM lub Qmusic) i to takie na jedną nutę z sensem zerowym (jedno zdanie wkoło) ot muzyka dla niedorozwojów. Dlatego właśnie Radio 2 mi odpowiada bo jest bardziej swojskie i urozmaicone (jak  i polskie lokalne - kiedyś słuchałam Radia Rzeszów). Tylko czasem się wkurzam, jak o czymś bardzo interesującym mówią, a nie wszystko mogę zrozumieć, ale to tym bardziej motywuje do słuchania, bo im więcej słucham, tym więcej rozumiem, z kontekstu uczę się też nowych słówek, no i osłuchuję się z wymową.

Kolejna rzecz, to to co tygrysy lubią najbardziej, czyli czytanie. W necie czytam od czasu do czasu artykuły http://www.nieuwsblad.be/. Nie jest to gazeta wysokich lotów, bardzo nastawiona na sensację (im więcej makabry i nieludzkich zachowań tym lepiej się sprzeda), ale artykuły są dla mnie zrozumiałe i czasem dobrze pierdół poczytać. Gdy jestem w jakimś dużym mieście na dworcu lub jadę gdzieś pociągiem, sięgam też po Metro. Dla niewtajemniczonych Metro jest belgijską gazetą codzienną wydawaną w języku francuskim i niderlandzkim (dwie różne gazety dostępne zależnie od regionu w adekwatnym języku), którą za darmo można sobie wziąć ze specjalnych stojaków na większych dworcach pociągowych. Przynajmniej rano, bo po południu zwykle już nie ma szans. Często leżą też w pociągach, bo ktoś przeczyta i zostawi na półce lub na siedzeniu i wtedy można skorzystać. Artykuły są krótkie, pisane w miarę prostym językiem. Polecam.

Od jakiegoś czasu czytam też książki. Zaczęłam w sumie już w pierwszym roku w Belgii... od tych dla przedszkolaków :-) Potem zaczęłam czytać książki dla młodzieży, których mamy trochę w domu, bo podostawaliśmy od różnych ludzi. Na początku jednak zbyt wiele nie rozumiałam i wkurzało mnie, że muszę co 5 minut zaglądać do słownika. To mnie zniechęciło, a gdy dostałam czytnik e-booków, a co za tym idzie nieograniczony dostęp do polskich książek, które mogłam sobie kupować przez internet (w takim np Virtualo przy promocji za 10 € można i 3 niezłe powieści kupić a zamówienie, zapłacenie  i pobranie książki nie trwa więcej niż wypicie kubka kawy), zapomniałam o czytaniu po niderlandzku. Nagle przyszedł taki dzień, że młoda zapomniała, że miała przeczytać książkę (miała na to 3 miesiace!) i ja też zapomniałam że ona ma czytać, no i nagle na "za tydzień" trzeba było się przygotować do odpowiedzi. Oni tu dostają schemat przygotowań do omówienia lektury, który to schemat trzeba wykonać punkt po punkcie - a tam są pytania typu: dlaczego tę książkę wybrałeś? o czym ona jest? gdyby kręcili film to kogo chciałbyś zagrać, a kogo nie i dlaczego? Wymyśl alternatywne zakończenie albo kontynuację? i temu podobne, czyli zupełnie inaczej niż w Polsce - większa swoboda wypowiedzi, pole do popisu i fantazji, bardziej kreatywne zadania. Jednak książkę przeczytać trzeba. W tym wypadku było nakazane przeczytać dowolną książkę Ronalda Dahla. W domu mieliśmy Matyldę. Nie jest to jakieś opasłe tomisko, ale jednak w obcym języku. Przeczytałam na poczekaniu w ciągu kilkunastu minut, częściowo na głos wybierając co ważniejsze rzeczy dla Młodej (polecam - ładna opowieść, po polsku też jest). Potem razem przeczytałyśmy wikipedię i inne podobne cudowne źródła i przygotowałyśmy się do odpowiedzi. Jednak przymusowa lektura tej bajki uświadomiła mi, że czytanie ze zrozumieniem po niderlandzku jest już możliwe. Postanowiłam spróbować więc trudniejszych rzeczy. Po przeczytaniu połowy Zmierzchu (więcej nie dałam rady ze względu na bardzo drobny druk - 40letnie oczy bardzo się męczą przy czytaniu przy lampce nocnej, a książka nie ma takiego fajnego podświetlania jak czytnik niestety) potwierdziłam poprzednią teorię. Rozumiem, co czytam. Nie muszę tłumaczyć każdego słowa, którego nie rozumiem, bo nie jest to konieczne do zrozumienia tekstu jako całości. Jednak od czasu do czasu sięgam po słownik albo translator googla w telefonie, by sprawdzić słowo które widzę po raz dziesiąty w tym samym rozdziale, a tylko się domyślam, co ono znaczy. Zapisuję te słowa wraz z tłumaczeniem. Notuję też wyrazy, których  pisowni nie mogę zapamiętać, a także zwroty które rozumiem, ale które uznaję za przydatne w mowie codziennej. Ta lista leży na podorędziu i sobie do niej zaglądam. Na razie mam jedną stronę A4 zapisaną wyrazami z przeczytanych powieści i bajek dla dzieci. Bo właśnie trzeba tu wspomnieć, że odkąd bywam raz w tygodniu w bibliotece, wypożyczam tam tygodniowy zapas bajek dla Młodego i czytamy je co wieczór. To też jest dla mnie doskonałe ćwiczenie, a ile nowych słówek żeśmy się nauczyli. Młody sam czasem pyta, co znaczy dany wyraz i oczywiście stara się go zapamiętać. Tylko nie jestem pewna, czy to jest tak całkiem dobre dla mojego syna, wszak moja wymowa i akcent pozostawia sobie baaaardzo wiele do życzenia.

Od czasu do czasu zaglądam też na https://www.nedbox.be/
Strona z filmikami i artykułami o zwyczajach i codziennym życiu Belgii uzupełnianymi na bieżąco, do których dołączone są ćwiczenia na różnym poziomie. Na początku bardzo dużo z niej korzystałam, teraz mi się już trochę znudziło no i ćwiczenia są dosyć łatwe, czyli trochę nudne.

Od czasu do czasu muszę też oczywiście coś napisać po niderlandzku. Napisałam kilka nowych postów, ale nie mogę się zabrać za ich poprawienie... nnnno zwyczajnie nie chce mi się i już (ale kiedyś je opublikuję) a i czasu nie mam zbyt wiele. Zdarza mi się pisać też mejle w sprawach różnych - najczęściej do szkoły, bo to - jak wiadomo - wylęgarnia problemów wszelakich. Wtedy bardzo przydaje się strona http://www.vandale.nl/ Słownik języka niderlandzkiego, w którym sprawdzimy odmianę przez czasy i dowiemy się czy rzeczownik jest het czy de. Znajdziemy tam też oczywiście znaczenie danego słowa i przykłady jego użycia (po niderlandzku rzecz jasna). 

To moje pomysły na ćwiczenie i doskonalenie języka obcego. Na tymczasem wystarczy. Gdybym miała więcej siły i czasu najchętniej jednak chodziła bym na lekcje. Niestety zdrowie mam tylko jedno, a ono ma 40 lat i już się trochę wyeksploatowało. Już nie dam razy robić tego, co bez problemu robiłam 20 czy choćby 10 lat temu. Nie dam rady np siedzieć po nocach. Praca zaś, którą wykonuję w połączeniu z dojazdami rowerem są zaś diabelnie męczące w związku z czym chodzę spać z kurami, czyli w godzinach 20-21, a bywa że i wcześniej. Tylko w ten sposób jestem w stanie wstać jakoś normalnie o 6.30 i ogarnąć poranny bajzel (czytaj: wyprawić troje dzieci do szkoły, wyprać i samemu zjeść śniadanie oraz wypić kawę) a potem dojechać do pracy, przepracować co jest do przepracowania, wrócić, ugotować, czasem posprzątać, ogarnąć problemy szkolne  i ewentualne medyczne całej Trójcy. Fajnie też znaleźć z godzinkę dla siebie i/lub męża, ale czasem z tym trudno. Często jest tak, że tworzę rano w głowie listę rzeczy, które mam zrobić tego dnia. Potem je odptaszkowuję po kolei. W końcu mam już tylko: ugotować, odebrać Młodego, wydać obiad rodzinie i o 17.30 będę wolna... Zrobione. Zrobione. Zjedzone. Usiadłam... I kurwa nie mam sił by wstać i pójść się wykąpać po całym dniu. Nie mam sił ani nawet minimalnej chęci, by włączyć laptop, odpisać na mejle, zagadać do znajomych,  czy otworzyć książkę. Nie mam sił  by pójść do kuchni po kakao, nawet by pogadać czy się uśmiechać. Mam nadzieję, że to tylko przesilenie wiosenne i że wraz z ciepłem i słońcem przybędzie mi energii i chęci. Pisać też mi się nie chce tak nawiasem mówiąc. Mam wiele rozpoczętych postów na tematy różne, ale nie wiem, czy kiedykolwiek zostaną opublikowane.


3 lutego 2017

40 spełnionych marzeń - mój własny raj na ziemi

W roku 2017 przypada zacna 40 rocznica mojego przyjścia na świat. Z tej okazji postanowiłam się zabawić tworząc listy 40 rzeczy, które...
mi się udały, 
które mnie w życiu ominęły, 
na które mam nadzieję, 
które mnie denerwują, 
które mnie bawią, 
które.... ROK JEST DŁUGI zobaczymy, jakie pomysły przyniesie ;-) 

Dziś przedstawiam Wam 

listę 40 rzeczy*, które mi się w życiu udały, które dały mi szczęście, radość lub satysfakcję

*rzeczy: wydarzeń, zjawisk, spełnionych marzeń, osiągnięć, sukcesów i spotkanych ludzi

Charakter i osobowość

Był czas i to dość długi, kiedy byłam wielce niezadowolona z tego, jaka jestem. Chciałam być kimś innym. Źle się czułam w swojej skórze. Po latach zrozumiałam, że  moje cechy wcale nie są takie złe tylko muszę przestać próbować być tym kim inni chcą żebym była, a być sobą.  Zaczęłam sobie wielce cenić swą oryginalność i być dumną z tego jaka jestem. Niepasujące mi cechy udało mi się trochę zmodyfikować, ale o tym będzie dalej.
Najbardziej cenię sobie w sobie ogromne poczucie humoru, cierpliwość, inteligencję, empatię, dziecięce spojrzenie na świat i to że z jakiegoś powodu ludzie mi ufają i mnie lubią...

Rodzina

40 lat temu
Bocian wyrzucił mnie w dobrym miejscu. Wychowałam się w fajnej rodzinie. Czasem miałam i mam nadal wiele zastrzeżeń co do cech i poczynań moich najbliższych, ale wątpię czy jest ktoś na świecie, kto takowych zastrzeżeń nie ma, bo jeszcze się taki nie narodził, żeby wszystkim dogodził. Rodzice czasem mnie wkurzali (tak jak ja zapewne wkurzam swoje Młode i wkurzałam swoich rodziców), rodzeństwo bywało upierdliwe, ale ogólnie byli do zniesienia :-) Rodzice dawali mi od małego wiele swobody, nauczyli mnie przy tym odpowiedzialności za siebie i innych. Z domu wyniosłam też zamiłowanie i szacunek do przyrody oraz  innych ludzi i ich pracy. Nauczyłam się pracować. W domu było też zwykle wesoło, a prawie każdej pracy towarzyszyła zabawa i wygłupy.

Szpagat 

Niby nic wielkiego taki szpagat, jednak rzadko chyba ktoś potrafi go zrobić ot tak. To było moje pierwsze poważne postanowienie, pierwszy konkretny cel, za którego realizację zabrałam się z pełną świadomością i osiągnęłam pełny sukces. Było to ponad 20 lat temu w szkole średniej. Nagle wymyśliłam, ŻE CHCĘ i zaczęłam ćwiczyć codziennie. Z każdym miesiącem widziałam postępy. Pełny szpagat zrobiłam po około 2 latach ćwiczeń. Niestety okazało się, że ćwiczenia uzależniają i codzienna gimnastyka już mi została jako skutek uboczny na długie lata.

Zdanie matury

Moja mama nie była zachwycona moją decyzją o pójściu do liceum, bo "zawodówka była by o wiele pożyteczniejsza". Nie miałam więc zbytniego wsparcia w kwestii mojej chęci zdobywania wiedzy. Do tego jako dziecko rolników miałam swoje obowiązki polowe. Nawet pomiędzy egzaminami maturalnymi z poszczególnych przedmiotów szłam w pole z motyką. Do tego  w domu mieliśmy dzidziusia - mam 16 lat młodszego braciszka, którego istnienie nie ułatwiało mi nauki, bo takie maluchy lubią być w centrum uwagi, a braciszek był słodziakiem oczywiście, ale upierdliwym jak to młodsi bracia (czy siostry) tylko potrafią. Nie miałam też zbytniej motywacji do nauki, bo wiedziałam, że na studia i tak jestem za biedna. Jednak jakimś cudem maturę zdałam i cieszę się z tego.

Praca w bibliotece. 

Już mając 4 lata, chciałam być bibliotekarką. Serio. Później pomagałam babci w bibliotece, czytałam mnóstwo książek i marzyłam, że kiedyś to ja będę rządzić tym królestwem książkowym. Babcia mi przychwalała podśmiechując się pod nosem z moich wielkich dziecinnych planów. Potem na jakiś czas zapomniałam o tym (babcia też) bo w liceum były inne ważne sprawy,  ale ostatecznie zaraz po maturze zaczęłam pracować w bibliotece. Spełniło się więc moje pierwsze  marzenie. 

Trening wschodnich sztuk walki.

Pamiętacie "Wejście smoka" z Brucem Lee? Po obejrzeniu tego filmu po raz pierwszy, zaczęłam marzyć, by robić coś podobnego. Oglądałam wszystkie filmy związane ze sztukami walki. Gdy mówiłam o tym, że chciałabym trenować kung fu lub karate, to się wszyscy ze mnie śmiali, bo "ja się do tego nie nadaję przecież". Dopóki chodziłam do szkoły, nie było mnie na to stać, ale jak tylko zaczęłam pracować, zapisałam się do klubu. Mama uważała, że to niepotrzebne wyrzucanie pieniędzy... Cóż, to były moje pieniądze i nie żałuję, że je "wyrzuciłam", bo mogłam spełnić swoje drugie wielkie marzenie.

Zaistnienie w mediach publicznych 

Coś o czym chyba każdy marzy po cichu i z czego większość ludzi się cieszy. Może nie jestem, ani też nigdy nie byłam, kimś specjalnie znanym, ale miałam swoje 5 minut, po których byłam rozpoznawana na ulicy w swojej okolicy. Dla takiej szarej myszki jak ja było to niewątpliwie przyjemne doświadczenie. Najpierw w gazetach lokalnych i telewizji pojawiło się kilka razy moje zdjęcie i nazwisko w związku z relacjami z turniejów sztuk walki, gdzie czasem byłam zawodnikiem czasem organizatorem. Był też artykuł mojego trenera w kolorowym  (już chyba nie wydawanym) miesięczniku "Sztuki Walki Karate Kung Fu"z naszym (moim i koleżanki) z zdjęciem i to (moja osobista satysfakcja ;-)) zaledwie stronę przed dużym zdjęciem mojego idola Bruce'a Lee. Ważniejszy był jednak program w RTLu gdzie wystąpiłam z trenerem w pokazie z drewnianymi mieczami. 
W późniejszym czasie jako członek Stowarzyszenia Rzecznik Praw Rodziców brałam udział w telewizyjnej debacie w lokalnej telewizji, po którym znajomi z osiedla stwierdzili, że mam niezłe gadane hehe :-)
Teraz mam własnego bloga, na którego od czasu do czasu nawet ktoś zagląda oraz stałą rubrykę w belgijskiej gazetce polonijnej "Antwerpia po Polsku", zaś ostatnio udzieliłam wywiadu po niderlandzku do lokalnej wiejskie gazetki :-)
Żadna z tych rzeczy nie jest kto wie jakim sukcesem, nie jestem osobą sławną, ani popularną, nie zmienia to faktu, że z każdej się cieszę, bo każda znaczy dla mnie osobiście bardzo wiele.

Udowodnienie światu, że NIE jestem NIKIM tylko KIMŚ - osobista przemiana wewnętrzna

Z natury byłam dzieckiem nieśmiałym, zamkniętym w sobie, bojącym się odzywać niepytanym, stroniącym od ludzi. W szkole więc bardzo szybko dostałam odpowiedni przydział... na marginesie życia szkolnego, bo z takim cichym, nijakim i nieśmiałym dzieckiem nikt nie chce się bawić ani kolegować. Przez całe dzieciństwo, czyli do egzaminu dojrzałości (a nawet dłużej) nic się nie zmieniało - byłam niby w jakiejś klasie, ale jakby poza nią.
Moja przemiana wewnętrzna zaczęła się dzięki sztukom walki, gdzie moje wysiłki zostały docenione, gdzie mogłam coś osiągnąć, gdzie byłam motywowana do walki ze swoimi słabościami, gdzie mogłam robić to o czym marzyłam i osiągać małe sukcesy, które dla mnie jednak były wielkimi, bo ktoś to doceniał i chwalił, a nie tylko krytykował...

Pracę w bibliotece zaczęłam z wyraźnie wyczuwalną opinią społeczną, że "nie jestem właściwą osobą na to stanowisko". Jednak to było moje marzenie z dzieciństwa, przeto musiałam im wszystkim (w tym sobie) udowodnić, że się mylą. Na początku każdy dzień był dla mnie walką ze samą sobą, ze swoimi słabościami, z brakiem wiary w siebie i swoje możliwości. Co dnia musiałam sobie (i innym przy okazji) udowadniać, że coś potrafię. Stawiałam przed sobą zadania i je realizowałam. No, nie tak zupełnie sama. Mój brat dał się w ciągnąć w moje pomysły i pomagał mi w organizacji pierwszych (i późniejszych też) imprez w bibliotece i w szkole. Gdy kilka razy usłyszałam od swoich dawnych nauczycieli, że mam talent pedagogiczny, że świetnie sobie radzę z dziećmi, że mam fantastyczne pomysły, bardzo mnie to podbudowało i dodało skrzydeł oraz zmotywowało do dalszej pracy nad sobą i realizacji kolejnych pomysłów.
Z czasem zaczęli do mnie przychodzić uczniowie po pomysły i pomoc w przygotowaniu szkolnych imprez, nauczyciele i Ośrodek Kultury zapraszali do współpracy. W końcu dyrektorzy szkół z sąsiednich gmin zaczęli mnie z bratem zapraszać na szkolne bale jako wodzirejów. To było coś, co dawało mi wiele frajdy, ale jednocześnie pozwalało mi dalej się rozwijać i umacniać wiarę w siebie i swoje możliwości. Dziś ciągle walczę ze swoimi słabościami zabierając się za różne niełatwe zadania, których wykonanie bynajmniej nie jest niezbędne, ale niewątpliwie ciekawe i dające satysfakcje. Jestem z siebie dumna, bo mam świadomość, że mogłam do dziś siedzieć cicho pod miotłą i robić tylko to, co mi karzą i iść tylko tam, gdzie mi pozwolą, mówić tylko to, czego ludzie oczekują, ale rozruszałam swoje skrzydła, rozłożyłam je i wyfrunęłam z klatki.
Postaram się nie dać zamknąć w niej drugi raz.

Posiadanie córeczki, którą można tulić, stroić i obdarowywać prezentami.


Jako dziewczyna żyjąca z metką "niedorajda życiowa" przyszytą przez znajomych i rodzinę, bardzo wątpiłam w spełnienie tego marzenia wpłynąwszy w tzw dorosłość. Jednak się udało i to podwójnie! 14 lat temu przyszła na świat moja pierwsza księżniczka, 2 lata później druga.

Posiadanie syna.

Gdy już dziewczynki były na  świecie, zaczęłam marzyć, by mieć też chłopca. Będąc samotną mamą raczej dość trudno o realizację takich rzeczy. Jednak marzyć wolno zawsze. Ja marzyłam. W końcu przyszedł taki dzień. Czuję się spełniona jako mama.

Książę z bajki.

Każda dziewczyna, kobieta ma jakiś ideał faceta, z którym chciała by być. Ja też miałam. Ten ideał czasem się zmieniał w szczegółach, ale pewne cechy mój ideał miał zawsze te same. Mój pierwszy facet  nie miał chyba żadnej z nich. Zresztą w związku z metką (patrz wyżej) nie dawałam sobie żadnej szansy na znalezienie faceta, który by choć małą częścią ów ideał przypominał... Po wielu niemiłych przygodach typu rozwód i niewłaściwe lokowanie uczuć jednak doczekałam się mojego księcia. Nie miał co prawda pałacu ani białego konia, nie był nawet obrzydliwie bogaty jak na księcia przystało, ale poza tym miał wszystko, czego oczekiwałam po prawdziwym facecie - kochał samochody ale też muzykę i książki, był silny i męski, ale też romantyczny, nie palił i nie pił,  i - uwaga - lubił sprzątać i ładnie się ubierać, do tego miał niesamowity głos. Książę ten teraz jest moim królem i im więcej go znam, tym bardziej doceniam jego istnienie. Nie tylko mnie polubił, ale przygarnął pod swój dach razem z moimi małymi dziewczynkami, które pokochał jak swoje. Dba o nas wszystkich, jak tylko może. Wiem, że za każde z dzieci oddałby życie. Mimo że co dnia ciężko pracuje, jeszcze pomaga mi ogarniać pranie, zakupy i sprzątanie. Udziela się też w kuchni jak może. Ostatnio nawet nauczył się smażyć naleśniki. Z moim księciem często dyskutuję o polityce, filmach i książkach, bo zainteresowania mamy takie same, a poglądy polityczno-religijne bardzo podobne. Ponadto mój książę lubi nie tylko ze mną zwiedzać stare zamki ale też chodzić na zakupy odzieżowe i kupować mi ładne rzeczy w tym bieliznę oraz kosmetyki

Zmiana miejsca zamieszkania.


Przez 35 lat mieszkałam w jednym i tym samym miejscu. Bardzo je lubiłam. Jest tam pięknie - lasy, góry, woda, czyli wszystko co lubię, ale gdzieś tam w głębi tkwiło marzenie o wyruszeniu w świat. Zazdrościłam książkowym i filmowym rówieśnikom, którzy przez całe życie się przeprowadzali z miejsca na miejsce poznając nowych ludzi i miejsca. Byłam jednak niemal pewna, że nigdy się nie wyprowadzę, bo byłam za biedna, a potem jak zaczęłam pracować w bibliotece,  całkiem straciłam nadzieję, bo przecież nie zostawię pracy, o którą w tym kraju tak ciężko. Jednak się udało. W ciągu 5 lat przeprowadziłam się 3 razy i dało mi to wiele radości.

Zobaczenie morza.

Wiecie, że moja mama nigdy nie była nad morzem? Nie było kasy albo możliwości, bo z krowami raczej ciężko wybrać się na wycieczkę a same se jedzenia nie wezmą ani się nie wydoją... W górach się bywało, bo blisko nich mieszkaliśmy. Jednak Bałtyk był cały dzień drogi od nas i dla wielu pozostawał w sferze marzeń. Pierwszy raz zobaczyłam Bałtyk z okazji obozu sztuk walki. Potem chciałam pokazać morze moim dzieciom, "póki jest okazja, bo nie wiadomo, co przyniesie przyszłość". Nie było mnie stać, ale się uparłam jednego roku, gdy dziewczynki miały odpowiednio 6 i 4 lata. Wzięłam kredyt na rok, do tego wypłata i wakacyjne, no i wsiadłyśmy w pociąg i pojechałyśmy zobaczy wielką wodę. Było fajnie, choć podróż męcząca dla samotnej matki z dwójką dzieci. Teraz nad morze możemy jeździć, kiedy nam się zachce, bo mamy blisko, ale zawsze liczy się pierwsze wrażenie :-)

Poznanie swojej okolicy

Gdy wychwalam uroki Belgii, rodacy czasem  rzucają mi w twarz przysłowie "cudze chwalicie, swego nie znacie" i biadolą, że Polska też jest ładna zaś ja jestem niemal pewna, że gdyby zapytać ich o skarby swojej gminy powiedzieli, by że u nich nic nie ma... A ja mam tę satysfakcję, że Polskę też zwiedziłam i poznałam, a swoją okolicę przeczesałam kamień po kamieniu, przeszłam dziesiątki kilometrów szlakiem, a rowerem zjeździłam wszerz i wzdłuż, wlazłam na każdą górkę, zbadałam dno rzeki, poznałam wszystkie legendy i odkryłam wszystkie zakamarki w swojej gminie i okolicach. Szwędałam się dniami i nocami w towarzystwie brata lub psa. To dawało mi wiele radości a dziś jestem szczęśliwa, że wyjeżdżając nie zostawiłam tam nic niezbadanego. 

Wycieczka za granicę.

Jak byłam mała, jeszcze mieliśmy kasę i zaliczyłam z mamą trochę wycieczek do różnych miast w Polsce. Potem razem z bratem i siostrą  zwiedzaliśmy z MOSIRem i naszym klubem karate inne miejsca. Jednak tylko w kraju. O zagranicy można było tylko pomarzyć i pooglądać w tv. Z pracy byłam na wycieczce na Słowacji, ale to było z Podkarpacia bliżej jak nad Bałtyk. Bardzo chciałam zobaczyć inne kraje. Udało się. Dziś mam możliwość zwiedzania bez większych problemów Belgii, Holandii, Niemiec, Francji, więc może i kiedyś spełnię swoje największe marzenia i dotrę do Japonii i/lub Australii.

Nauka języków.

W podstawówce nie mogłam się doczekać, kiedy zacznę się uczyć języka rosyjskiego (w moich czasach tylko taki był dozwolony) i naukę rozpoczęłam z wielką radością. Wieloletnia korespondencja z rówieśniczkami ze Związku Radzieckiego była nie lada frajdą dla mnie. Trochę później zaczęłam do spółki z bratem uczyć się samodzielnie angielskiego z książek i kastet (no, było takie coś), które kupili nam rodzice. Samemu jednak ciężko, gdy nie ma kto kierować i poprawiać. Rodzice znali tylko rosyjski. Nauczyliśmy się jednak podstaw, które z czasem nam się przydały podczas emigracji. Moim marzeniem jednak była nauka wielu języków, szczególnie japońskiego. Dziś japońskiego co prawda się nie uczę, ale nauczyłam się za to trochę niderlandzkiego, rozumiem angielski, a mam możliwość uczyć się wielu innych języków i zapewne z tej możliwości będę korzystać w przyszłości.


Poznanie ludzi z innych krajów.

Pochłaniając dziesiątki książek, myślałam sobie, że fajnie by było spotkać kiedyś prawdziwego Chińczyka, Francuza, Anglika, Japończyka, Araba etc etc i porozmawiać z tymi ludźmi. Jednak było to dla mnie tak samo realne, jak lot na Marsa. Oczywiście w Polsce widywałam czasem obcokrajowców np w turystycznych miejscowościach, ale widzieć a znać to dwie różne sprawy.  Dziś spotykam w jednym miejscu ludzi z całego świata o wszystkich kolorach skóry. Jesteśmy kolegami, rozmawiamy ze sobą, siadamy obok siebie, rozmawiamy, pijemy wino, poznajemy wzajemnie swoje rodziny. To jest niesamowite doświadczenie - o czym mówiłam już z 500 razy w tym blogu.

Wychowanie dzieci na dobrych ludzi.


Gdy urodziła się moja Najstarsza pociecha, nie miałam pojęcia o zajmowaniu się dziećmi. Do tego na każdym kroku dawano mi do zrozumienia (patrz też pkt 3), że jestem beznadziejną matką, bo... kto to widział całować śpiące niemowlę, kto to widział by matka szła spać razem z dzieckiem o tak wczesnej porze, bo kto to widział by karmić cycem roczne dziecko, by wychodzić z dzieckiem w zimie, etc.  Byłam zdezorientowana, bo opinie najbliższych, wiedza książkową i własna intuicja mówiły każde co innego. Ostatecznie wybrałam jednak to ostatnie jako główny motor wychowywania mojej Trójcy. Po 14 latach jestem zadowolona z efektów. Jestem z siebie dumna. Przede mną jeszcze długa droga, która nie wiadomo jak się skończy, ale będę się uparcie trzymać własnych zasad i pomysłów na życie i wychowanie.

Lepsze od mojego życie dla własnych dzieci.


Moje dzieciństwo nie należało do najgorszych - było fajne. Jednak - jak chyba większość rodziców - chciałam, by moje potomstwo miało jeszcze lepiej, niż ja sama. Na dzień dzisiejszy mają lepiej, niż ja i mąż w podobnym wieku. Jak będzie dalej, czas pokaże, ale póki co, mam się z czego cieszyć.

Integracja z tubylcami i odnalezienie się na obcej ziemi.

Przed wyjazdem czytałam trochę na temat życia na emigracji. Z wielu opowieści rodaków wyłaniał się dosyć przygnębiający obraz: nas Polaków traktuje się źle, gorzej niż tubylców, Belg (Anglik,, Niemiec, etc) nigdy nie zaakceptuje Polaka, nigdy go nie będzie szanował, Polak nie zintegruje się z autochtonami, nigdy nie będzie u siebie. Polak zawsze będzie tęsknił za ojczyzną. Itede itepe. Ja jednak jechałam za granicę po nowe życie i jeszcze zanim wsiadłam w Nisku do naszego starego  Forda, postanowiłam, że ja zrobię wszystko, by się zintegrować. I ja Wam wsystkm pokażę, że Polak może się zintegrować JAK ZECHCE, a ja chcę! Od pierwszych dni szczerzę się do wszystkich od ucha do ucha, pozdrawiam i staram się nie poddawać, gdy ktoś nie odpowie tym samym. Odkąd znam kilka wyrazów po ichniemu, zagajam, a sama zagajona odpowiadam z chęcią. Powoli wkręcam się tutejszą społeczność. Kroczek po kroczku jestem coraz bliżej celu. A może już go nawet osiągnęłam... Tu mogę dodać jako osobne osiągnięcia, bo każde wydarzenie było ważne dla mojego dalszego życia i z każdego jestem zadowolona:


Pierwsze przyjęcie urodzinowe w Belgii.


Myślicie że to nic? 3 lata temu wydawało mi się to jedyną logiczną decyzją w danej okoliczności. Dziś nadal tak uważam, ale z perspektywy czasu widzę też, na co się porwałam. Po 2 miesiącach w obcym miejscu, nie potrafiąc wydukać jednego zdania w tutejszym języku, nie znając nikogo, bez pomocy jakiejkolwiek zaprosiłam do domu 20 belgijskich dzieci i korzystając ze swoich zdolności plastycznych urządziłam zabawę w poszukiwanie skarbu oraz wspólne gotowanie. Udało się! To był pierwszy ważny krok na drodze integracji. Pierwszy mój, nasz, sukcesik.


Zaprzyjaźnienie się z innymi rodzicami i sąsiadami.

"Zaprzyjaźnienie" to może zbyt wielkie słowo na tę okoliczność. Niemniej jednak dziś na liście znajomych mam rodziców belgijskich kolegów moich dzieci, z którymi rozmawiam od czasu do czasu, którzy zapraszają moje dzieci do siebie, którzy dzwonią i proponują podwózkę moich dzieci do szkoły w czasie deszczu, których mogę zapytać o lekarza specjalistę, o dobrą szkołę, o to gdzie kupują to czy tamto. Sąsiedzi zagajają o pogodzie, życzą wesołych świąt, przygarniają moje dzieci, pod swój dach, gdy te zapomną klucza do domu, dzielą się warzywami czy grilowaną rybą.

Praca 

W znalezieniu pracy pomogli mi szefowie męża. Jednak samo znalezienie pracy to nic. Ważniejsze by się w niej utrzymać, czyli zostać dobrym pracownikiem. Nigdy nie byłam miłośniczką sprzątania. Nie lubiłam sprzątać i nie umiałam robić tego efektownie i dobrze, a moja praca na tym właśnie polega. Mówiłam że będzie cud, jak po miesiącu mnie nie wykopią. Po 2 latach mogę rzec, że nie tylko nauczyłam się sprzątać, bo nawet polubiłam sprzątanie, a do tego większość klientów jest zadowolonych z mojej pracy, o czym mi co jakiś czas nie omieszkają powiedzieć. To cieszy i daje motywację do dalszych działań i  jeszcze większych starań.

Członkostwo w Radzie Rodziców we flamandzkiej szkole podstawowej.

Dla mnie ważne, że mi to zaproponowano, bo to świadczy o tym, że zauważono moje istnienie w tej społeczności. A że lubię się udzielać jest to tym bardziej fajne. 

Biblioteka po raz drugi

Od jakiegoś czasu pracuję jako wolontariusz w bibliotece publicznej we Flandrii, dzięki czemu mogę się bliżej zapoznawać z funkcjonowaniem tutejszych bibliotek i poszerzać swoje słownictwo z tej dziedziny. Poza tym czerpię z tego dużą satysfakcję, bo robię, co lubię. Zapewne ułatwi mi to też znalezienie płatnej pracy w tym zawodzie w najbliższym czasie.


Blog

Gdy tylko dowiedziałam się o istnieniu blogów, chciałam kiedyś mieć swojego bloga i pisać... Wtedy blogosfera dopiero raczkowała i nie było tego tyle, co dziś. Nadmienię, że swoją przygodę z komputerami zaczynałam od Atari, grania w River Raid i programowania w BASICu. W tych czasach internet dopiero był w budowie, a ja tej budowie się przyglądałam i marzyłam żeby kiedyś mieć peceta, a potem Internet i żeby zostać prawdziwym pogromcą komputerów (to akurat się nie udało, bo "szkoła informatyczna nie była dla dziewczyn" pff). Kiedyś dawno temu założyłam bloga, by sprawdzić jak to działa, ale nie miałam za bardzo pomysłu na temat przewodni, a poza tym internet  512Mb (teoretycznie - człowiek się cieszył, jak w ogóle chwilę był) nie sprzyjał twórczości. Dopiero 3 lata temu udało mi się pomysł zrealizować, a efekty przekroczyły nawet moje mimo wszystko skromne oczekiwania. Wreszcie też mam:

Własny laptop.

Przez większą część życia komputer (nawet Atari) zawsze musiałam z kimś dzielić. Nawet jak sobie za swoją kasę kupiłam swój komputer "OSOBISTY" to i tak cała rodzina przecież z niego korzystała i nie można było dysponować czasem spędzanym przy nim. Potem z kolei dzieci chciały oglądać bajki i grać. Dożyłam jednak takich czasów, że mam cały wspaniały lapek tylko dla siebie, bo każdy w domu ma swojego kompa i nikt nikomu się nie wtrynia.

Spotkanie wielu wspaniałych ludzi.

Przez większą część życia byłam typem samotnika i nie miałam swojego grona przyjaciół. Jednak nigdy nie miałam problemów z nawiązywaniem nowych znajomości i wszędzie miałam znajomych. Wielu fantastycznych ludzi płci obojga poznałam korespondencyjnie. Jeszcze więcej poznałam podczas wycieczek, obozów i turniejów sportowych. Każda znajomość była cenna, każda zostawiła jakieś miłe wspomnienia, wiele z tych osób czegoś mnie nauczyło lub dało mi  cenne życiowe wskazówki. 

Eksperymenty na włosach

Przez sporą część życia nosiłam długie włosy. Był taki moment, że czasem sobie na nich siadałam, bo takie były długie. Jednak przetestowałam chyba każdą długość włosów, w tym kilka milimetrów. Sprawdziłam ponadto, jak wyglądam w każdym możliwym kolorze. Dzięki temu dziś nie muszę się zastanawiać, jakby mi było w danej fryzurze - ja  to po prostu już wiem :-)

Szczupła, wysportowana figura

Przez 40 lat nigdy nie musiałam się odchudzać. W większej mierze zawdzięczam to szalonej przemianie materii, jednak aktywny tryb życia na pewno nie jest bez znaczenia. Zawsze byłam w ruchu - rower, bieganie, codzienna gimnastyka, sztuki walki, praca fizyczna, niekończące się piesze wędrówki po lesie i górkach. Dziś przejeżdżam rowerem dziennie 10-30 km i nawet tego nie czuję, czemu z kolei zawdzięczam swoje zgrabne nogi :-) 

Zwierzaki

Jestem ogromnym miłośnikiem zwierząt i zawsze wokół mnie kręciły się jakieś stworzenia dając mi szczęście. Jako mała dziewczynka dostałam od rodziców parę papużek falistych. Hodowałam je przez 20 lat. Oczywiście wiele razy doczekałam się małych papużątek. Przez 13 lat miałam psią przyjaciółkę Gapę - najmądrzejszego na świecie owczarka niemieckiego. Poza tym przez dom przewineły się stada kotów, chomików, szczurów, rybek i królików. Jednego dnia spełniłam swoje małe marzenie, jakim jest owinięcie sobie boa na szyi, co było oczywiście nie do końca rozważne, ale kto powiedział, że kiedykolwiek byłam rozważna? ;-)

Przejechanie tysięcy kilometrów na rowerze

Odkąd dostałam swój pierwszy zielony rower, lubiłam jeździć. Wtedy jeździliśmy wkoło domu aż do znudzenia. Czasem nad rzekę i z powrotem, ale potem urosłam i zaczęliśmy z robić wyprawy gdzie oczy poniosą - nie ważne dzień czy noc. Na treningi karate też zasuwaliśmy na bike'ach po 12 km nawet jak lało, wiało, była mgła ograniczająca widoczność do metra albo śnieżyca, czy droga oblodzona. Po kolizji z autem trochę mnie przystopowało (do dziś mam trochę asfaltu na łokciu na pamiątkę), ale nie na długo. Teraz robię ponad 300km/miesięcznie. Czym było by życie bez roweru?

Nowoczesny ekspres do kawy

To było stosunkowo krótkometrażowe życzenie, bo zaczęło się, gdy spróbowałam pierwszej kawy z ekspresu ciśnieniowego, a która mi wyjątkowo posmakowała. Postanowiłam, że kiedyś sobie kupię taki ekspres. No i mąż spełnił moje marzenie kupując mi to cudo na urodziny. Uwielbiam! (i męża, i kawę)


Kupowanie nowych  ubrań i butów. 

Zakupy ubraniowe lubi chyba większość kobiet. Ja przez większą część życia nie lubiłam, bo nie było mnie na nie stać. Gdy byłam mała, mama mi szyła czasem ubrania lub robiła z włóczki i te były czadowe, ale na włóczkę i materiał też trzeba mieć kasę. Niestety głównie nosiło się ubrania i buty po kimś - najpierw po ciociach i kuzynkach, potem kupowane na szmateksie. Jak już na prawdę coś było potrzebne a nie udało się znaleźć w używkach, szło się do prawdziwego sklepu. No ale o tzw markowych to można było sobie pomarzyć. I ja marzyłam, że kiedyś pójdę i sobie kupię choć jedną rzecz. Dlatego dziś mało się nie posikam z radości, że mogę sobie pójść choćby raz czy dwa razy na rok nawet do takiego do C&A, czy H&M i wyjść z pełną torbą ubrań. (tutaj to jedne z tańszych sklepów, ale nowe to nowe)

Sypialnia z prawdziwego zdarzenia.

To ma być marzenie? Ba! Śpiąc na starej wersalce w zagraconym pokoju marzyłam, żeby mieć prawdziwą sypialnię z ogromnym drewnianym łożem. Dziś mam sypialnię z dawnych snów.

Długa lista przeczytanych książek

Od dziecka kocham książki. Przeczytałam ich w życiu tysiące. Czytam wszystko, co mi w ręce wpadnie - horrory, fantastykę, romanse, kryminały, książki podróżnicze, a także popularno-naukowe (głównie psychologia, religia, przyroda). Przyniosło mi to wiele radości i pozwoliło wzbogacić swoją wiedzę o świecie i ludziach, a także sobie samej. 

Jadanie w restauracjach

Też taka niby śmieszna sprawa... Kiedyś myślałam, że restauracje są tylko dla bogaczy, ale tak po cichu sobie marzyłam, że fajnie by było pójść sobie czasem do jakiejś fajnej knajpki  na obiad czy na kawkę. Zdarzyło mi sie w PL pójść do pizzerii lub McDonalda z 5 razy, ale to już było szaleństwo. Dziś do Donalda jedziemy, jak się w sobotę lub niedzielę nie chce gotować, bo tam tanio (za 35€ nażre się i napije (w tym kawy) cała piątka). Raz w miesiącu (raz na 2mce) pozwalamy sobie jednak wydać stówę w normalnej restauracji. Na początku nie wiedzieliśmy, jak się zachowywać, jak zamawiać, jak znaleźć coś w menu - no serio - prosta niby sprawa, ale człowiek głupio się czuje, jak nie wie o co kaman. Dziś w resto czujemy się swobodnie, dzieci umieją się zachowywać i zamawiać, co chcą i cieszymy się za każdym razem tymi wspólnie spędzonymi minutami i delektujemy zamówionymi posiłkami, kawą i rodzinnymi rozmowami.

Nietuzinkowi ludzie.

Spotkałam w swoim życiu wielu niesamowitych ludzi - zwykłych niezwykłych. (poświęcam im osobną listę, którą opublikuje lub nie), dzięki którym nie tylko miło spędziłam czas, ale czegoś nowego się dowiedziałam, nauczyłam. 

Miłość do świata i ludzi

Kocham życie (choć śmierć mnie również fascynuje), przez 40 lat podziwiam świat i nie mam dość.  Każdy krzaczek, każda kropla deszczu, każdy promień słońca, każda żywa istota ciągle budzą mój zachwyt. Przyglądam się przyrodzie, obserwuję ludzi i nigdy mnie to nie nudzi. Osiągnięcia ludzkości  i możliwości ludzkiego organizmu są niepojęte, sprawne działanie ekosystemów i nieskończoność wszechświata są niesamowite zaś odkrywanie coraz to nowych tajemnic, jakie  ten świat przed nami kryje, daje mi ogrom szczęścia i radości. 

 
Zachowanie optymizmu i pogody ducha pomimo wielu niefartownych wydarzeń i doświadczeń

Ostatni i najważniejszy punkt. Gdy słucham ludzi wiecznie niezadowolonych i narzekających na wszystko co się da, kłócących się i obrażających o byle gówno, uświadamiam sobie jakim jestem szczęściarzem, że mam w sobie tyle pogody ducha i optymizmu, których mi nie zabrakło nawet gdy wszystko szło źle i świat legł w gruzach.  Pijak w domu, rozwód, stres, samotne wychowywanie dzieci, niecukierkowa sytuacja w domu, nie wiele lepsza w pracy, brak pieniędzy i własnego kąta, przeprowadzka, szpital, długi,  komornicy i windykatorzy,  małe dziecko, nieprzespane noce, strach, samotność,  ciasnota, emigracja... a ludzie pytali, jak ty to do cholery robisz, że ciągle się śmiejesz pomimo tego wszystkiego? Jak jak? Normalnie pyskiem. Padłaś? To podnoś dupę z gleby, popraw biustonosz  i walcz dalej - niech ludzie widzą jaka jesteś zajebista! Zawsze tak robię i zawsze działa. 



Brak wam wiary w siebie, optymizmu? Zróbcie sobie taką listę własnych spełnionych marzeń i sukcesów, a zobaczycie, że tak na prawdę jesteście szczęśliwymi ludźmi.





2 lutego 2017

Een Pool in Belgie - meer dan 50 dingen die vinden we raar ;-)

Toen ik naar België kwam vond ik veel dingen raar en vreemd. Vandaag zijn deze dingen meestal gewoon en normaal voor mij maar nog altijd, elke maand ondek ik iets nieuw (en raar). 
Sommige van deze dingen, oplossingen, gewoonten vind ik beter dan in Polen maar sommige vind ik na de 3 jaar nog  altijd RAAR en gek.

Wat vinden Polen raar in België?

  1.  België is 10 keer kleiner dan Polen maar heeft 3 officiële talen (Polen 1 taal).
  2. Verschillende talen en mensen uit hele wereld op 1 straat in elke Belgische stad.
  3. De meeste mensen spreeken minstens 3 verschilennde talen. 
  4. Sommige bekende merken van kleding, schoenen, fietsen enz  die in Polen de duurste zijn, zijn hier goedkopste.
  5. Belgen eten de wentelteefjes met nutella of jam (in Polen met kruiden en zout).
  6. Suiker mets zout. bv. sommigen eten een worst met honing (bah); stoofvlees koken de Belgen met peperkoek en/of chocolade. ONGELOFELIJK maar het is lekker ;-)
  7. In land van chocolade is geen chocolade met fruitinvulling (jam) (mijn favoriete)
  8. Geen pantoffels op school (in Polen mogen kinderen hetzelfde schoenen binnen en buiten de  school niet te dragen)
  9. Middagpause overal  - werk, school, winkels, kapsalons, garages, bank, post enz (het was moeilijk om te wennen aan)
  10. Tijdens middagpause gaan mensen nar huis om boterham te eten.
  11. Tijdens middagpause op school moeten kinderen buiten (in Polen nooit).
  12. Gelijke lessenrooster - alle lerlingen beginnen en eidingen lessen om hetzelfde tijd op elke school elke dag  in hele Belgie. (In Polen elke klas op elke school heeft andere lessenrooster op elke dag)
  13. Een fietser is  een "heilige koe" (ik voel me hier veilig op de weg - in Polen had ik ongeluk en was ik dan bang om te fietsen want  er is gevarlijk)
  14. Chauffeurs zijn meestal beleefd en aangenaam tegen elkaar 😲
  15. Ik kan een weg rustig oversteken door een zebrapad (ik moet niet 10 minuten wachten, ik moet niet lopen met mijn kinderen)
  16. Veel oudere in autos (ja, ze voelen zich ook veilig :-) )
  17. Supermarkten open "slechts" tot 21u en gesloten op zondag.👍
  18. Aardige mensen in winkels, kantoren enz. WOW!
  19. Kaarsen. Belgen zijn gek op de kaarsen.
  20. Kaarsen die in Polen  enkel in een kerhof gebruiken worden (kaars in schaal) branden er in Belgie meestaal tijdens feesten. 😣
  21. Kerstkaarten. Buren, kennisen, leerlingen geven kerstkaarten naar elkaar. (nu doe ik het graag ook, maar in eerste jaar was ik verbaasd)
  22. Veel fietsen overal. Idereen hebben een fiets en ze fietsen per 15 km naar hun werk of school. (toen ik hetzelfde in Polen deed vonden dat mensen stom)
  23. Tientallen soorten wafels (maar geen Poolsce dunne wafel!)
  24. Een special soort kerst bier. Tof 🍺
  25. "Enkel op afspraak". Ik wil naar kaper - enkel op afspraak. Ik wil een rekkening te openen - afspraak. Ik wil met buren praten -  afspraak ;-)
  26. Registratie van een nieuwe auto duurt ongeveer 20 minuten. WOW! (in Polen vaak een paar dagen)
  27. Dicht bij de bergen, dicht bij de zee, dich bij Parijs, dicht bij Amsterdam (in Polen had ik 500km naar de zee)
  28. De Belgen kopen veel boeken (veel meer dan in Polen).
  29. Pannenkoeken of fritjes (alleen!) tijdens verjaardagfeestje. Op de Poolse  feestje moet veel voedsel altijd zijn, verschillende gerechten, volldige tafel. Gewone gerechten als pannenkoeken zijn  niet geschikt voor het veestje :-) (Vandaag vind ik belgische verjaardag super - gemakkelijk om te organizeren! maar in begin was het een beetje raar).
  30. Inschrijvingen in scholen. Ik was geschokeerd dat ouders een paar dagen voor de school moeten wachten en buiten slapen om hun kind in te schrijven. 
  31. Veel rare huizen, voorbeeld:
  32. Veel rommelmarkten en 2dehands winkels. (ik vind het supertof)
  33. In pijama buiten gaan  (ochtend naar brievenbus en dan met buren lange uren staan praten ;-)
  34. In mijn gemeente is meest buitenlanders van Nederland, POLEN en Romenie. 👏
  35. Is nodig de hand te steken om bus te stoppen.
  36. De busen rijden slechter (zelden op tijd, soms niet, overslaan sommige haltes) dan in Polen. 
  37. Met een abonnement kunnen we in hele Vlanderen rijden met (bijna) alle busen (in Polen allen van bepaalde halte tot bepaalde halte met bus van bapaalde lijn)
  38. Is er meestal niet nodig lange tijd te wachten om naar  tandarts of andere artsen te gaan. 
  39. Het verbod van gsm tablet enz op lagere school (SUPER!).
  40. Om 8 uur s'morgens is nog donker (winter). (In Polen ga de zon vroeger slapen en vroeger moet opstaan ;-)
  41. Het is kouder dan het lijkt. Min 5 graden in Belgie = min 10 graden in Polen (hier is de lucht meer vochtig)
  42. Een beetje sneeuw is een grote ramp. AMAI! ☃☃
  43. De postbode komt nooit binnen met gewoone brieven (In Polen wel)
  44. Ik mag kraanwater drinken (In Polen is het vaak  gevaarlijk - bacterie)
  45. Op lagere school (onze) is alles echt gratis (handboeken, pootloden, pennen,...). In Polen was "gratis" maar we moesten alles kopen.
  46. Is er zwemmen verplicht op school. (In Polen geen zwemlesssen op school)
  47. Is er mogelijk (EN GOEDKOPER) veel nieuwe talen te leren in eigen gemeente.
  48. Is het noodzakelijk om rezervatie in elke restaurant te maken (dorpen).
  49. Elke twaalfjarige hebben de identiteitskaart (in Polen vanaf 18jaar)
  50. Hondenbuggy. (in Polen  hebben alle honden per 4 poten OM TE LOPEN ;-) )
  51. Geen kleinevuilnisbakken dichtbij elke winkel, school, etc maar is proper.
  52. Iedereen in België sporten (fietsen, lopen, wandelen, dansen, tennisen,...)
  53. Veel feesten met eten: spagettifestijn, broodfestijn, mosselfestijn, bierfestival, slagerfestival en 1000 andere ;-)
  54. Broodautomaten, aardappelautomaten, aardbeienautomaten (in Polen bestaat het niet).
  55. Moslims in katholieke scholen.
  56. Kippen in centrum van Brussel ;-)
  57. Sticks met chocolade en popcorn met caramel of suiker (BAH!)
  58. Honden zonder een muilkorf in openbare gelegenheden


Bovenstaande teskt is mijn taaloefening. Ik weet dat ik veel grappige fouten maak dus ik vraag om uw begrip :-)
 Zie je fouten in mijn tekst? Kan je verbeteren? Doe maar! (commentar, e-mail).

1 lutego 2017

Jej życie to szycie

na zakupy?
Każdy z nas lubi ładnie się ubierać i mieszkać w przytulnym mieszkanku. W sklepach nie zawsze udaje nam się znaleźć to czego szukamy. Myślę, że każdemu choć raz w życiu się zdarzyło zwiedzić dziesiątki sklepów, przymierzyć setki ubrań, pomacać kilometry firanek, przejrzeć dziesiątki katalogów, ofert i stwierdzić, że nigdzie nie ma rzeczy, która spełniała by wasze oczekiwania, by was w pełni zadowalała. Niejeden z was pewnie żałował wtedy, że nie umie czarować... 

A ja właśnie znalazłam jedną czarodziejkę i to w Belgii. 

Marzena potrafi wyczarować niesamowicie piękne rzeczy i spełniać ludzkie a także swoje marzenia. Wystarczy, że weźmie do ręki swoją magiczną różdżkę, znaczy igłę i szast prast wyczarowuje przepiękne firanki, podusie, torby, obrusy, pościele, sukienki wszystko takie jak sobie człowiek wymarzył.



 Bo szycie to jej pasja.

zestaw dla dzidziusia

Marzena z córą
Marzena ma 37 lat i mieszka w Belgii. Razem z mężem Sławkiem, dorosłym już synem Adrianem i dwoma córkami Darią i Amelią mieszkają od 5 lat w ślicznej miejscowości Dentergem we Flandrii Zachodniej. Przyjechali zaś z pierwszej stolicy Polski, czyli z Gniezna.

Z wykształcenia jest mój dzisiejszy gość technikiem technologii odzieży i dekoratorem wnętrz. Z igłą i nitką zaprzyjaźniła się już jako dziewczynka, kiedy to szyła dla swoich lalek czadowe kiecki oraz fikuśne firanki do ich domku wykorzystując do tego celu sylwestrowe suknie swojej mamy. Marzena wspomina, że uczyła się szyć jeszcze na tzw maszynie deptanej, którą jak większość pewnie wie (jednak młodszych oświecę ;-) ) napędzało się za pomocą swoich stóp. Nie straszne jej były więc częste wtedy braki prądu. Dało się szyć nawet przy świeczkach. Potem szyła na Łuczniku.

"Potrafię kupować kilometry tkanin, jak mi się coś spodoba, a potem myślę, co mogę z nich uszyć" - mówi Marzena.

Szyciu i obmyślaniu nowych projektów poświęca każdą wolną chwilę od już przeszło 20 lat. Marzena potrafi uszyć chyba wszystko. Jednak największą jej pasją jest dekorowanie okien: firany, firanki, zazdrostki, panelowe rolety, wachlarze, lambrekiny. 





Każdy dzień przynosi nowe pomysły a nasza czarodziejka zbiera je do magicznego kuferka i tworzy z nich potem za pomocą igły najprawdziwsze cuda ku radości swojej i każdego, kto ją ładnie poprosi o coś mięciutkiego i ładnego.

Gdy tylko zarobi trochę centów zaraz inwestuje w nowy sprzęt, by sprostać nawet najbardziej nieoczekiwanym i wymyślnym oczekiwaniom swoich klientów.

Swego czasu Marzena podjęła się nawet zadania, za które nikt za skarby świata nie chciał się zabrać. ze względu na dość hm... nietypowe miejsce, w którym trzeba było pracować, a wszystko musiało być szyte i modelowane na miejscu. Porządna dekoratorka jednak trudnych zleceń się nie boi i  żaden umrzyk jej nie straszny... Tak, wystrój zakładu pogrzebowego to jest nie lada wyzwanie dla dekoratorki. Jak ktoś temu sprostał - na pewno da rady uszyć wszytko.

Na co dzień jednak Marzena woli szyć i projektować weselsze rzeczy dla żyjących, zdecydowanie bardziej lubi też kontakt z żywymi ludźmi, wręcz uwielbia spełniać ich życzenia, zaś bez szycia żyć nie może. Gdy słyszy klientów mówiących: "no, coś tam Pani wymyśli" cieszy się, że jej ufają, co dodaje jej dodatkowej motywacji do działania.

Z potrzeby serca i tęsknoty za ojczyzną ostatnimi czasy stworzyła kolekcję folk, w której znalazły się podkładki dekoracyjne, koszyczki, fartuszki, a także pościele. 

Wszystko projektuje i szyje sama. Każdy więc otrzymuje rzeczy jedyne w swoim rodzaju i niepowtarzalne. 






Myślicie może o nowej pościeli lub firankach do swojego domu? A może coś walentynkowego?


Walentynki tuż tuż....

Pędźcie natychmiast na fanpage'a naszej utalentowanej rodaczki:


Możecie też tyrknąć: 0465 705 879

Zdjęcia w tym poście są własnością Marzeny Zielińskiej.