31 grudnia 2017

Co to jest PORTEK GINKA, czyli przychodzi człowiek do blogera. UWAGA KONKURS.

W poprzednim poście podsumowałam nasz kolejny rok na obczyźnie. Pominęłam tam jednak jedną dość ważną kwestię, czyli

moje blogowanie. 

Może dlatego, że to już spowszedniało, już mnie tak nie kręci jak na początku, już nie przeżywam jak mrówka okres... 
I to właśnie jest ważne 
- blogowanie się ustabilizowało tak samo jak nasze życie na obczyźnie

Piszę spokojnie, gdy znajdę czas, gdy poczuję potrzebę utrwalenia swoich przemyśleń. Nie martwię się, że nic nie napisałam przez miesiąc, czy dwa, bo przecież piszę dla siebie (to że ktoś czyta, czy komentuje ciągle podlega pod kategorię "dla mnie" bo sprawia mi przyjemność). Mam dziś w nosie, że temu czy tamtemu się nie podobają moje poglądy, słownictwo czy tematyka. Jak się komu nie podoba, niech se swojego bloga napisze a z mojego niech spieprza w podskokach. Lubię się powyzłośliwiać na czepialskich i wszystkowiedzących - taka sama frajda jak ze skakaniem na trampolinie - bez sensu ale fajne. 

Mimo że nie staram się jakoś specjalnie, nie staję na rzęsach, nie narzucam się nikomu ze swoim blogiem, nie reklamuję go nigdzie poza jednym agregatorem blogów (raz dodałam - nic nie robię) i prywatną grupą na fb, no i w polskiej gazetce, ale tam tak samo jak z agregatorem - ja nic nie robię, sami sobie wybierają i publikują, co im się żywnie podoba (nie dostaję za to kasy - żeby było jasne). 

Piszę byle kiedy, bez żadnych planów, ot co mi na myśl przyjdzie, czyli swobodnie, a ludzie i tak tu przychodzą ciągle. Od czasu do czasu dostaję mejle i komentarze od ludzi, którzy się wybierają do Belgii. Dziękują oni za bloga, którego teksty im pomagają w przygotowaniach do i początkach na emigracji. Ludzie piszą też, że moje słowa dodają motywacji i otuchy w życiu codziennym, a czasem zwyczajnie powodują uśmiech. Cieszę się zatem, że mój pamiętnik komuś się od czasu do czasu przydaje. Zatem mimo wszystko 
ten blog jest dla mnie wielkim osobistym sukcesem.

Od dawna przestałam śledzić statystyki. Ilość wyświetleń dziennych, miesięcznych, wzrosty i spadki obchodzą mnie aktualnie tyle samo, co ilość opadów w Zanzibarze. Jednak pewna blogerka z Italii http://www.ratunkuitalia.eu/ (polecam z całego serca) przypomina mi co roku o tych nieszczęsnych statystykach, a dokładnie o jednym elemencie, którego śledzenie może dostarczyć blogerowi niezłej rozrywki. Chodzi oczywiście o wpisywane w wyszukiwarki zapytania, dzięki którym ludzie trafiają na daną stronę w internecie, czyli np na mojego bloga. Niestety przysłowie "kto szuka ten znajduje" nie sprawdzi się, gdy szukamy bez używania mózgu, a w Internecie nawet to może nie pomóc, bo komputery "myślą" trochę inaczej niż my i czasem nie ogarniają, o co nam chodziło, a jeśli niefortunnie sformułujemy pytanie to wyślą nas na manowce... albo na czyjegoś bloga.

Na mój blog ludzie często trafiali w poszukiwaniu informacji o życiu w Belgii, o zarobkach, sprawach urzędowych, lekarzach, szkołach w tym kraju i wielu innych sprawach emigracyjnych. Mam nadzieję, że choć część z nich znalazła jakieś wskazówki.

Jednak niektóre frazy rozbawiły mnie do łez albo wprawiły w konsternację. Spróbuję odpowiedzieć na niektóre cokolwiek dziwne ZAPYTANIA poważnie (na tyle na ile jest to możliwe) odnosząc to do belgijskich realiów. Zobaczę, co z tego wyniknie :-)

Czego to człowieki nie szukają w internetach...

jak się nauczyć belgijski?


belgia ci zabrać


belgia mechelen jak daleko od holandii?


belgia porady dla nowego polaka


chore pięty królika


co może król belgii?


czy masz obsesję na punkcie królików?


czy można bez obaw jechać do brukseli?


czy wszystkie nastolatki chodzą ze słuchawkami na uszach?


druga klasa podstawówki gdy zabraknie prąd na świecie


gdzie parkować w gandawie?


gdzie można pojechać na weekend z dziećmi w belgii?


jak długo czeka się na policjanta w belgii?


jak używać podpasek?


jak zacząć życie w belgii?


jak znaleźć kogoś w belgii?


koc wełniany belgijski


nieuczciwi polacy w bruxelles


portek ginka


troje dzieci czy to dużo?


w jakim tempie przyśpieszyć dowód osobisty?


wnerwiający jehowi

Król Belgii może dużo, ale nawet on nie może się nauczyć belgijskiego języka, bo takowy nie istnieje. Nowego Polaka dobrze jest jednak bez wątpienia nauczyć poprawnego języka polskiego, a wówczas będzie mu wiele łatwiej znaleźć cokolwiek w Internecie, czy przeczytać instrukcję obsługi na podpaskach. W Belgii podpasek używa się tak samo jak w Polsce. Podpaski w Belgii są drogie. Tampony też.

Do znalezienia kogoś w Belgii jednak lepiej posługiwać się francuskim, niderlandzkim lub niemieckim., bo to są belgijskie języki urzędowe. Poza tym w Belgii usłyszymy języki z całego świata. Często całe dzielnice mówią innym niż urzędowy językiem - arabski, polski, hiszpański, rosyjski, chiński... i tutaj nauka języków ma sens, a szkoły językowe dla dorosłych są w każdej gminie i są tanie, a im więcej języków się zna, tym łatwiej się uczyć kolejnych.

Jak zacząć życie w Belgii? Tak samo jak wszystko - od początku. Niestety nie napisano jeszcze instrukcji do życia ani w BE ani gdzie indziej. Jedno, co na pewno trzeba pamiętać zaczynając życie w Belgii, to fakt, że w każdym belgijskim mieście najlepiej parkować na miejscach do tego przeznaczonych, w tym przy ulicy koniecznie zgodnie z kierunkiem jazdy. Inaczej Belgia może dużo zabrać. Policjant zwykle przychodzi dość szybko a wtedy w najlepszym wypadku wlepi mandat a w gorszym odholuje auteczko na policyjny parking, z którego czasem auta zwyczajnie nie opłaca się odbierać, bo taniej wyjdzie kupić nowe.

Belgia zabiera też dużo z naszych zarobków - podatki są jedne z najwyższych na świecie. 

Do Belgii oczywiście można przyjechać z dziećmi, psami a nawet królikami. Z psami jest trudno, bo Belgowie nie chcą wynajmować mieszkań właścicielom psów i kotów. Nawet wiem dlaczego (kiedyś wam opowiem). Królika nikt się raczej nie czepia. Króliki w BE można kupić w sklepach zoologicznych a także u hodowców, czy wziąć z azylu. Jak królik w Belgii (czy gdziekolwiek indziej) zachoruje, to trzeba z nim iść do weterynarza, który zna się na królikach, a nie szukać informacji w sieci. Jak się zaś ma obsesję na punkcie królików to wskazane jest skontaktowanie się z psychologiem, on wyjaśni, czy to wymaga leczenia. W Belgii psycholog kosztuje dużo i są długie kolejki, ale można się też wkręcić na tanie lub darmowe sesje np w CGG (centrum zdrowia psychicznego).

Troje dzieci, to troje dzieci - ni m niej ni więcej. Ja mam troje dzieci i uważam że to w sam raz, akurat. Każdy powinien mieć tyle dzieci, iloma się jest w stanie zająć. Wielu ludzi w ogóle ich mieć nie powinno... W Belgii na troje dzieci dostaje się ponad 500€ zasiłku miesięcznie, przedszkole i podstawówka jest za darmo, a zapewniają one opiekę dla dzieci przez 8 godzin i łatwiej jest utrzymać troje dzieci niż w Polsce. Do dzieci też nie ma instrukcji a są arcytrudne w obsłudze. Jedno jest pewne - wszystkie noszą słuchawki na uszach. Jak żyję  nie widziałam dziecka, nawet nastoletniego ze słuchawkami na oczach albo na zębach. W belgijskich szkołach średnich posiadanie słuchawek jest niemal obowiązkowe, bo tylko mając słuchawki można używać telefonu na przerwie. Na lekcjach telefony są zakazane (i to jest skutecznie egzekwowane), ale można słuchać muzyki z laptopa, gdy nauczyciel pozwoli (np gdy jeden dzieć skończy zadanie a drugi jeszcze się mozoli).

W Belgii z dziećmi można pojechać wszędzie, nawet do Brukseli. Bruksela to ładne miasto, warto je zwiedzić i znajdzie się tam wiele atrakcji dla dzieci, ale nie powiem, by można tam było jeździć całkiem bez obaw.  Ryzyko jest zawsze, ale bez przesady. Ja czasem jeżdżę, ale nie jest to moje ulubione miejsce w Belgii. Szczerze odradzam pałętanie się po stolicy nocami bez kałacha czy choćby maczety. Zamieszkanie w tym mieście z dziećmi na pewno nie jest najlepszym pomysłem pod Słońcem. No chyba że ktoś rozważa w najbliższym czasie przejście na Islam lub mu nie przeszkadza, że jego dziecko będzie jedynym białym (lub jednym z nielicznych) dzieckiem w szkole. Blisko 1/4 mieszkańców to Muzułmanie, a dla nich troje dzieci to raczej mało. Wnioski wyciągnijcie sami.

W Brukseli i wszędzie indziej, gdzie tylko Polak dotarł, natkniecie się bez wątpienia na wielu nieuczciwych Polaków, więc nie ufajcie byle komu tylko dlatego, że mówi w tym samym języku. Warto samemu sobie spróbować poradzić a także zaprzyjaźnić z tubylcami, czy innymi narodami.  Rodaków porządnych też spotkacie tu wielu, tyle samo co nieuczciwych i uczciwych nierodaków, bo ludzie wszędzie tacy sami...

Gdzie można jeszcze pojechać z dziećmi lub bez w Belgii, znajdziecie w zakładce "wycieczki - kliknij i zobacz". Z Belgii można też z łatwością pojechać do Niemiec, Francji czy Holadnii, bo jest blisko. Z Mechelen czy jak kto woli z Malin (po francusku Mechelen to Malines) do Holandii jest z 50km, czyli w dwie godzinki obskoczycie w te i nazad, no chyba że wybieracie się w godzinach szczytu, wtedy doliczcie po 1-2h w obie strony. A jakby niedajbóg spadł śnieg to koc wełniany jakiejkolwiek produkcji na pewno się przyda, bo wiele dróg i większość tuneli będzie zamkniętych.

W Belgii mieszkają ludzie wierzący w różnych bogów, wielu nie wierzy w nic. Od czasu do czasu także wyznawcy Jehowy pukają do drzwi, a nawet dzwonią na telefon stacjonarny, ale powiem wam, że nie są tak wnerwiający i nachalni jak w Polsce. Nie wpraszają się do domu, nie narzucają się i łatwo dają się spławić.

A jak na świecie zabraknie któregoś dnia prądu tak na zawsze, to będzie na prawdę bez znaczenia w której będziecie wtedy klasie, ile będziecie mieć lat i w jakiej części globu będziecie mieszkać. Ja mam nadzieję, że takiego czasu nie doczekam... Prąd potrzebny jest do wszystkiego, nawet do skorzystania z dowodu osobistego. Nowoczesne dowody (przynajmniej te belgijskie) mają czip który odczytuje się w specjalnych czytnikach. Taką funkcję mają też niektóre czytniki do kart bankowych. Dzięki temu załatwienie wielu spraw urzędowych, zakupy różnych rzeczy np biletów miesięcznych znacznie przyspieszyło tempo nawet do kilku sekund. Po przyjeździe do Belgii trzeba się koniecznie zameldować. Gdy zostajecie na dłużej, a macie co najmniej 12 lat, dostaniecie plastikowy dowód osobisty właśnie z takim czipem. Dopóki nie posiadacie obywatelstwa belgijskiego ten plastik ważny jest tylko na terenie Belgii, poza tym raczej niewiele różni się od zwykłego dowodu przeciętnego Belga. Załatwicie z nim te same sprawy na terenie tego kraju. Na dowód czeka się pół roku. Można tą procedurę przyśpieszyć w niektórych sytuacjach. W najbliższym urzędzie gminy na pewno wam powiedzą jak to zrobić. O takie rzeczy zawsze najlepiej pytać u źródła, bo ludzie różne głupoty opowiadają, a już w necie szczególnie. 

Myślę, że udało mi się odpowiedzieć sensownie na wszystkie trudne zagadnienia z wyjątkiem jednego.

Czy ktoś z Was wie, co to jest "portek ginka"? 

Bardzo chętnie poznam wasze interpretacje tego zagadnienia. Możecie pisać w komentarzach tu lub na FB. Autor najfajniejszej odpowiedzi dostanie ode mnie pocztówkę. O ile oczywiście znajdzie się tu ktokolwiek z poczuciem humoru skory do zabawy.

23 grudnia 2017

To był ciekawy rok. Cieszę się że było nam dane.

W poprzednich latach już mówiłam, że robienie listy postanowień noworocznych jest dla mnie bez sensu. Nie no luz,  wam wolno robić plany i postanowienia na nowy rok, to wasza sprawa, jeśli wam to pasuje, jeśli się sprawdza to świetnie. Mnie absolutnie nie odpowiada ten zwyczaj. Nie znam nikogo, kto byłby w stanie przewidywać przyszłość, a tylko znajomość przyszłości z uwzględnieniem wypadków, przypadków, chorób, anomalii pogodowych, fanaberi i głupich pomysłów małżonków, dzieci, rodziców, sąsiadów, szefów i mnóstwa innych rzeczy mogło by pozwolić poczynić jakiekolwiek sensowne plany na cały rok. Inaczej to nie ma najmniejszego sensu. Za dużo się dzieje równolegle... Nie wiem, może Wy macie wszystko jak w zegarku i żeby się paliło, waliło, ktoś umierał to macie to w nosie i zwyczajnie jedziecie dalej ze swoją robotą i swoimi planami, ale ja tak nie mam. Ja dostosowuję się ciągle do okoliczności, czasem nawet zmieniam poglądy pod ich wpływem, a zaplanować zwykle nie jestem w stanie nawet rano na wieczór tego samego dnia, bo przez te kilka, kilkanaście godzin może się wiele zdarzyć, a to co się dzieje ma zwykle wpływ na to co jest zaplanowane. Nie jestem wszak pustelnikiem (czasem się marzy), tylko istotą społeczną czyjąś matką, żoną, sąsiadką, znajomą, pracownicą.... Moje życie oplecione jest siecią międzyludzkich zależności i powiązań z naturą oraz rzeczami nieożywionymi, a to ma swoje konsekwencje... Ja planuję tylko to co muszę (przy czym pora roku nie ma tu najmniejszego znaczenia) - pracę, szkołę, wizyty u lekarzy, fryzjerów itp. Resztę dopasowuję do bierzącej sytuacji. Lubię żyć na gorąco, na szybko obmyślać rozwiązania, cieszyć się chwilą nawet jeśli czasem siedzę na petardzie i nie wiem czy nie spadnę rozbijając sobie cztery litery... Adrenalina też jest potrzebna...
Incydent zimowy w Belgii

Lubię jednak co jakiś czas usiąść na chwilę i spojrzeć w przeszłość by zobaczyć, co nam się udało, jakie sukcesy osiągnęliśmy, w jakie kłopoty się wpakowaliśmy i jak się udało nam z nich wykaraskać i czego nas to wszystko nauczyło.
Koniec roku jest do tego momentem idealnym.

Co nam się przydarzyło w tym roku?

Początek roku przyniósł nam wiele trudności. Były nastroje depresyjne, ucieczka z domu, problemy ze zdrowiem fizycznym i psychicznym, kłopoty w szkole i wrogie do niej nastawienie... Było dużo pod górę. Ciągnęliśmy te swoje życiowe wózki wyładowane kłopotami ledwo z bidą ciężko dysząc i słaniając się ze zmęczenia. Było wiele momentów, gdy chciało się tylko siąść i płakać, gdy chciało się poddać, zostawić to wszystko i pójść gdzieś w diabły....

Ale przecież jestem  SUPER MATKĄ. Jestem przecież póki najlepszą matką, jaką mają moje dzieci i aktualnie najlepszą żoną, jaką ma mój mąż. Tak, jestem jedyną matką i jedyną żoną (jak na razie) więc muszę się postarać, muszę wytrwać, muszę iść, muszę ciągnąć swój wózek i pomagać ciągnąć swoje wózki tym, którzy mojej pomocy potrzebują a na których mi zależy...

Nie poddałam się, nie zostawiłam ich samych sobie choć byłam tego bliska, bo mój wózek jest wystarczająco trudny do ciągnięcia (no nie wiem kwadratowe koła ma czy ki czort?). To mój pierwszy sukces, który pociągnął kolejne.

Szukałam, pytałam, myślałam, kombinowałam do spółki z M jak Mężem, rozmawiałam z nauczycielami, lekarzami, poradzicielami, psychologami, nastocórkami, czytałam, myślałam, wspominałam, testowałam różne teorie i pomysły. UDAŁO SIĘ. Odkryłam bobosie, które gryzły (i jeszcze trochę gryzą) moje nastodzieci. Odkryłam i zaczęliśmy wszyscy z nimi walczyć. To kolejny sukces. Jestem dobrym psychologiem dla własnych pociech i jestem wdzięczna Matce Naturze i wszelakim bogom, że taką cechą, taką mądrością mnie obdarzyły.

Obie dziewczyny spisały się na medal. Podjęły walkę i już są na wygranej pozycji choć jeszcze muszą trochę popracować, jeszcze powalczyć. Kibicujemy im, wspieramy i chwalimy. Ciągle do przodu.

W czasie wakacji dziewczyny były na tygodniowym obozie wodnym. Wymoczyły zadki w belgijskich i holenderskich aquaparkach. To był ich pierwszy obóz, czyli zaliczyliśmy kolejne interesujące doświadczenie życiowe. Prosto z obozu pojechały do Polski, gdzie spędziły fantastyczne dwa tygodnie z dawno niewidzianą rodziną. Decyzja o wyjeździe do PL została podjęta w ostatniej chwili. Zrozumieliśmy, że to jest dziewczynom bardzo potrzebne. To była jedna z lepszych decyzji mijającego roku. Dziewczyny wróciły po tych wszystkich wojażach zadowolone i zrelaksowane. Sukces.

W nowy rok szkolny panny wkroczyły z zupełnie innym nastawieniem niż go skończyły. Rok szkolny zakończyły bowiem ze zwieszonym łbem, z nienawiścią do szkoły, zniechęcone, wypompowane, wkurzone na świat. Wystartowały jednak pełne nadziei i dobrych chęci.

Teraz mamy grudzień. Za nami kolejne egzaminy i wywiadówki. Jest pięknie. Znowu sukces.

Najstarsza jest szczęśliwa, wychodzi do szkoły i wraca zeń z uśmiechem. Opowiada, śmieje się, kwitnie. Szyje, projektuje, rysuje i zbiera same pochwały i doskonałe punkty (80-100% ) z przedmiotów kreatywnych i angielskiego. Z ogólnymi przedmiotami jest trochę gorzej, ale dużo lepiej niż rok czy 2 lata temu i ciągle się poprawia. Nauczyciele wreszcie patrzą na nią jak na normalną i to zdolną, utalentowaną, bardzo kreatywną nastolatkę. Wreszcie nikomu nie przeszkadza jej indywidualność i samotność. Sukses.

Młoda czuje się dobrze w swojej klasie. Mówi, że to najniegrzeczniejsza, najhałaśliwsza i najbardziej upierdliwa klasa w całej szkole (wychowawca to potwierdza), ale Młoda czuje się wśród nich dobrze, bo są fajni, zgrani i weseli, choć często narzeka, że od huku i zamieszania, jakie czynią, łeb jej pęka. Wyniki ma bardzo dobre. Na egzaminach pojechała tylko na SEI, bo zapomniała kalkulatora a był potrzebny do większości zadań. Zatem niestety oddała dosyć czyste kartki i zgarnęła niewiele ponad 20%. Codzienna praca jednak daje jej i tak ostatecznie dobry wynik i tego się trzymajmy. Wychowawczyni zgadza się, że jest dobrze. Powoli zaczyna się jej przejaśniać w kwestii tego, w jakim kierunku iść dalej. Podoba jej się chemia i zaczęła radzić sobie z przyrodą i coraz częściej myśli o tym kierunku. Może farmacja? (Tylko ona w aptece będzie puszczać dobrą muzykę bo to bez sensu tak w ciszy siedzieć całe dnie...). Drugą opcją są języki. Zna polski, niderlandzki, nieźle idzie jej angielski. Francuskiego nie znosi, ale się stara i ma zwykle około 60-70procent z testów i zadań. Chce się uczyć niemieckiego i być może jeszcze włoskiego. Jest cel. To już połowa suksesu. Myśli nad zmianą szkoły.

Wizyty u ginekologa i medykamenty, które na początku rozpirzyły system do imentu, wreszcie zaczęły przynosić porządane efekty i nastolatce zaczyna chcieć się żyć i cieszyć ze swojej kobiecości. Jeszcze są fochy, stany depresyjne i trudne dni, ale jest dużo lepiej niż na wiosnę. Idziemy do przodu z podniesionym cycem... znaczy głową. Sukces.

Dziewczyny mają teraz oddzielne pokoje (zrobienie pokoju na poddaszu to też nasz duży tegoroczny sukces), to pozwala im cieszyć się w spokoju swoją samotnością. Jednak (też dzięki tej oddzielności) po lekcjach i weekendy siadają obok siebie na dywanie czy przed kompem i pieszczochając królika albo papugę opowiadają sobie anegdoty z życia szkolnego, zaśmiewają z głupot opowiadanych przez youtyberów albo gadają o innych pierdołach. To jest piękne.  Odkryły, że siostra to bardzo przydatna istota, choć czasem wredna i upierdliwa. Sukces.

Zdrowie w tym roku też nam w miarę dopisywało. Ja nie byłam ani jednego dnia na chorobowym (ani nie chodziłam chora do pracy). Młodym przydarzyły się jakieś przeziębienia, zapalenia uszu, liszajce (przedszkolna epidemia), ale to wszystko drobnostki. Wspominam tu jak w Polsce non stop chorowały jak nie grypa zwykła to żołądkowa, to znowu zapalenie oskrzeli, to płuc, to salmonella, gorączki które nie chciały spadać pomimo 3 różnych lekartsw stosowanych na zmiany, szpitale, kroplówki, zastrzyki... Wiem, że wielkie znaczenie ma w tej kwestii posiadanie pieniędzy, dzięki którym można kupić odpowiednią ilość dobrego jedzenia, do tego witaminy i inne pomoce zdrowotne. Mając hajs można systemaycznie robić badania, odwiedzać dentystę, zapobiegać zawczasu wielu chorobom i przypadłościom. Bez kasy czeka się zwykle do końca z nadzieją, że samo przejdzie.... W tym roku nie brakowało nam hajsu na nic. Sukses.

Młody to przedszkolak na medal. Wszyscy go chwalą. Jest dobrym uczniem, dobrym pomocnym i empatycznym kolegą.  Jest dobrym i troskliwym opiekunem dla swoich morisków (świnek morskich). W tym roku Młody nauczył się dobrowolnie z własnej inicjatywy alfabetu i liczenia. Dodaje i odejmuje w pamięci w zakresie 20. Pisze drukowane litery od A do Z i nazywa je w dwóch językach. To wszystko jest powód do dumy i radości.

W tym roku w naszym domu zamieszkało 3 nowe istoty - Summer, Sara i Riko.  Papuga jest przyjacielem Młodej. Świnki to kumple Młodego. Wszystkie zwierzątka (łącznie z kłapouchą królową Fluffy) idealnie pasują charakterami do swoich opiekunów i widzę, że dobrze im ze sobą. Pomysł 'puchaty przyjaciel' to też nasz sukces. Dzieci potrzebowały czegoś małego do kochania i do opiekowania się. Każdy chce czuć się komuś potrzebny nawet jak ten ktoś ma tylko kilka cm wzrostu i ubiera się w pióra czy futro. Fajnie jest mieć swoje zwierzątko i dobrze że mamy na to pieniądze i wystarczająco miejsca w domu.

Każdego dnia cieszymy się też naszym domem. Nie jest on co prawda naszą własnością i kiedyś przyjdzie się zeń wyprowadzić, ale póki co czujemy się jak u siebie, jak w domu. Dom jest ogromny, ale bardzo przytulny. Ogródek jest mały, ale jest gdzie posadzić pietruszkę i tulipany. Jest gdzie postawić w upał basen, rozłożyć koc i pobrykać na trampolinie (myślicie, że jak mam 40 lat, to nie skaczę na trampolinie? No to źle myślicie). Właściciele naszego domu, którzy mieszkają po sąsiedzku, to fantastyczni ludzie. Dostajemy od nich systematycznie świeże warzywa, owoce i kwiaty w sezonie, a także dobre wino (oraz świeży winogron).  W tym roku dostaliśmy też trochę wołowiny, czyli układy z Flamandami są coraz lepsze. Jest się z czego cieszyć.

Z rzeczy praktycznych wielką radochę sprawił mi w tym roku zakup suszarki do ubrań. Marzyłam o tym urządzeniu odkąd zamieszkałam w tym kraju o wilgotnym klimacie, gdzie suszenie prania na sznurze jest zwykle zupełnie nieskuteczne, a często ubrania są po całym dniu mokrzejsze niż podczas wyjmowania z pralki i to nawet jak wisiały pod dachem. Suszarka elektryczna tu super wynalazek.... Tak tak 'ciągnie dużo prądu' - mówił dziadek kilka lat temu wkręcając pierwszą żarówkę w domu... A ja dziś mogę zrobić 7 prań pod rząd i żadne szmaty nie zawalają mi salonu ani nie dekorują reszty domu. Wyjmując z suszarki od razu składam, ładuję do skrzynek i wołam małolatów do odbioru przesyłek. W wielu przypadkach w ten sposób odpada prasowanie, bo rzeczy nie zdąrzą się pomiąć. No, skrzynki z ubraniami czasem kiblują na środku pokojów dziecinnych przez tydzień, dopóki nie zawołam, że potrzebuję skrzynki na nową partię prania. Tak czy owak cieszę się tym wynalazkiem jak małpa z banana.

Na miano sukcesu zasługuje też bez wątpienia poprawa naszych relacji małżeńskich.  Nie to że były złe, ale była tendencja zniżkowa, z której mogło coś niedobrego wyniknąć.... Jesteśmy razem 8 lat, to niezbyt długi okres w dziejach ziemi, ale całkiem sporo w tym czasie się wydarzyło. Czasem, jak się zbyt wiele dzieje na raz, można zapomnieć o tym co ważne. W codziennej rutynie i wyścigu szczurów gubią się czasem drobne ale bardzo istotne rzeczy. Nam też to i owo się pogubiło, ale w tym roku się zorientowaliśmy w końcu, że coś nam brakuje i postanowiliśmy to odnaleźć. Trochę musieliśmy się cofnąć w czasie, na chwilę zatrzymać i sporo przedyskutować. Bardzo korzystna okazała się w tym wszystkim dwutygodniowa rozłąka, kiedy od siebie odpoczęliśmy, zatęskniliśmy i wreszcie mieliśmy czas na przeanalizowanie naszej sytuacji. Zrozumieliśmy, że tak nas pochłonęły problemy i życie naszych dzieci oraz praca że nasze małżeństwo zeszło na dalszy plan, a tak być niepowinno przecie. Da się tak zrobić, by dzieci, praca i małżonek jechały równoległymi drogami wzajemnie się uzupełniając ale nie kolidując. Tylko potrzeba trochę dobrych chęci, wyobraźni i gimnastyki umysłu, by to uporządkowac. Wymaga to czasu i cierpliwości. Pierwszym krokiem jest jednak zawsze zaakceptowanie okoliczności.  Lepiej ugiąć się pod naporem wiatru niż stawiać mu opór. Stare przysłowie pszczół (a może to była zasada ju-jutsu?) mówi: ustąp aby zwyciężyć.... Nie ma się co wkurzać na to że ma się ponad 40lat, że ma się dzieci, że praca ciężka, że to że tamto.... Trzeba tylko wykombinować jak to wykorzystać do swoich potrzeb i zacząć działać. Co można zrobić dla siebie fajnego? Ooohohooo. Wiele. Ja wam nie powiem, co wy możecie zrobić dla siebie i swojego związku, swojego życia, bo każdy ma inne potrzeby. Największym błędem, jaki możecie zrobić to zlekceważenie, to nicniezrobienie, to działanie jednostronne. Do małżeństwa trzeba dwojga. Ever. Nawet jak to jest dwie baby albo dwóch facetów. Co my zrobiliśmy? Różne fajne rzeczy - realizujemy swoje fantazje i różne mniej lub bardziej odjechane pomysły.  Poszliśmy na przykład na pierwszą randkę. No serio pierwszą. Osiem lat jesteśmy razem, ale nigdy nie byliśmy na randce we dwoje. Na początku spotykaliśmy się zawsze w czwórkę, czyli on i ja z córkami. Potem doszedł jeszcze Młody. Wszędzie chodziliśmy razem w piątkę albo mniejszymi grupkami. Nigdy we dwoje. Teraz dzieci mogą wreszcie zostać same wieczorem i można gdzieś wyjść... Poszliśmy do kina na Morderstwo w Orient Expres. Dobry film na pierwszą randkę. Ckliwych romantycznych bajeczek nie trawię, ale stary dobry kryminał czemu nie. Tak przynajmniej myślałam dopóki nie zaczęłam przysypiać w połowie filmu. Film jest w porządku tylko my musimy brać poprawkę na nasz wiek i zmęczenie. Jeśli iść na seans o 21 to tylko na dobry horror, śmieszną komedię lub przynajmniej jakieś porządne pełne akcji mordobicie, żeby cały czas się coś działo, a jak kryminał to żeby się ze 2 godziny wcześniej film zaczynał zanim dopadnie nas zmęczenie. Tak czy owak pomysł był dobry i to na pewno nie była ostatnia randka w tym małżeństwie. Mamy też swoje magiczne wieczory tylko we dwoje - czasem dobry film, czasem pogaduchy przy świecach, innym razem relaksacyjny masaż, no i to wszystko inne co robią od czasu do czasu małżonkowie. Na nowo odkrywamy i uświadamiamy sobie z radością to wszystko, co nas łączy - od filmu i literatury po seks. To był dobry rok. Obejrzeliśmy razem wiele wartościowych i fajnych filmów. Kupiliśmy i przeczytaliśmy sporo fajnych książek zarówno papierowych jak i elektronicznych. A i w sypialni też było trochę świeżości. Rutyna zabija w nas wszystko, co dobre. Od czasu do czasu warto sobie o tym przypomnieć i trochę przemeblować życie.

A kino jako takie ogólnie zaczyna nam wchodzić w krew. Z małolatami chodzimy raz miesiącu na bajkę a czasem jeszcze i na film, jak tylko coś wartego obejrzenia wypatrzymy w naszym kinie. Ostatnio obejrzeliśmy Świąteczny Frozen i Coco. Było się z czego pochichrać na obydwóch bajeczkach, a Coco to całkiem ciekawa opowieść o hiszpańskim święcie zmarłych, nie takie pierdoły saskie jak Emotki, na których wynudziłam się jak mops.

Ten rok przyniósł mi też trochę pozytywnych zmian w pracy. Jedną zmianę to sama sobie zafundowałam przechodząc do innego biura. Po pół roku mogę rzec, iż była to słuszna decyzja. Pracuję teraz dla największego biura we Flandrii, dzięki któremu mogę się cieszyć jazdą rowerem elektrycznym. Super sprawa, extra wynalazek.

Przybyło mi też trochę klientów i jest to też powód do radości i satysfakcji. Cieszy mnie, że mam większe zarobki, ale przede wszystkim raduje mnie fakt, że moi klienci polecają mnie swoim znajomym i rodzinie. Niektórzy nawet rezygnują dla mnie z dotychczasowych pomocy domowych. Z czego wnioskuję, że widocznie dobrze wykonuję swoją robotę, a ja bardzo lubię być doceniana i chwalona. Mam nawet taką swoją teorię, że lepiej być dobrą pomocą domową niż ciulowym adwokatem czy doktorem😉.

Poza tym lubię swoją pracę, lubię ludzi u których pracuję. 5 lat temu nawet by mi do głowy nie przyszło, że sprzątanie czyichś domów może dawać tyle frajdy i satysfakcji.

Pracuję przez większość dni do 17 lub 18 i wracam zmęczona jak jasna cholera, ale wiecie do czego doszło? M jak Mąż zaczął odkrywać w sobie talenty kucharskie. Kiedyś umiał ugotować tylko rosół, ziemniaki i usmażyć filety, a dziś, proszę państwa, mój facet smaży naleśniki, gotuje bigosik i z każdym tygodniem uczy się nowych rzeczy i chyba zaczyna mu się to podobać, bo takie głupoty często dają człowiekowi sporo radochy. Bez wątpienia fajnie jest przywlec się do chałupy po całym dniu ciężkiej roboty i poczuć już w drzwiach zapach gotującego się jedzenia. Kurczaki, wtedy nawet zwykła zupa jarzynowa wydaje się najwykwintniejszą potrawą, bo ktoś inny ją ugotował z myślą o nas. To jest piękne.

Nie opuszcza mnie od jakiegoś czasu wrażenie, że ten rok był jakiś wyjątkowy. Jakby przełomowy. Czwarty rok na obczyźnie. Wreszcie wszystko się ustabilizowało. Wreszcie zaczęliśmy normalnie, spokojnie żyć. W tym momencie nie widzę ani szklanki do połowy pustej, ani do połowy pełnej. Widzę po prostu pół szklanki czegośtam. Nie oczekuję, że skoro dziś jest dobrze to jutro będzie tak samo. Nie martwię się, że skoro jest dobrze to jutro może być tylko gorzej. Cieszę się tym co było nam dane i tym co mam w tej chwili. Jestem dumna z moich dzieci i małżonka, jestem szczęśliwa, że byli mi dani, że mamy siebie i że jesteśmy tym kim jesteśmy. Reszta się ułoży, o resztę powalczymy i wygramy, bo jak nie my to kto?

Radość jest teraz w nas i w naszym domu. Z tej radości zaszaleliśmy trochę na koniec roku. Ten koniec roku niech będzie taki, jakby potem świat miał się skończyć. W tym roku dzieci dostaną tyle prezentów, ile nigdy dotąd nie dostały (i być może nigdy więcej nie dostaną). Sobie na wzajem też tym razem nie żałowaliśmy. Zasłużyliśmy wszyscy na tę chwilę radości i ciepełka na serduszku. Niech ten rok będzie do końca szalony i wyjątkowy, bo niewiadomo co przyniesie następny. Nie oczekuję ani nie planuję nic specjalnego. Przyjmę, co mi da i spróbuję zrobić z tego najlepszy użytek.

Nie ma nic milszego niż radość malująca się na twarzy ludzi, których się kocha. Tego wam życzę na te święta, na kolejny rok i do końca życia.

3 grudnia 2017

Rodzina znowu się powiększyła, bo kłopotów nigdy za wiele :-)

W tym roku postanowiliśmy ubrać choinkę zaraz na początku grudnia, a nie w samą Wigilię czy też dzień przed, jak robiliśmy dotychczas. W Belgii choinki rozbiera się zaraz po Nowym Roku, nie stoją do Gromnicznej jak w PL, więc jest - jak na mój gust - trochę mało czasu, by nacieszyć się tym ładnym, magicznym choinkowo-świątecznym okresem. Stąd taki dziwny pomysł, by wytargać drzewka ze strychu zaraz po 1 grudnia, co właśnie dziś uczyniliśmy. Ubraliśmy trzy choinki - 2 duże i jedną malutką. Nie mówicie mi, że to zawczasu, bo jeden z dalszych sąsiadów zaświecił choinkę i dekoracje okienne zaraz po wszystkich świętych, czyli jakiś miesiąc temu i świecą się non stop od tego czasu. Mistrz po prostu :-) Stwierdziliśmy jednogłośnie, że to musi być wielki wielbiciel Bożego Narodzenia. 

Mikołaj też do nas przyszedł wcześniej w tym roku, bo chyba się domyślił, że w środę nikt nie ma czasu odpakowywać rano prezentów, gdyż matka musi zdążyć do roboty na ósmą, a wcześniej jeszcze podrzucić berbecia do przedszkola. Prezenty podrzucił zanim dzieci wróciły ze szkoły i zostawił w salonie. Młody był bardzo miło zaskoczony, bo rano obliczył, że jeszcze kilka dni do wizyty Mikołaja, a tu taka niespodzianka. Tylko trochę był zawiedziony, że żadnej zabawki nie dostał, bo LEGO to LEGO a nie żadna zabawka. No a koszulki bez obrazków? Dziwne. No i ten Mikołaj to jest zabawny, dwie takie same skarpetki mu przyniósł. Z tego ostatniego stwierdzenia rżeliśmy jak głupki, choć wiedzieliśmy że Młody miał na myśli dwie pary takich samych skarpet :-) 
Poza ubraniami Młody dostał to o czym marzył i mówił od dawna, czyli "moriski", zwane przez innych ludzi świnkami morskimi albo kawiami. Niezadowolenie z prezentu było na szczęście tylko pozorne, w dużej mierze spowodowane brakami z listy życzeń, na której był np monster truck Blaze i gumki (takie gumowe kolczaki do budowania różnych rzeczy, które non stop reklamują w tv). Drugim powodem niezadowolenia było zwyczajne piątkowe zmęczenie, bo przedszkole to też niezły zachrzan dla takiego malucha wbrew temu co się niektórym dorosłym wydaje. W piątkowe wieczory Młody jest zawsze wyraźnie wypompowany i zniechęcony jak stary po całym tygodniu roboty. Tyle tylko, że Młodemu się o wiele szybciej akumulatorki ładują. On już po godzinie jest naładowany, podczas gdy my starzy po całym weekendzie jeszcze nie bardzo. 

Sara
Jak tylko pochłonął hamburgera, nastrój się naprawił i Młody zabrał się za odpakowywanie klocków. Po zbudowaniu rzeczy zawartych w instrukcji, dołączył klocki do reszty kolekcji LEGO i zainteresował się  zwierzaczkami, które w tym czasie już się trochę oswoiły z nowymi dźwiękami i zaczęły wystawiać nosy ze schowanka. Bardzo szybko doszedł do wniosku że to chłopczyk i dziewczynka (choć w rzeczywistości są to chyba 2 samiczki - sprawdzimy jak się już dadzą brać na ręce) i wybrał dla nich adekwatne imiona: Sara i Niko. Potem wypytał o wszystko. Co lubią jeść? Czy będziemy je wypuszczać z klatki? Czy będzie mógł je głaskać i brać na ręce? Czy będzie sam mógł je karmić? Powiem Wam, że mając na uwadze jego niecierpliwość, trochę się obawiałam, czy nie będę musiała cały czas pilnować go razem z jego "moriskami". Okazuje się jednak, że moje obawy były zupełnie niepotrzebne. Młody ma serce i rękę do zwierząt tak samo jak najstarsza siostra. Świnki zamieszkały w jego pokoju i dziś już wiem, że są tam z nim bezpieczne sam na sam. Siedzi koło klatki i bawi się klockami (dorósł do LEGO nie dawno, choć kilka zestawów z prezentów zalegało w pokoju od dawna, tak dopiero teraz budowanie wciągnęło go na dobre) i kątem oka obserwuje swoich podopiecznych buszujących coraz śmielej po swojej klatce. Co jakiś czas ciągnie kogoś do wspólnego przyglądania się lub karmienia jego bobosiów. 

Od rana, jeszcze jak było ciemno, przypominał o listkach dla zwierzaków. Poszliśmy jak tylko się rozwidniło. W tygodniu chodzę po ciemku, bo tu jak jest pochmurno to się jasno koło ósmej dopiero robi, ale zbieranie roślin na macanego to nie jest najlepsze, co się człowiekowi może przytrafić. Na tej łączce oprócz trawy, babki, koniczyny i mniszków rosną też pokrzywy, a ja nie lubię zrywać pokrzyw gołymi rękami za bardzo. Zreszrą wątpię, czy królik by to jadł. Ostatnie dni padał śnieg i trochę podmroziło, więc rano musiałam odmrażać liście dla królika, ale dziś już pada deszcz, więc zielonki dla naszego zoo nam raczej przez zimę nie zabraknie. Belgijski klimat ma swoje zalety :-)

Sara i Niko
Przez dzień Młody też nie zapomniał o swoich pupilach. Co chwilę dopomina się o jakiś przysmak dla nich. Nie to, że cały czas je karmi, ale jak on zgłodnieje, to myśli że świnkom też by coś dał. Deszcz nie deszcz musiałam zakładać kalosze i iść po obiecane gałązki dla świniaków.  Zapamiętał też, że świnki bardzo lubią cykorię i przed południem już przewracał w lodówce, by zanieść ten przysmak świniaczkom. Nie wiem, czy wiecie, ale cykoria to bardzo zdrowe warzywo zarówno dla ludzi jak i zwierzaków. Świnki je uwielbiają. Zaś w Belgii ci tego dostatek, bo cykoria jest tu bardzo popularna. Zresztą o ile mi wiadomo, to właśnie Belgowie odkryli tę roślinę na nowo (jej walory zdrowotne znane już były w starożytności), zaczęli ją masowo uprawiać i rozprzestrzeniać po Europie. Cykorię najczęściej tu chyba zapieka się z boczkiem lub szynką i serem, z cykorii robi się różne sałatki, bardzo popularna jest też kawa z cykorii - taki jakby odpowiednik naszej zbożowej kawy Inki, tyle że Inka smaczniejsza :-) Cykorię zajadają też tutejsze świnki morskie (ich właściciele często o tym piszą w necie). Królik też je, ale nie rzuca się na to jak na mleczyki (mniszki), jabłuszka czy winogron Nasza Fluffy ma świra na punkcie winogronu - uwielbia, choć nie dostaje go dużo bo mam wątpliwości, czy to by było dla niej dobre. Gałęzie też uwielbia wszelakie. Wczoraj przyciągnęłam taką dwumetrową gałązeczkę, która wiatr ułamał z topoli. Do wieczora zostały z niej tylko drzazgi - pracowite to stworzenie.
Flafunia pomaga w porządkach domowych

Oswajanie świnek potrwa jeszcze pewnie kilka dni. Póki co jedna - Sara już swobodnie buszuje po klatce, nie boi się. Druga - Niko jeszcze trochę się wstydzi i każdy najdrobniejszy ruch powoduje, że znika błyskawicznie w domku. 

Jak żyję 40 lat, tak nigdy nie miałam do czynienia ze świnką morską, a trzeba wam wiedzieć, że w naszym domu zawsze było istne zoo. Przez 40 lat przewinęło się w moim domu 8 psów nie licząc potomstwa Gapy i Mrówki (Bobik, Reksio, Gapa, Misiek, Misiek, Raiden, Mrówka, Szrek) i niezliczona ilość kotów (bywało i po 10, bo na wsi były potrzebne do walki ze szczurami, ale też często ginęły w pysku lisa, kuny lub pod kołami samochodów), 4 chomiki (1 brata, 1 siostry, a potem 2 kolejne moich córek), szczurek Killer (te dzikie się nie liczą), rybki (akwarium taty i akwarium brata), papużki faliste (hodowałam je kilkanaście lat, a pierwszą parkę dostałam, gdy byłam niewiele starsza od Młodego), żółwik Adolf, króliki - Max i Luna a teraz Fluffy, no i papużka nimfa Summer (aktualny przyjaciel Młodej). Nie wiem dlaczego nigdy nie trafiła do nas świnka morska? To superowe stworzenie - już to widzę (w końcu mam jakby trochę doświadczenia w hodowli różnych stworzeń). Śmieszy mnie ich sposób poruszania - chodzą prędko (jak błyskawica) ale kanciasto, czyli ze zrywami. Dziewczyny mówią, że chyba im system laguje :-) Fajniaste są i słodkie. Już je wszyscy lubimy. 

Nie jeden się pewnie zastanawia, po cholerę nam tyle zwierząt w jednym domu? No to wam powiem. Po pierwsze dla mnie dom bez zwierząt jest strasznie pusty, surowy i smutny. No zwyczajnie niepełny. Po drugie każdy lubi mieć towarzystwo, przyjaciela, kogoś do przytulania. Mamy siebie nawzajem. Ale nie ma z nami babci, dziadka, wujka, cioci, kuzynki ani kuzyna. Nie ma nikogo.  Nie ma do kogo pójść, przed kim się wyżalić, ponarzekać, przytulić, gdy mama czy tata za bardzo ględzi. Nie ma się z kim pobawić, komu zrobić prezentu na urodziny, nie ma się o kogo troszczyć. Dlatego dobrze mieć choć takiego puchatego, włochatego czy pierzastego małego kumpla, do którego można pogadać, którego można pogłaskać, na którego można popatrzeć, który jest zawsze w pobliżu i który okazuje swoje oddanie, dzięki któremu czuje się człowiek zawsze potrzebny. Jeśli nie zaznaliście nigdy samotności, to pewnie nie wiecie, ile znaczy dla człowieka obecność takiej małej istoty, a znaczy bardzo wiele. Sama na własnej skórze doświadczyłam tej ludzko-zwierzęcej przyjaźni i poczułam jej moc. Dziś obserwuję dobroczynny wpływ tej magii na moje dzieci. Bo choć...
"Dla całego świata możesz być nikim, ale dla kogoś możesz być całym światem" - Antoine de Saint-Exupery.

Ponadto dziecko posiadając podopiecznego, uczy się cierpliwości, troski, odpowiedzialności, empatii, wrażliwości. Naturalnie pod warunkiem, że sam dorosły nie traktuje zwierzaka jako zwykłej zabawki.  Jeśli dla kogoś żywa istota jest zabawką, powinien jednak ograniczyć się do klocków i pluszaków...
Fluffy, jako asystent sprzątaczki :-)

Dla nas dorosłych to też odpowiedzialność i dodatkowe obowiązki oraz dodatkowe wydatki, ale moim zdaniem warto poświęcić te parę centów i pare minut, bo myślę, że to się zwróci i to z nawiązką. Czy radość w oczach dziecka i jego szczęście ma jakąś cenę, której nie warto by było zapłacić? Czy nie warto poświęcić tych paru minut i paru euro, by pomóc własnemu dziecku stać się odpowiedzialną, wrażliwą i troskliwą istotą? 
pod łóżkiem pani jest bezpiecznie 

Nasze życie jednak na zoo się nie kończy. Zwierzakami zajmujemy się i cieszymy tylko porankami, wieczorami i w weekendy oraz w wakacje. Poza tym musimy wszyscy ciężko pracować. Nic się pod tym względem specjalnie ostatnio nie zmieniło. Mnie tylko godzin pracy co jakiś czas przybywa, a to wiąże się niestety z coraz rzadszą obecnością porządnego obiadu w naszym domu, bo jak wszyscy wrócimy o 17 do domu to nie bardzo ma sens zabierania się za gotowanie czegokolwiek, bo nikt nie będzie czekał o głodzie godzinę na żarcie, zwłaszcza że o dwudziestej pierwszej kładziemy się spać, a wcześniej młodzież musi odrobić lekcje i pouczyć się, my też tam zawsze jakieś obowiązki mamy do wykonania, a odpoczynek też jest niezbędny, gdy żyje się w takim rytmie. Czasem gotuje się na dwa dni, czasem ratuje gotowcami lub frytkami. Zdarza mi się gotować lub podgotowywać coś rano, ale to nie jest proste nawet jak się wstanie o piątej. Jest mi coraz ciężej ogarniać rzeczywistość. Nie chodzi tu tyle o czas, co o samopoczucie. Gdzieś mi się ostatnio zgubiły mój niekończący się optymizm i pozytywna energia. Dupa. Czarna dupa. Jestem dobrym psychologiem dla innych. Wiem jak wspierać innych i wyciągać ich z doła. Cieszę się i jestem dumna, że mam ten dar, bo przecież jestem mamą Trójcy ze skłonnością do pakowania się w kłopoty i często mi się to przydaje. Tyle tylko, że jak ja nie mam chwilowo (mam nadzieję) powera to i innym pomóc nie mogę, czyli dupa. Czarna dupa. Jestem w czarnej dupie i tym razem nie mam pomysłu na to jak sie z niej wydostać. Albo inaczej - nie chce mi się chcieć. Nie mam siły do walki ze sobą, do szukania pomysłów. Jestem w ciul zmęczona psychicznie. Fizycznie też, choć mniej. Dętka. Od jakiegoś czasu cierpię na bezsenność i to jest być może przyczyna zmęczenia. Wielce prawdopodobne, że  winne są hormony (te które mam od natury i te które biorę dodatkowo) i nie długo będę testować inne bajery. Niestety doktorka nie może mi zagwarantować czy to pomoże i czy jak pomoże to nie pogorszy tego co wcześniej naprawiło, a serio nie wiem co lepsze - zmęczenie spowodowane przez bezsenność i inne skutki uboczne pigułek czy zmęczenie spowodowane 14 dniową obfitą miesiączką...? Różnica po byku. W takich sytuacjach czuję, że mam faktycznie te 40 lat, czyli  jestem stara i maszyna się zaczyna psuć, a części zamiennych już nie produkują dla tego rocznika :-) 

A może po prostu zwyczajnie mój organizm w ten sposób reaguje na stabilizację i względny spokój. Jako się rzekło - wyszliśmy wreszcie na prostą ze wszystkim. Dogadujemy się z ludźmi, rozumiemy Belgię z grubsza, mamy pracę i zarabiamy wystarczająco by nie martwić się za co przeżyć kolejne dni. Dziewczyny odnalazły się w szkołach i radzą sobie dobrze i coraz lepiej,  ciągle do przodu. Już się o nie nie martwię, bo już wiem, że sobie poradzą. No, drobne problemy ciągle są i wypadało by jeszcze od czasu do czasu się przyłożyć, poświęcić te pół godziny dziennie, ale kurde nie chce mi się, nie mam sił... Robię to rzadko. Niby nauczyciele mówią, że nie muszę pomagać dziewczynom, ale ja wiem, że pomoc by mogła przyśpieszyć postęp. Nie mam oczywiście na myśli odrabiania lekcji za nie czy coś, bo tego nie potrzebuje żadna z nich. Potrzebują jednak czasem przypomnienia, ponaglenia, symbolicznego kopa na rozpęd. Najstarszej pomaga wspólne zaglądanie do książek, ale taaak mi się nieee chceee że tylko czasem się do tego zmuszę. Choć codziennie planuję, że "jutro muszę z nią przysiąść", ale zwykle kończy się na pogadaniu o szkole przy obiadokolacji czy śniadaniu i na przypomnieniach o lekcjach... Najstarsza jednak mówi, że raz, dwa razy w tygodniu w szkole spotyka się z panią, którą jej przydzielili (nie dawno powstało takie jakby nowe stanowisko - ondersteuner, "wspieracz"(?) - o taką osobę może poprosić szkoła dla konkretnego ucznia i ta osoba przyjeżdża do szkoły by pomagac temu uczniowi w nauce, w radzeniu sobie z życiem szkolnym, po prostu ma wspierać go). Ondersteuner mojej córki organizuje dla niej specjalne lekcje dodatkowe, na których pomaga jej w nauce niderlandzkiego i francuskiego. Podobno jej to dużo daje. No, w każdym bądź razie córka jest bardzo zadowolona z tej pomocy i z tej pani. Nie długo mamy kolejne spotkanie w domu z panią z poradni i tym "ondersteunerem". Tak, okazuje się, że nie zawsze rodzic musi jeździć na spotkania z poradnią czy innymi mądrolami. Równie dobrze mogą oni się pofatygować do rodzica. Podoba mi się to rozwiązanie, zwłaszcza, że nic mnie to nie kosztuje, a mają bardzo ciekawe pomysły do zaoferowania. Nie dawno byłam na spotkaniu w szkole, gdzie poza w/w paniami był też dyrektor, mentorka i leerlingbegeleider (to jakby odpowiednik polskiego pedagoga szkolnego połączony z funkcją sekretarki i pośrednika w relacjach uczeń-nauczyciel). Dowiedziałam się kilku nowych rzeczy na temat możliwości belgijskich szkół i po raz kolejny przekonałam się, że szkole na prawdę zależy na dobru ucznia a nie tylko dobru systemu (choć to jest dla nich b. ważne) i mogą efektywnie mu pomóc. Może na tym nowym spotkaniu będą mi kazali coś porobić z córką, bo to by mnie mogło zmotywować do działania... Może... Może samej mi się uda wydobyć z tej czarnej dupe w końcu. Może opowiedzenie o tym mi pomoże - czasem pomaga. 

Na koniec taka historia, która mnie rozbawiła, choć pewnie rozbawić nie powinna, gdybym była bardziej normalna (biorąc pod uwagę kryterium powszechnej normalności, bo ja mam swoją własną normalność i ona z tym kryterium się nie specjalnie pokrywa).

Przychodzi Młoda ze szkoły któregoś dnia i mówi - Sorry, że tak późno, ale musiałam zostać po lekcjach za karę, bo się pobiłam z chłopakiem.
- No ja pierdzielę, Ciebie puścić między ludzi - śmieję się - Czyli, że kopnęłaś go czy co?
- Nie, to on mnie kopnął, a ja mu oddałam bo co mnie będzie kopał jak mu nic nie zrobiłam... No i zaczęliśmy się bić. Ludzie się oczywiście zaraz zlecieli i zaczęli kibicować. No i przez nich nauczyciel to zobaczył i rozgonił ich a nam kazał iść do klasy i musieliśmy zostać po kozie za karę, ale uwagi nie dostałam.

Po czym pochwaliła się odniesionymi siniakami i zadrapaniami. To serio musiała być regularna nawalanka i nie mogę sobie tego wyobrazić bez pochichrania się. 

To jest sytuacja z cyklu "nie wiadomo, śmiać się czy płakać". Co innego bowiem dowiedzieć się, że siedmiolatek pobił się z kolegą, a co innego usłyszeć tę opowieść od córki, która już przerosła własną matkę. 
Jak człowiek, znaczy rodzic powinien zareagować w takiej sytuacji? Ochrzanić? Niby dlaczego, skoro to nie ona zaczęła? Dziś ją ktoś kopnie, jutro popchnie, a za kilka lat będzie pozwalać by facet ją lał systematycznie i znosić to pokornie, bo "dziewczyny się nie biją", bo "kobiety są posłuszne". 
Nie byłam przygotowana na taką sytuację i musiałam szybko myśleć. Nie ochrzaniłam, nie wyśmiałam, choć uśmiech szeroki na ryju zagościł. Powiedziałam tylko, by spróbowała unikać takich sytuacji, nie prowokowała i trochę próbowała panować nad agresją, bo tamten kopniak prawdopodobnie nie pojawił się bez powodu - ona ma dość cięty język i lubi komentować rzeczywistość... 
Po kilku dniach zapytałam o tego kolegę i ogólne nastroje w szkole po tym wydarzeniu. Kolega (z innej klasy) boczy się ponoć na nią, dostał metkę "damski bokser" (czyli z młodzieżą ogólnie wszystko w normie). Na nią nikt się nie gniewa, dostała metkę "agresywna baba - nie zaczepiać", czyli jest dobrze.