strony bloga

27 października 2024

Jak przygotowuje się świetlicę na ferie?

 Zbliżają się tygodniowe ferie jesienne. Dla dzieci radość, dla rodziców problem, co zrobić z dziećmi i gdzie znaleźć dla nich miejsce. Dla wychowawców świetlic pozaszkolnych ferie oznaczają z kolei pełne ręce roboty. Dodam tu gwoli ścisłości, że świetlice szkolne, czyli te działające na terenie szkół, w czasie ferii raczej nie pracują i poza tym różnią się one jeszcze kilkoma innymi detalami od świetlic pozaszkolnych, choć cel i ogólne zasady mają takie same albo bardzo zbliżone. Ja opowiadam tutaj o świetlicy pozaszkolnej, bo w takiej pracuję.



W czasie ferii świetlice pozaszkolne pracują pełną parą od rana do wieczora. 

Nasza otwarta jest od siódmej rano do szóstej wieczorem. Świetlice bowiem w czasie ferii działają jak półkolonie. Zapewniamy dzieciom całodniową opiekę i w miarę ciekawe i różnorodne zajęcia. Na okres ferii obowiązują też specjalne zapisy, a liczba miejsc jest ograniczona. Wielu rodziców wybiera dla swoich dzieci prawdziwe kolonie czy półkolonie, bo te są o wiele atrakcyjniejsze niż pobyt w zwykłej świetlicy, w której dziecko spędza każdy poranek i każde popołudnie w czasie roku szkolnego. Jednak kolonie kosztują też czapkę pieniędzy i nie każdego na nie stać, mimo że oferta jest bogata i ceny różne. No, na świetlicę też raczej nie każdego stać, bo i to za darmo nie jest. Dniówka kosztuje kilkanaście do kilkadziesiąt euro, zależy czy pół dnia, czy cały i jakie są atrakcje. Czasem jest to np darmowa wycieczka do lasu, a innym razem wycieczka do kina, basen czy parku linowego.

Najczęściej jednak zajęcia odbywają się na miejscu i są przygotowywane i prowadzone przez nas wychowawców-animatorów. 

Jak się to robi?

Zwykle zaczyna się od wyboru tematu wiodącego. Przeważnie związany jest on z danym okresem. Dla przypomnienia powiem, że we Flandrii poza dwumiesięcznymi letnimi wakacjami mamy tydzień ferii jesiennych herfstvakantie, dwa tygodnie ferii bożonarodzeniowych czyli kerstvakantie, tydzień ferii krokusowych, czyli krokusvakantie i dwa tygodnie ferii wielkanocnych, czyli paasvakantie.

I tak ferie jesienne kręcą się zwykle koło tematów jesienno-halloweenowych.

W naszej świetlicy organizuje się dla każdej grupy wiekowej (przedszkolaki/szkoła podstawowa) jedne większe zajęcia przed południem i jedne po południu, czyli łącznie trzeba przygotować po 4 różne zajęcia na jeden dzień. Każde z nich przygotowuje i prowadzi oczywiście inny wychowawca-animator. 

Kto, kiedy i dla jakiej grupy będzie przygotowywał, planuje się kilka tygodni przed feriami rozpisując ludzi tak, by każdy coś musiał przygotować. 

Ja, jako nowicjuszka jeszcze nie dostałam przydziału na ferie jesienne. Dopiero na zimowe mnie wpiszą w kalendarz feryjny. Teraz mam wyznaczone dyżury, ale nie muszę prowadzić żadnych grubszych zajęć. Będę pomagać koleżankom i organizować swoje drobniejsze zabawy, no i zwyczajnie opiekować się dzieciakami, pilnować porządku, ogarniać lokal itd.

Każdy, kto dostał przydział prowadzenia zajęć, sam musi te zajęcia wymyślić, czy też znaleźć w necie, książkach itp, rozpisać scenariusz, zebrać potrzebne doń materiały, akcesoria, rekwizyty lub spisać listę zakupów. Następnie przygotować wszystko, co potrzebne, co najczęściej oznacza sporo majsterkowania, rysowania, wycinania, kopiowania, przeszukiwania strychów, proszenia po znajomych i na grupach fejsbukowych, sklepach itd itp. Tak, śledząc tutejsze lokalne grupy fb często spotkacie ogłoszenia nauczycieli, animatorów, wychowawców, wolontariuszy, w których pytają o najdziwniejsze rzeczy. Czasem o kostiumy, kartony, niepotrzebne zabawki, jakieś resztki, puste opakowania po jajkach, jogurtach i doprawdy pierdyliard innych najdziwniejszych obiektów, których potrzebują do zajęć z dziećmi. W tej robocie dobrze jest być kreatywnym, pomysłowym, posiadać choćby minimalny talent artystyczny i mieć trochę znajomych, którzy nie pukają się w głowę, gdy prosisz ich o zbieranie rolek po srajtaśmie czy pustych opakowań po jakimś jedzeniu. 

Omawianie profili zapisanych dzieci

Kolejną rzeczą, jaką robimy przed feriami jest przyjrzenie się zapisanym dzieciom. 

Gdy minie wyznaczony termin i zamkniemy zapisy, robi się zebranie zespołu i czyta się kolejne nazwiska dzieci z listy i omawia każde dziecko z osobna, jeśli tylko jest nam znane lub rodzice podali jakieś specjalne informacje na jego temat. Omawia się tu i notuje wiek, ewentualne problemy zdrowotne, rodzinne (typu rodzice w trakcie rozwodu, choroba w rodzinie), specjalne potrzeby, zainteresowania i inne uwagi na temat danego dziecka.

 Zdarza się np, że jakieś dziecko bierze leki i trzeba mu je podać w świetlicy. Musimy w tym celu otrzymać zaświadczenie od lekarza z zaleceniami i dokładnym dozowaniem, a lek musi być w oryginalnym opakowaniu z naklejką z apteki zawierającą nazwisko dziecka. Normalnie bowiem w świetlicach nie wolno podawać dzieciom żadnych lekarstw. U nas dopuszczone jest podanie leku przeciwgorączkowego po zgodzie rodzica uzyskanej przez telefon, co nie w każdej świetlicy jest możliwe.

 Czasem przychodzi do nas dziecko, które uczy się korzystania z toalety i trzeba go systematycznie zaganiać do łazienki, inne nosi jeszcze pampersy i trzeba o tym pamiętać. Niektóre dzieci mają alergie na to czy tamto.

Mamy dzieci w spektrum autyzmu, z ADHD, dzieci zdolne, dwujęzyczne czy nie mówiące lub słabo mówiące po niderlandzku, albo i jeszcze z innymi problemami, które wymagają specjalnej uwagi i np trzeba zadbać, by mogły czasem się wyciszyć, posiedzieć w spokojniejszym kąciku albo założyć ochraniacze słuchu albo żeby zapewnić im wystarczająco interesujące zajęcia, czy udostępnić specjalne zabawki, książki czy gry, pomóc w zrozumieniu czy porozumiewaniu z innymi.

Zanotować też trzeba, kto może odbierać dane dziecko, a kto ewentualnie nie może się do niego zbliżać, bo bywa, że jakiś rodzic ma sądowy zakaz kontaktu z dzieckiem. 

Omawia się też po trosze charaktery zaznaczając np kto z kim najchętniej się bawi, a kogo lepiej od drugiego z dala trzymać, by uniknąć konfliktów. Tu i ówdzie, szczególnie przy „trudnych” przypadkach notuje się ulubione zabawy, zainteresowania, metody wyciszenia itp. Niektóre maluchy mogą wyjątkowo mieć swoje zabawki czy gadżety, które im pomagają przetrwać dzień. (normalnie nie można przynosić żadnych swoich zabawek do świetlicy)

Ile dzieci przychodzi na feriach świetlicy?

Każda świetlica ma inne wytyczne i inne możliwości. Nasza świetlica przyjmuje do 50 dzieci dziennie, które dzieli się na grupę starszaków i grupę przedszkolaków. 

Nad zgrają czuwa zwykle jednocześnie około 5 opiekunów, czyli statystycznie na każdego wychowawcę przypada 10 małych lub większych łebków.  

Jak już wspominałam, nasza ekipa pracuje na co dzień na zmiany w dwóch świetlicach w dwóch różnych miejscowościach. W czasie ferii jednak mniejsza świetlica jest zamknięta. Rodzice mają prawo zapisać dzieci do tej drugiej, jeśli mają takie życzenie. 

Nasz zespół pracuje zatem w jednej placówce przez całe ferie. 

Wychowawcy teoretycznie pracują po pół dnia i koło południa się zmieniają, ale w praktyce - jak donoszą moje koleżanki - w ferie robi się sporo nadgodzin, bo u nas panuje taka zasada, że jeśli jest dużo dzieci, szczególnie tych bardziej wymagajacych, to nie zostawiasz kolegów na placu boju i nie zabierasz się do chaty, tylko zostajesz dłużej,  by pomagać, aż się trochę spokojniej zrobi, czyli trochę dzieci zostanie odebranych przez rodziców, a koledzy oznajmią, że już sobie spokojnie rady dadzą z łobuzerką. Nie ma tu jakichś pisanych zasad. Wszystko zależy od wielu czynników i dzień dniowi nie równy. Patrzy się na całą sytuację, jakie dzieci są w danym momencie w świetlicy, jakie są ich nastroje, kto jest na dyżurze i jak się danego dnia czuje i jak sobie radzi ze swoją grupą, jaka jest pogoda, czyli czy dzieci bawią się w ogrodzie czy w sali, co jest do zrobienia danego dnia poza pilnowaniem i zabawianiem zgrai...

Jak wyglądają zajęcia dla dzieci?

Zajęcia na świetlicach są różne i różnorodne. Wszystko zależy od fantazji, pomysłowości i chęci wychowawców, ale też sporo od danej grupy. Każde dziecko jest inne i każde co innego lubi. Ciężko jest trafić w gust wszystkich, a od tego przecież zależy powodzenie misji zabawa.

W naszej świetlicy dzieci zwykle nie muszą brać udziału w zabawach organizowanych i prowadzonych przez animatora. Mogą bawić się po swojemu, jeśli chcą. W niektórych świetlicach dzieci są mniej lub bardziej zmuszane do udziału w prowadzonych zajęciach. U nas dostają jednak zwykle prawo wyboru. Zmusza się je jednak czasem do wyjścia do podwórko. Gdy jest ciepło i słonecznie wygania się wszystkich do ogrodu, czy im się to podoba, czy nie. Gdy pogoda jest gorsza mogą jednak wybierać, gdzie się bawią, o ile jest wystarczająco wychowaców, by obstawić wszystkie miejsca. Czasem zwyczajnie nie ma komu pełnić dyżuru na podwórku. Czasem mimo tego niektóre dzieciaki mogą np iśc kopać w piłkę na zewnątrz, o ile pozostaną na widoku, to znaczy będzie można patrzeć na nie przez okno, a u nas dwie ściany są całe szklane więc widok mamy raczej dobry. Czasem w ciepłe dni wynosi się na podwórko stół piknikowy i kredki. Dzieci lubią rysować pog gołym niebem.

Wśród zajęć prowadzonych przez animatora jest zwykle sporo rysowania, malowania, wyklejania, majsterkowania. Są jednak też zabawy ruchowe, sprawnościowe, są różne gry zespołowe, planszowe, muzyczne, teatrzyki, przebieranki,  czasem czytanie, opowiadanie bajek, wycieczki do lasu, parku itd itp.

Poza tym dzieci mają każdego dnia, nieograniczony dostęp do papieru, kredek, mazaków, kleju, nożyczek, kolorowanek, włóczek... Z tych rzeczy mogą korzystać bez pytania biorąc zwyczajnie z półki, co potrzebują. Jedyną zasadą jest posprzątanie po sobie stołu i odłożenie wszystkiego na miejsce po zakończeniu zabawy. Jeśli ktoś o tym zapomni, trzeba mu po prostu przypomnieć albo i przyprowadzić z powrotem oderwawszy od innej zabawy.

Dzieci mogą też czasem poprosić o inne artykuły plastyczno-artystyczne, które przechowywane są w zamykanych szafach, typu farby, jakieś pompony, styropianowe kulki, kartony, błyszczące karteczki etc etc. Czy otrzymają, to czego sobie życzą, zależy od ich zachowania przez cały dzień, ilości dzieci w świetlicy w danym momencie i humoru wychowawcy :-)

 Poza tym oczywiście w świetlicy znajduje się sporo różnych zabawek i gier: najróżniejsze klocki, autka, lalki, urządzone zabawkowe kuchnie czy sklepy z wieloma akcesoriami, domki, w których można się schować, maty, poduszki, czy kanapy na których można poleżeć albo poczytać książkę, stół piłkarzyków, a w ogrodzie hulajnogi, rowerki, piłki, szczudła, skakanki, rolki, zabawki do piasku, kreda chodnikowa, badminton i sporo innych dupereli. Nasza świetlica ma dość duży ogród, którego część wyłożona jest zwykłą kostką, kawałek gumowymi płytkami. Największa część jednak zwyczajnie porośnięta jest trawą, a kawałek drzewami i krzakami. Na środku jest mała trawiasta górka, a nieopodal płytek ogromna piaskownica. Mamy też szopkę ogrodową, w której trzyma się wszystkie zabawki. Teren jest ogrodzony siatą i można dostać się do niego tylko przez furtkę zamykaną na klucz albo kilkoma drzwiami ze świetlicy.

Co dzieci jedzą w świetlicy w czasie ferii?

Nasza świetlica nie wydaje jedzenia. Każdy je, co sobie z domu przyniesie. Robi się jednak zwykle trzy przerwy w godzinach takich, jakie przyjęte są w całym kraju i według których całych ten kraj funkcjonuje jak zaklęty. 

Godzina 10. (lub coś koło tego) - przerwa ciasteczkowa. Dzieci wyjmują z tornistrów pierwsze pudełeczko z ciasteczkiem lub owocem oraz bidon z wodą i maszerują z tym do stolików. 

Samo południe - lunch. Dzieci wyjmują z tornistrów pudełko z kanapkami i bidon z wodą.

16. Podwieczorek. Dzieci wyjmują z tornistrów trzecie pudełeczko, w którym mają ciasteczko lub owoc.

Wyjątkowo zdarza się, że któryś z wychowawców zorganizuje zajęcia kucharskie, typu dekorowanie gofrów, ciastek, czy naleśników albo jakąś sałatkę owocową, to wtedy dzieci mają dodatkową szamę.

Swoje bidony mogą dzieci napełniać przez cały dzień wodą z kranu. Kranówa jest u nas bardzo dobra (i bezpieczna, i czysta, i smaczna). Sama też bardzo często kranówę piję choć po polskich doświadczeniach z toksyczną i śmiertelnie niebezpieczną wodą z kranu lat potrzebowałam, by do ust ot tak po prostu przystawić kubek z kranówą. 

Jakie będą zajęcia w czasie ferii w naszej świetlic, opowiem po feriach.... O ile uda mi się te cztery dni przetrwać w pracy i nie wylądować na zwolnieniu, co wcale takie oczywiste nie jest, gdyż moje aktualne samopoczucie pozostawia sobie aktualnie wiele do życzenia... O tym jednak BYĆ MOŻE będzie osobny wpis. Osobny wpis chciała bym też poświęcić swoim refleksjom na temat tego, co myślę w ogóle na temat spędzania przez dzieci ferii w świetlicy i sensu istnienia ferii w ogóle w tym kontekście, ale nie wiem, czy mi się chce w tym babrać...

Póki co skraftowałam sobie dekoracyjną koszulkę na ferie… 🎃 👻 




20 października 2024

Czy park rozrywki jest dobry na zmęczenie?

Dobra jest ta moja nowa praca, ale męcząca.

W tym tygodniu już w poniedziałek przed południem chciałam, by był piątek wieczór. Zmęczenie nastało bowiem wielkie i nie chce sobie wcale pójść. Nie podoba mi się to, oj nie. Dopiero miesiąc minął przecież. 



W domu pomiędzy dyżurami mało co robię. Tam nastawię jakieś pranie, potem przełożę do suszarki i poskładam. Czasem poodkurzam z grubsza. Podkreślmy z GRUBSZA, bo najczęściej rynek tylko przelecę, gdy się od świń naświni, w kuchni żarcia nawali i wszędzie błota z butów nasypie. Wszak prosto z ogrodu czy też z ulicy wchodzimy na nasze salony, gdyż ani ganku ci u nas, ani przedpokoju, ani garażu żadnego. Gotować staramy się raz na dwa dni, a czasem i to się nie zdarza, tylko jakis takeway zamawiamy albo jajecznicę robimy wieczorem. 

Nie wysilam się zatem. Robię tylko, co na prawdę konieczne i niezbędne, bo boję się, że nia podołam. Nie chcę za dużo robić, bo nie czuję się za bardzo na siłach. A mimo wszystko już mam uczucie, że za bardzo jestem zmęczona, że to nie jest zwykłe zmęczenie, tylko TO zmęczenie... Ciągle jednak mam nadzieję, że to tylko ZWYKŁE zmęczenie i że ono minie, wystarczy poczekać...

 Źle sypiam znowu więc wstaję niewyspana. Czasem na porannym dyżurze jestem lekko nieprzytomna. Wracam do domu i odpoczywam. Próbowałam się raz zdrzemnąć, ale potem było jeszcze gorzej, więc dałam sobie z tym spokój. Robię, co mam do zrobienia, czyli jakieś ewentualne gotowanie, pranie, mycie kibla, a potem czilowanko na kanapie. Z wysiłkiem pedałuję do świetlicy, szczególnie po południu, bo rano jest nawet fajnie tak po ciemku sobie rowerować. O ile nie leje oczywiście, bo wtedy nie jest fajnie, choć tragedii też jakiejś nie ma. 

 Wieczorem na dyżurze ciężko mi się skoncentrować na dzieciach, na moich obowiązkach, na bezpieczeństwie. Nie pamiętam zasad, a tych jest od groma, szczególnie w dużej świetlicy. Ciężko mi sklecić nawet dwa prawidłowe zdania, gdy potrzebuję szybko coś dziecku przekazać, czy wytłumaczyć. Chcę wracać do domu i się położyć. Jakież to irytujące! 

Wracam do domu z energią na poziomie zerowym. Nie słyszę, co do mnie domownicy mówią, ani nie jestem w stanie odpowiadać. Wszelakie czynności wykonuję automatycznie i bezmyślnie. Gdy zjem i się wykąpię, jedyne na co mam ochotę to walnąć się do wyra, ale walczę z tym ile mogę, by choć do 21 dotrwać. Przynajmniej do 20.30. Skroluję instagrama, bo tylko to jest mnie w stanie utrzymać przy życiu, a nie kosztuje zbyt wiele energii. Czytanie już np jest za trudne. Książka za ciężka, litery niewyraźne, a mózg nie daje rady składać zdań w jakiś logiczny sens. Gdy tylko położę łeb na poduszcę, w sekundę zasypiam. Budzę się zwykle ze 2-3 godziny później i wtedy zaczynają się życiowe rozkminy nad takimi problemami jak to, że zapomniałam wyjąć mięsa z zamrażalnika, albo gdzie ja też położyłam wczoraj te nowe mazaki... Tak, takie właśnie pierdoły nie pozwalaja mi często zasnąc przez 3 godziny. Czasem wstaję i idę wyjąć to pieprzone mięso i poszukać tych posranych mazaków, ale to tylko robi miejsce dla innych idiotycznych problemów.

Budzę się o piątej zmęczona. Wstaję pół godziny lub godzinę potem, zależnie od tego, na która mam do roboty i robię króciutką gimnastykę (no chyba że mi się siku chce, to nie robię ...bo nie śpię w pampersie). Potem idę na dół. Małżonek zwykle już tam jest i nawet herbatę mi robi. Czasem trochę gadamy, czasem krzątamy się w ciszy, bo każden zmęczony życiem. Ja śniadam, nastawiam jakieś pranie... Małżonek szykuje Naszemu Syniowi rzeczy do szkoły. W sensie zanosi mu laptop i ewentualnie atlas geograficzny (ten ich atlas waży chyba z kilo) do sakwy rowerowej, by Młody nie musiał się z tym męczyć. Stawia mu bidon z wodą i pudełko z ciastkiem czy owocem koło tornistra, by ten se spakował, co zwykle i tak nie ma sensu, bo Młody przeważnie  i tak nic w szkole nie zje... Młody jest niejadkiem jakich mało. 

Wychodzimy z Małżonkiem w podobnym czasie. Małżonek przez wyjściem budzi naszego Synia. Młody jednak nie wstaje od razu, bo on lubi sobie rano poleżeć. On tam wie, o której ma wstać i wyjść z domu, by zdążyć na lekcję. 

Myślę, i mam taką nadzieję, że za to moje zmęczenie jednak w dużej mierze rowerowanie jest odpowiedzialne, bo 15 kilometrów dziennie codziennie to jednak jest dziś dla mnie nie lada wyczyn.

Nic już nie jest, jak było dawniej, choć co jakiś czas nabieram nadziei, że jednak jest lepiej, a nawet całkiem dobrze... Lepiej może i jest, ale na pewno nie jest dobrze. Nie jest jak przed rakiem. 

Jeszcze parę lat temu kręciłam i ponad 20 km dziennie codziennie bez większego wysiłku, ale to było przed rakiem no i ostatnimi laty jednak elektrykiem głównie jeździłam do pracy, a potem nawet skuterem. To nie ma nawet porównania ze zwykłym rowerem. Obawiam się, że te dwa tygodnie codziennego pedałownia to było o 2 tygodnie za dużo. Pozostaje mi mieć nadzieję, że to da się jeszcze odkręcić, że jak zacznę znowu skuterem dojeżdżać, to mi się siły odbudują. Mam na prawdę głęboką nadzieję, że to nie była droga w jedną stronę, jak poprzednim razem i że nie będę musieć tak szybko wrócić na chorobowe...

To są wady mieszkania na wsi. Człowiek nie ma łatwo z dostaniem się gdziekolwiek bez wysiłku, a przy tym do wszędzie ma się daleko. W mieście 4 kilometry to często kwestia przejechania kilku przystanków autobusem czy tramwajem, a u nas na wsi 4 kilometry to się na przystanek idzie... 

Żeby było weselej, obie świetlice też są na zadupiu, gdzie nic nie ma. Niedaleko jednej jest jeden sklep i jak akurat tam mam dyżur, to mogę choć podstawowe zakupy zrobić. Może nie zupełnie po drodze, ale nie nadkładam zbyt wiele drogi. Może kilometr. Tyle, że to nie jest tani sklep i wolę zakupy jednak gdzie indziej robić. Jednak bez skutera nie mogę gdzie indziej, bo nie dam rady jeszcze dodatkowych 10 kilosów naginać rowerem. Dziewczyny chętnie chodzą po zakupy, ale niektóre rzeczy wolę sama wybrać, bo zwyczajnie często dopiero jak widzę to czy tamto, to mnie oświeca, co chcę zrobić na obiad i jak czegoś nie ma, to na poczekaniu wymyślę alternatywę. One jeszcze sie uczą i muszą mieć konkretną listę, a najlepiej zdjęcia właściwych produktów.

Koło drugiej świetlicy nie ma dosłownie nic. W ogóle nie mają w tej wsi żadnego sklepu spożywczego. Maja kiosk, jakiś sklep z grabiami i konewkami, a nawet sklep z snowbordami oraz znany browar i oczywiście kilka knajp, ale normalnego spożywczaka nie mają. Bez sensu. 

Tu jednak tak jest. Małe sklepy raczej rzadko już się spotyka. Te duże otwarte są najwcześniej od 8.30 i o 19 się zamykają. Zakupy robi się przeważnie raz w tygodniu na cały tydzień.

Na szczęście kolega Małżonka naprawił skuter i dziś byliśmy go odebrać. Małżonek zawiózł mnie do Lokoren samochodem, a ja wróciłam swoim pierdzikółkiem. Pogoda dobra, ale na skuterze jest zimno. Mimo, że włożyłam na się zimową kurtkę, to i tak mi dupsko wywiało. Po powrocie łączyłam ogrzewanie na 23 stopnie i siedzę pod kocem...

Jak mi się poprawi zdrowie od jeżdżenia skuterem to pomyślę może o nowym rowerze elektrycznym albo nowym pierdzikółku... Jak się nie poprawi, to będę mieć inne problemy do przemyślenia.

Wczoraj byliśmy w parku rozrywki Bobbejaanland. 



Dla mnie i dla dziewczyn to była pierwsza wizyta w tym parku. Młody był tam kilka razy z kolegą. 

Wstępny paln był taki, że same baby pojadą, ale w ostateczności uznałyśmy, że to bez sensu nie zabrać Młodego do parku w czas halloweenowy, gdy specjalne strasznoścowe atrakcje są. No i trochę go sprankowałam... 

Wiedział, że wybieramy się do parku bez niego. Oznajmiłam mu zatem łaskawie, że w sobotę być może pojedziemy do Bobbejaland... On na to udając, że go to w ogóle nie obchodzi smutnym głosem oparł 

- Okej  

 - To co, nie chcesz jechać...? - spytałam z chytrym uśmieszkiem.

- TO JA TEŻ?! MOGĘ?!!!

Cieszył się BAARDZO.

Teraz bilety są w promocji i już za 26€ można było je nabyć. Młoda zapłaciła za swój tylko jedenaście euro, bo na grupę inwalidzką są w tym parku akurat duże zniżki. Za bilety do parku zapłaciła Najstarsza. Bilety na pociąg kupił sobie każdy we własnym zakresie. Znaczy ja kupiłam Młodemu oczywiście. Weekendowe bilety kosztowały nas 11€ od osoby w obie strony, co jest bajeczną ceną. Wstaliśmy przed szóstą, a po siódmej Małżonek zawiózł nas na dworzec. Mieliśmy dwie przesiadki pociągowe: pierwszą w Mechelen, drugą w Antwerpii, a na koniec jeszcze w Herentals przesiedliśmy się na shuttle bus, który zawiózł nas już pod samo wejście do parku. 

Park udekorowany jest halloweenowo i po południu łazi po nim pełno przebierańsców, którzy straszą ludzi. Dzieci mogą kupić sobie amulet antypotworowy, czyli takie światełko, które przypinają sobie do ubrań i wtedy aktorzy do nich nie podchodzą ani ich nie zaczepiają. 








Przygotowano też specjalne domy strachu, ale to dodatkowy wydatek. Poszłam do jednego takiego domu z Młodym, bo ten bardzo chciał to zobaczyć, co wydaje się oczywiste. Wizyta w takiej sali to dodatkowe 9 euro. Za każdy dom płaci się osobno. Młody wybrał Alice in Horrorland. Gdy kupowaliśmy bilety w specjalnej kasie, podeszło do nas trzy dziewczynki i zapytały, czy mogłby by z nami wejść, bo chciały by tę atrakcję zobaczyć, ale za bardzo się boją same tam wejść. Gdy wyraziłam zgodę, pobiegły uradowane po bilety do kasy. Faktycznie się bały i co chwilę piszczały bardzo i chowały się jedna za drugą albo za mnie. Na Młodym ten dom strachu zrobił takie samo wrażenie jak na mnie, czyli żadne. Doceniamy pomysł, wykonanie, dekoracje, kostiumy i grę aktorów, ale dla nas przebierańcy nie są w ogóle straszni. Jak już to raczej zabawni. Warto jednak było tam pójść, by się przekonać, że dla nas to nie są atrakcje warte wydania takich pieniędzy.

Sam park rozrywki jest bardzo fajny i dobrze się bawiliśmy. Jesień to dobry czas na park rozrywki, bo nie ma wielkich kolejek do każdej atrakcji jak latem. Maksymalnie chyba 35 minut trzeba było czekać. Wszystkie trzy uznałyśmy, że park Walibi jest o wiele bardziej atrakcyjny dla nas. Młody w Walibi jeszcze nie był, więc nie ma porównania, ale tam jest więcej mocniejszych atrakcji i w ogóle większa różnorodność tych atrakcji. Nawet te atrakcje, które z pozoru podobne są w obu parkach, w Bobbejaanland są w łagodniejszych wersjach niż w Walibi, czyli mniej straszne. Tu mają np Dreamcatcher, który przypomina Vampire - na obydwu wisi się w fotelikach, ale Vampire tory mają pętle, czyli lata się też do góry nogami i kolejka jest szybsza, a co za tym idzie dużo więcej adrenaliny.

Było kilka zabawnych a jednocześnie stresujących momentów. Gdy poszliśmy na Speedy Boba, ostaliśmy się ze 20 minut w kolejce, ale w końcu wsiedliśmy do wagoników, okazało się, że nastąpiła awaria i kolejka się zablokowała. Ludzie utknęli wtedy na torze i musieli ich uwalniać. Najpierw kazali nam czekać, ale potem ktoś inny przyszedł i poradził nam pójsć na inną atrakcję, gdyż - jak powiedział - naprawa może zająć od 5 minut do 5 godzin. Poszliśmy więc, ale zobaczywszy potem, że już działa, wystaliśmy drugi raz w kolejce i drugim razem nic się nie popsuło. To fajna ale dosyć spokojna kolejka górska.

Chwilę później Młody pobiegł sam na Sledge Hamer - to taka jakby ogromna pofisiowana huśtawka. Najstarsza powiedziała temu kategoryczne NIE. Ja i Młoda poszłyśmy popatrzeć na to z bliska, a Młody już wtedy tam siedział zadowolony i maszyna startowała. Patrzyłyśmy z Młodą i zastanawiałyśmy się, czy chcemy na to wsiąść, czy jednak nie. Młoda na początku stwierdziła, że nie wygląda strasznie, ale jak już ludzie znaleźli się na samej górze i mieli głowy niżej niż nogi, to stwierdziła, że chyba jednak podziękuje, bo bała się, że puści pawia. Postanowiłyśmy jednak zobaczyć, jak będzie Młody wyglądał po zejściu z tego ustrojstwa... Ten zeskoczył, pokazał kciuk w górę, potem zakręcił palcem wskazującym, co miało oznaczać "jeszcze jedna runda, czekajcie na mnie" i puścił się galopem do wyjścia, by obiec wkoło i dobiec do wejścia zanim my się ukokosimy w fotelikach, bo postanowiłyśmy jednak zaryzykować, skoro Młody taki entuzjastyczny. Nie było w ogóle kolejki do tej atrakcji, więc spokojnie można było raz za razem na tym się bawić. Usiedliśmy zatem we troje. Upuścili podłoże, maszyna ruszyła i się zatrzymała. No dobrze, kurde, że na samym dole, a nie jak na górze byliśmy... Siedzieliśmy chwilę uwięzieni w fotelikach aż przyszli technicy i coś tam popstrykali w panelu sterowania. Naprawili, wypuścili nas i powiedzieli, że kto chce może poczekać, aż przetestują... Poczekaliśmy i działało, więc wsiedliśmy ponownie. Zadziałało. Fajna ta huśtawka i wcale nie taka straszna, jak się wydaje z boku. Lot z góry trochę zapiera dech w piersiach, ale to w rezultacie bardzo pozytywne uczucie.


młot do huśtania

Poszłyśmy też na atrakcję wodną El Rio - taki jakby zmyślny ponton na dużo osób, który płynie sztuczną rzeką jak mu się żywnie podoba, czyli wirując, zderzając się z brzegami, bujając i chlapiąc niemiłosiernie. Ja i Młody mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe to góra git, ale jeansy przemoknięte do majtek. Wleźliśmy do suszarki, ale moc tego urządzenia daje rady może latem przy t-shirtach i spodenkach, a na mokrych jeansach nie robi najmniejszego wrażenia. Chodziliśmy zatem dalej w mokrych łachach. Młoda miała żakiet i na to suszarka nawet zadziałała. Jednak atrakcje wodne sa zajebiste!

Podobała nam się też jazda kolejką Revolution w ciemnej wieży. Zarąbiście się jeździ po ciemku, gdy nic nie widzisz, a tylko czujesz ciałem prędkość kolejki. Zupełnie inne doznania niż na zwykłej kolejce.

najstarsze i najmłodsze ;-)





I tak bawiliśmy się tam całą sobotę aż do zamknięcia parku. O 17 wyszliśmy przez bramę i pół godziny czekaliśmy na autobus, który zawiezie nas na dworzec. Tam czekaliśmy prawie godzinę na pociąg, który jedzie do Antwerpii. W Antwerpii nawet poszło szybko, bo do Mechelen można było pojechać już po 10 minutach, ale w Mechelen znowu długie czekanie... Na stację docelową dotarliśmy gdzieś o 20.30, a stamtąd już Małżonek nas odebrał. 

Fajnie się jeździ pociągami i bardzo to lubimy, ale z zadupia na zadupie się dostać to jednak jest dosyć skomplikowane i długotrwałe przedsięwzięcie. No weź, trzy i pół godziny certolenia, gdy autem dotarł by w  max półtorej. O ile tam jeszcze chce się, człowiek podekscytowany, więc gada, śmieje się, wydurnia, tak droga powrotna jest bardzo uciążliwa i męcząca. Człek zmęczony marzy, by wziąć kąpiel, coś zjeść i walnąć się na kanapie, a tu tkwisz jak głupi na jakims zapyziałym dworcu, a potem na kolejnym i kolejnym...

Ale już i tak kombinowaliśmy, jak by tu się do Walibi niedługo dostać i czy lepiej do Walibi, czy jednak do Plopsaland w Panne, bo ten ostatni park rozrywki w sumie też nie najgorszy... Ostatnio byliśmy tam za friko z mojej pracy.

Czy park rozrywki pomógł na moje zmęczenia? Śmiem twierdzić, że wątpię. Raczej wprost przeciwnie. Bez wątpienia jednak pozwolił mi się zrelaksować umysłowo i wspaniale spędzić czas z Moimi Dużymi Dziećmi. Ośmialiśmy się, powygupialiśmy się. To był bardzo dobry dzień.

Młodym taki dzień, mimo że superowy i że są bardziej niż zadowoleni, daje im poważnie w kość. Szczególnie najmłodszemu. Młody jest dziś chory - ból głowy, uczucie zimna, stan podgorączkowy, ogólne rozbicie, zmęczenie nieludzkie... Nie jest to bynajmniej żadna grypa czy przeziębienie. Tak jest za każdym razem po tego typu atrakcjach. Tak czuje się po wycieczkach klasowych, urodzinach u kolegów, wyjściach do parków rozrywki. Nawet swoje urodziny we własnym domu zawsze odchorowywał na drugi dzień. Po każdej szkolnej wycieczce jeden dzień zostawał często w domu z gorączką i bólem głowy. Za dużo emocji, za dużo bodźców tak właśnie na niego działa. 

Młoda też odchorowuje takie eskapady. Najstarszej chyba nic wiele to nie robi złego, tak samo jak mnie. Ot zwykłe zmęczenie. Każde, nawet ci, którzy odchorowują, jest wielce usatysfakcjonowane jednak tą wycieczką i zadowolone. Było warto.

Na koniec parę dzisiejszych zdjęć z drogi pokonanej skuterem z Lokeren do domu. 

Najpierw dwie skrzynki na listy w kategorii klękajcie narody. Gdy zaczynam myśleć, że w kwestii belgijskich skrzynek na listy już wszystko widziałam, (klikając w ten link, polecisz do postu, w którym pokazywałam tutejsze skrzynki na listy)

 trafiam na coś takiego i szczęka mi opada. Te dwie skrzynki są po sąsiedzku obok siebie. 

 





ścieżka rowerowa wzdłuż Skaldy

Skalda i ścieżka rowerowa pomiędzy Lokeren i Dendermonde 








widok na miasteczko Dendermonde



A, i jeszcze własnoręcznie wykonana gra memo z kasztanów.

memo gra dla dzieci

poetycka złamana brzoza pod świetlicą o siódmej rano







13 października 2024

Jesiennie i świetlicowo

 Dziś jakoś nie mialam weny do pisania ani wielkiej potrzeby. Może zwyczajnie trochę zmęczona jestem... Niemniej jednak z przyzwyczajenia otworzyłam chromebooka... 

krowy przy ścieżce rowerowej


Najpierw popatrzyłam na Ikełę, by zobaczyć po ile chodzą dywany, bo Małżonek zaczął narzekać, że w stopki zimno się zaczyna robić na płytkach, a stare dywany wywieźliśmy wiosną na wysypisko, bo były już zniszczone i zgrzybiałe.

U nas, podobnie jak w wielu (jeśli nie większości flamandzkich domów) wszędzie mamy podłogi wyłożone płytkami. Pamiętam, że na początku nawet dosyć ciężko mi się było przyzwyczaić do płytek w sypialni, ale teraz już to normalne. A jednak w zimie jest bardzo zimno od podłogi, a my często ganiamy na bosaczka po chacie. Tymczasem w tej naszej starej ruderze (dom wybudowano w latach 20-tych) płytki leżą bezpośrednio na ziemi. Nie ma żadnej piwnicy ani żadnej izolacji, więc podłoga jest obrzydliwie zimna, a bywa ze i mokra... brr. Wielkich mrozów tu co prawda nie ma, ale za to wysoka wilgotność powietrza czyni zimno o wiele przenikliwszym i nieprzyjemnijeszym.

Widzę w necie, że mają tam w ikele całkiem zacne dywany za niewilką cenę i pewnie po następnej wypłacie nam taki zafunduję, bo w zimie fajnie jest mieć coś miękkiego w swoim ulubionym miejscu przesiadywania, żeby nam przy netfliksowaniu nie odmarzły skarpetki. 

Zaczęłam też już kupować prezenty na grudniowe okazje. 

Parę rzeczy zamówiłam na Temu, bo teraz nie ma to jak zakupy w Chinach, szczególnie jak jakieś pierdolety potrzeba nabyć i nie wydać majątku. Jakość taka sama co w tutejszych sklepach, a czasem  nawet lepsza, zaś ceny czasem bajkowe. Zresztą powiedzmy sobie szczerze przecież większość rzeczy i tak jest w Azji robiona, tylko te które są w tutejszym sklepie, przeszły już przez kilku albo i kilkudziesięciu pośredników i dlatego są dużo droższe, a i jeszcze bo są "markowe" z nazwy. Jednak gówno gównem pozostanie nawet jak w złotym papierku je podasz. Takie jest moje zdanie.

Kupiłam w Chinach zmywalną farbę do włosów w postaci kremu/żelu, czy co to jest i od razu przetestowałam. Genialny kolor! Zaraz potem sprawdziłam, czy się faktycznie zmywa. Zmyła się bez problemu, więc w deszcz lepiej się nie wygłupiać z niebieskimi włosami. Młody też testował i na ciemnych włosach też daje rady. Kiedyś zrobię mu pasemka do szkoły. Kupię nam jeszcze inne szalone kolory, by sobie przetestować w jakim kolorze fajnie się wygląda a w jakim niezbyt.


test niebieskiej farby


Dla Młodegoz kupiłam coś Bol-u (takie tutejsze allegro), ale post-nl zgubił moją paczkę, a z tymi cwaniakami nie ma żadnego kontaktu. Natomiast kontakt z bol.com to teraz też już droga przez mękę. 

Się kuźwa wycwanili i zanim możesz się z prawdziwym ludziowym konsultantem skontaktować, musisz przez parę dni użerać się z tym debilnym chatbotem, który ma na imię Billie (pewnie od "debil"). 

Najpierw każe ci toto iść się zapytać po sąsiadach, czy nie odebrali twojej paczki i skontaktować się z nim na drugi dzień. 

Potem każe ci czekać jeszcze jeden dzień, bo "może kurier jednak dostarczy ci tę paczkę, gdyż tak się często zdarza, że kurier powiadamia, że paczkę dostarczył, ale jeszcze nie dostarczył i dostarczy dopiero za 2, 3 albo 4 dni". Taa. 

Jak do tego czasu cię szlag nie trafi, to w końcu bot poinformuje cię, że możesz porozmawiać na czacie z prawdziwym konsultantem... tylko "najkrótszy czas oczekiwania wynosi 5 minut", ale "akurat dziś czas oczekiwania jest wyjątkowo długi i na razie nikt nie jest wolny...". 

Doskonałe ćwiczenie cierpliwości. 

Można jednak napisać mejl, a oni "jak najszybciej postarają się odpowiedzieć". 

Napisałam. I czekam sobie... Może kiedyś ktoś mi odpisze...  Poprzednim razem, jak zgubili paczuszkę z kropelkami dla świnek ze zwierzętowej internetowej apteki, to za kilka dni otrzymałam paczkę z nową przesyłką. Pierwszą pewnie amba zjadła.



Firma, w której zamówiłam ten prezent dla Młodego, przypadkowo do mnie napisała przez bol, bo chcieli, bym wystawiła im na bolu-u opinię na temat zakupionego przedmiotu i podali swój e-mail w razie pytań dotyczących tego produktu (nie piszę, co to, bo nie wiem, czy Młody przypadkiem nie czyta). 

Napisałam zatem wczoraj do nich, że niestety wbrew temu, co stoi się na stronie bol.com, to ja ciągle nie otrzymałam od nich zakupionego przedmiotu. Może ktoś coś z tym zrobi, zanim nadejdzie czas prezentów, a może jestem już 50€ w plecy i będę musieć ponownie to samo zamówienie złożyć. Jak już raz postanowiłam, że to kupię, to nic mnie od tego nie odwiedzie. To rodzaj praktycznego użytkowego prezentu, nie żadna tam zabawka, ale nie mam gdzie tego kupić stacjonarnie.

Takie drobne kłopoty nie zniechcęcą mnie jednak do zakupów online. Za daleko mam do sklepów stacjonarnych. Ba, teraz to już coraz ciężej w ogóle jakikolwiek sklep stacjonarny, inny niż spożywczy znaleźć w promieniu 50km. A jak już jakiś jest to wtakiej dupnicy, że bez auta i tak tam człowiek się nie dostanie. Poza tym ja nie lubię łazić po sklepach, szczególnie takich dużych jak Ikea, czy jakiś Decathlon, z których człowiek wychodzi chory psychicznie i wyczerpany fizycznie - za dużo ludzi, za dużo hałasu, za dużo bodźców. Ludzie się pchają, śmierdzą, drą mordy, dotykają... AAAAAA aż mam chęć wszystkich skopać, bić, drapać, popychać, a przynajmniej zwyzywać i opluć. Głowa pęka, świat wiruje, pojawiają się mdłosci i mordercze myśli... 

Nie, zakupy przez internet są dla mnie idealne. Mogę dowolnie sobie jeden produkt oglądać i nikt się nachalnie nie dopytuje, czy w czymś mi pomóc, nikt mi na kark nie sapie ani się koło mnie nie przepycha ze stadem wrzeszczących gówniaków. Mogę sobie też opinie użytkowników poczytać i spokojnie nawet kilka dni albo i  tygodni zastanawiać w spokoju nad zakupem. Ja często kilka dni a nawet tygodni sie zastanawiam. Dodaje sobie do przechowalni czy koszyka i sobie myślę w wolnych chwilach czy kupić, czy nie kupić. Bywa, że kupię coś na spontanie, ale moja normalna procedura jest długotrwała. To kolejny powód niechęci do stacjonarnych zakupów, gdzie każą mi się szybko zdecydować, a ja nie lubię i nie umiem się szybko decydować.

świetna książka z pomysłami na zajęcia dla dzieci 


Wczoraj wróciwszy wieczorem z pracy poczułam wielką chęć i potrzebę zrealizowania w końcu naszej babskiej wycieczki do parku rozrywki. Młoda była bardzo na tak, bo to już sezon okołohalloweenowy więc szansa spotkania jakichś znanych ludzi i ciekawsze atrakcje. Prognoza pogody była na tak. Najstarsza jednak powiedziała PAS, bo jakąś grypę czy coś sobie gdzieś znalazła i ją to coś rozłożyło. Niefart... Bo po 4 tygodniach pracy z dziećmi potrzebuję pozbyć się złych emocji, które się gromadzą, gdy jestem miła, cierpliwa i wyrozumiała za wszelką cenę, a park rozrywki to świetna ku temu metoda. Im straszniejsze i bardziej emocjonujące atrakcje, tym lepiej. To chyba jedyne miejsce gdzie dorośli mogą się bezkarnie drzeć na cały pysk i gdzie mogą się choć przez chwile poczuć beztroskimi dziećmi. Potrzebuję czegoś takiego, ale postanowiłyśmy to jednak odłożyć, aż Najstarsza wyzdrowieje, bo to ma być babski dzień, babska wycieczka.

Drugą moją opcją była Ostenda, spacer po piachu, patrzenie na fale, oddychanie morskim powietrzem i meksykańska knajpa, którą jakiś czas temu poznałyśmy na jednej z naszych babskich wycieczek. Dziś (sobota)  pogoda jednak mimo że sucha to niesprzyjająca wyjściom. Chłodno i ponuro. Widok za oknem bardziej odbiera energię niż ją dodaje, więc lepiej może gapić się w ekran. 

Nie jest to dzień na plażę, bardziej na jaskinię, ale do jaskini trochę za daleko... Tam by trzeba autem jechać, ale Małżonek musi bardziej niż ja odpoczywać, bo w nowej firmie robota jest jeszcze cięższa niż w poprzedniej. Robi mnóstwo nadgodzin i jest fizycznie kompletnie wyczerpany. Tak jest zmęczony, że nawet spać nie może. Miewa też zawroty głowy, okropne skurcze mięśni i ogólnie siedem plag. Dlatego nie ma mowy o wyciąganiu go gdziekolwiek. Ma siedzieć na dupie i odpoczywać. Szczególnie, że w zeszły weekend trochę nas nosiło. 

Najpierw w sobotę zawieźliśmy skuter do znajomego, żeby mógł spokojnie przy czasie do niego zajrzeć i być może porepcigać, by jeszcze trochę nam posłużył. Znajomy mieszka daleko, więc kawał trzeba było jechać, a potem jeszcze odwieźć busa do firmy Małżonka i odebrać nasze auto. Przy okazji poznałam Małżonkowego szefa, bo akurat tam coś przyjechał robić. Potem jeszcze zrobiliśmy tygodniowe zakupy i tak minął dzień. 



W zeszłą niedzielę odwiedziliśmy naszych nowych znajomych... No oni są dopiero teraz naszymi znajomymi, bo dopiero się poznaliśmy. 

Kilka czy tam kilkanaście miesięcy temu zagaiła do mnie Czytelniczka mojego bloga, która wybierała się na zwiady do Belgii i zaproponowała spotkanie przy kawie. Spotkałyśmy się i okazało się, że fajnie nam się ze sobą gadało. Jakiś czas temu przeprowadziła się ona z rodziną do Belgii i co fajniejsze zamieszkała w mojej prowincji. W końcu postanowiliśmy się wszyscy razem spotkać, by i nasi partnerzy, i nasze dzieci ze sobą się poznały. Okazuje się, że nadajemy wszyscy na dosyć podobnych falach, więc wizyta była bardzo przyjemna. Obawiam się, że nawet odrobinę nadużyliśmy gościnności zabawiając dłużej, niż mieliśmy w planach. No ale superowo nam się gadało, a Młody w drodze powrotnej oświadczył, że było super i że jego nowi przyjaciele mają "fajne personality". Widać było, że Młodzież szybko odnalazła wspólny język. Mam nadzieję, że zajakiś czas znowu się uda spotkać. 

Choć prawda jest taka, że dla nas wcale nie łatwe są takie spotkania, zapraszanie znajomych, czy wybieranie się do nich z wizytą, bo tego wolnego czasu człowiek ma bardzo mało, a tyle rzeczy potrzeba w tym czasie zmieścić. Do tego oczywiście dochodzi zdrowie, zmęczenie i nasze trudne osobowości, które nie zawsze sprzyjają socjalizowaniu się z innymi ludźmi. Jak ja mam socjalny dzień, to Małżonek może nie mieć i td.

Od kilku miesięcy zalegamy z rewizytą naszym innym znajomym również poznanym przez tego bloga i również mieszkającym w tej samej prowincji i to chyba nawet trochę bliżej, ale jeszcze nadejdzie taki dzień, mam nadzieję... Młody co jakiś czas pyta, kiedy pojedziemy odwiedzić Evę, Joshua i ich epickie psy, a oni ciągle ponawiają zaproszenia... Wszystko ma jednak swój czas i czasem trzeba na tę właściwą chwilę poczekać...

u nas na wsi


A czym zapisał się mijający tydzień w pamięci? 

W poniedziałek mieliśmy zebranie z firmą, która w przyszłym roku przejmie nasze świetlice. Opowiadali, jak będzie wyglądała u nich praca i jak będą za nią płacić. Powiedzieli, że wszyscy wychowawcy zostaną u nich automatycznie zatrudnieni bez jakichwkolwiek rozmów kwalifikacyjnych. Każdy jednak będzie jeszcze jednak zapraszan na indywidualne rozmowy, podczas których będzie się mógł wypytać o szczegóły dotyczące konkretnie jego osoby. 

Dla mnie to zatrudnienie nie jest jak na razie takie oczywiste, gdyż moja umowa kończy się przed dniem przejęcia. Koleżanki jednak twierdzą, że niemal na pewno mnie też będą chcieli zatrudnić, wszak będą potrzebowali ludzi do roboty, a z tymi się nie przewala. Ale co ja się będę teraz nad tym zastanawiać. Mogę nawet niedożyć do przyszłego roku. Jutro strach planować, bo nie wiesz, co się w nocy stanie, a co dopiero o przyszłym roku myśleć. Nawet nie wiem, czy ja będę tyle chcieć pracować w tej świetlicy, bo może postanowię poszukac innej pracy albo wrócić do sprzątania... kto wie, co mi do łba strzeli przez rok.

Obiecywali nam lepsze zarobki, ubezpieczenie szpitalne i czeki żywnościowe, przy podobnych, niemal takich samych zasadach i warunkach pracy, ale w to każdy uwierzy, jak zobaczy... Koleżanki z wieloletnim stażem nie bardzo wierzą im na słowo i pytają znajomych pracujących w związkach, czy w ogóle jest możliwe to co oni nam tam obiecywali... Nikt nie kuma, jaki ma cel ta zmiana firmy, skoro niby nic nie ma się zmienić... każdy węszy jakieś machlojki i kombinacje alpejskie.  Ja przyglądam się temu trochę z boku, bo przecież dopiero próbuję się rozeznać jak ta aktualna firma w ogóle działa.



W piątek miałam z kolei rozmowę ewaluacyjną z moimi mentorkami. Sprawdzały wg długiej listy , co już wiem, a czego jeszcze muszę się nauczyć. Odkryły w ten sposób, że jeszcze nie przerobiłyśmy razem wytycznych dotyczących nagłych wypadków, typu pożar, ucieczka  dziecka itp. A w najbliższym tygodniu mam już sama jeden ostatni dyżur, czyli zamykanie świetlicy, a to oznacza, że pod koniec dnia zostanę po raz pierwszy w pracy sama, czyli muszę wszystkie dzieci w jednym kawałku oddać rodzicom i niezapomnieć ich po kolei wyrejstrować, by rodzice mandatu nie otrzymali, bo faktury wyliczane są przez system automatycznie wg spędzonego w niej przez dane dziecko czasu. Nie zapomnieć wysłać poszczególnych dzieci na zajęcia muzyki, sportu, itp. Nie zapomnieć posprzątać kibli, umyć stołów, dopilnować, by dzieci posprzątały za sobą zabawki albo samemu doprowadzić lokal do porządku, nie zapomnieć pozamykać drzwi, pogasić wszystkich świateł, wylogować się z systemu i wyłączyć telefonów itd itp. Muszę też znać wszystkie procedury w razie mniejszego i większego WU, bo nigdy nic nie wiadomo. Muszę wiedzieć, gdzie znajdę telefony do rodziców w razie gdyby dziecko nagle zachorowało, czy coś mu się stało itede itepe. Dla nowicjusza to fura rzeczy do zapamiętania i ogarnięcia.

Poza tym jedna rzecz, nad którą jeszcze dużo muszę popracować, to ogarnianie starszych dzieci w większej świetlicy, bo jeszcze nie jestem w stanie nad tym cyrkiem sama zapanować i nie zawsze właściwie reaguję.

 Koleżanki same przyznają, że tamta grupa jest w tym roku wyjątkowo trudna i upierdliwa. Nawet niektóre koleżanki z kilkunastoletnim stażem nie dają rady zapanować nad zgrają. 

Powtórzyły po raz kolejny, że w tej pracy nie jest najmniejszym wstydem poprosić koleżankę o pomoc. Nie jest wstydem, a wręcz koniecznością i rzeczą pożądaną przyznać przed sobą i przed innymi, że nie dajesz rady, że masz zły dzień, że coś jest ponad siły, że jesteś na granicy wytrzymałości czy cierpliwości.

 Powtórzyły z 50 razy, by nauczyć się u siebie ten moment rozpoznawać i na czas poprosic koleżankę o wsparcie albo nawet o zamianę grupy, by nie narażać dzieci, siebie samej ani całego zespołu na to, że przekroczysz jakąkolwiek granicę. Dzieci wystawiają nas bowiem na ciężkie próby czasem. Wspinają się na szafy, skaczą po kanapach, rzucają w siebie różnymi przedmiotami, kopią się na wzajem albo drapią. O wyzywaniu czy dzikich harcach już nawet nie wspominam.  

To co wyprawia czasem młodzież może najciemniejsze moce i najniższe instynkty obudzić... Pracuje tam ledwie 4 tygodnie, a już raz mi się zdarzyło, że złapałam małolatę za łapę, ściągnęłam z kanapy, po której skakała mimo kilkukrotnego upomnienia i posadziłam na schodach zakazując się na krok ruszać. 

Oczywiście, że sekundę potem już tego żałowałam, bo wiem, że to objaw MOJEJ słabości, bezradności i złości i że właśnie straciłam nad sobą panowanie. Tak oto z lekkim zażenowaniem oraz wielką na siebie złością skonstatowałam, że mój lont jest nawet krótszy niż mi się zdawało, choć mówiłam tu przecież nie raz, że moja dawna anielska cierpliwość w ostatnich latach wyparowała jak kamfora i niewiele mi już jej zostało... Miałam jednak nadzieję, że jest jej więcej. 

Po tej akcji dostałam oczywiście upomnienie od mentorki, bo akurat widziała tę scenę. Pociągnięcie dziecka za rękę i zmuszenie do usiadnięcia na zadku to może nie wielka przemoc ani wielka tragedia, ale mimo wszystko jest to przemoc. To zdarzenie jednak jest też dla mnie ważne, bo uświadomiło mi, że muszę tej kwestii, tej stronie swojej natury więcej uwagi poświęcić, by w przyszłości uniknąć takich albo gorszych sytuacji i stać się jutro lepszym człowiekiem i opiekunem niż dziś jestem.

No dobra, ale ta pierwsza drobna porażka i tak nie zmienia faktu, że ja wolę i tak pracować ze starszymi dziećmi, niż z takimi dwu- czy trzyletnimi pierdzioszkami. Starszaki są bardziej upierdliwe, trudniejsze w obsłudze, ale i fajniesze, mądrzejsze i czasem się fajnie z nimi dyskutuje, a zabawy mogą i mnie samą bawić. Są większym wyzwaniem, a ja lubię wyzwania. Jestem ciągle przekonana, że na większość ancymonów potrafię znaleźć jakiś sposób lub haczyk. Tylko muszę ich wystarczająco poznać. Z niektórymi mogę się pewnie zaprzyjaźnić. Z innymi nigdy się to nie uda, ale może udać się znaleźć coś co je zainteresuje i skieruje ich myśli i łapy we właściwym kierunku. Wiem, że ważne jest, by znaleźć tym diabełkom jakieś zajęcie, bo znudzone dziecko to dziecko niebezpieczne dla siebie i innych.

Powoli kiełkują już i przypominają mi się różne pomysły, ale potrzebuję czasu. 

Początki w takiej pracy są trudne, bo na raz musisz się zapoznać z ogólnymi wytycznymi teoretycznymi, kolegami, zasadami, dwoma różnymi lokalami i lokalizacjami i poznać setkę dzieciaków i dwa razy tyle rodziców, o dziadkach nie mówiąc nawet. Dużo się tu dzieje na raz. Ciągle wrze jak w ulu i ciągle trzeba być czujnym i szybko się dostosowywać do ciągle zmieniających się okoliczności i nagłych wypadków losowych. Lubię taki tryb pracy i to bardzo. Czuję się ciągle super w tej pracy. Nie przeraża mnie to, ilu rzeczy muszę się nauczyć, nie strazne mi ciągle nowe wyzwania. Wprost przeciwnie, to jest coś co daje mi siłę, energię i motywację.

Jednakże nie jestem już pierwszej młodości i czuję to na każdym kroku każdą cząstką swojego ciała i umysłu. Zaczynanie kariery w tym wieku to jednak nie jest to samo co za szkuta.

Jakby nie patrzeć moja poprzednia praca była czymś całkiem innym. Była spokojna, cicha, przewidywalna, samotna i nie zabierało się jej do domu. To dla mnie OGROMNA zmiana. Zmiana na lepsze, fajniejsze, ciekawsze, pozytywna zmiana, ale zmiana, do której trzeba się przyzwyczaić, przystosować, ogarnąć rozumem i ciałem. 

Po miesiącu to dopiero zaczyna do mnie powoli docierać. Przecież to wszystko tak szybko się zdarzyło. Wiedziałam, że będę szukać pracy i że chcę ją wykonywac, ale nie byłam na nią tak do końca gotowa. Po prostu jednego pięknego dnia wysłałam nagle bez większego namysłu, całkowicie spontanicznie to CV a po kilku dniach mnie zatrudnili. Nawet nie zdążyłam zrozumieć, co się tak na prawdę stało, a już minął miesiąc. 

Minął miesiąc, a ja ciągle dopiero się uczę tego mojego nowego zawodu. Krok po kroku poznaję zasady pracy. Starsze koleżanki zaznajamiaja mnie po kolei z tajnikami pracy poszczególnych zmian. Powoli poznaję dzieciaki i rodziców. Już trochę rozpoznaję twarze, choć rzadko potrafię nadać im imię, to jednak wiem, że przychodzą do naszej świetlicy. Na ulicy pewnie jeszcze żadnego rodzica bym nie rozpoznała, dzieci może niektóre... 

Kurde taka robota to nie to samo co jakaś fabryka czy sprzątanie, że raz ci powiedzą, co masz robić i od razu praktycznie możesz zacząć samodzielnie pracować, szczególnie jeśli uczyłeś się gdzieś tego zawodu lub miałeś z nim taką czy inną styczność.

 Tego zawodu uczy się - co dopiero sobie sama uświadamiam -  całymi miesiącami. Ja po roku kursu specjalistycznego i stażów dopiero po miesiącu pracy będę powoli samodzielne dyżury rozpoczynać. Skomplikowana to robota. 

Ale radość jest wielka i po miesiącu ciągle nie zgasła. Drobne potknięcia tylko bardziej mnie motywują do dalszej pracy nad sobą. Wreszcie mam bowiem jakiś sensowny cel, dzięki któremu życie nabiera sensu i przyjemnego dla ducha blasku.

Zmęczenie daje mi trochę w kość, ale okazuje się, że koleżanki też narzekają na zmęczenie i czasem mówią, że czują się jak przeciśnięte przez wyżymaczkę, co dla mnie jest bardzo budujące, bo świadczy prawdopodobnie o tym, że z moim ciałem nie jest tak źle, jak się obawiałam, że może być...

Coraz bardziej skłaniam się ku teorii, że ten cały syf i sztuczna menopauza po prostu wpieprzyła mnie nagle bez ostrzeżenia czy przygotowania w wyższy etap życia, etap starzenia się i początków niedomagania tu czy tam.

Przed chorobą byłam (w sensie czułam się) wyjątkowo silna, sprawna fizycznie i umysłowo jak na swój wiek, o czym przecież systematycznie mi ktoś mówił i co sama widziałam porównując się z równieśniczkami. I nagle bum-patat wyjebutało mnie w poziom normalny przeciętnej 47-latce. Nagle oślepłam i nie widzę drobnego druku. Nagle zaczęłam wszystko zapominać i przestałam zapamietywać nowe rzeczy. Nagle osłabły mi mięśnie, zmniejszyła się kondycja, elastycznośc stawów, cierpliwość, szybkość myślenia i kojarzenia faktów... 

W tym tygodniu dokonałam właśnie tego wiekopomnego odkrycia, że oto jestem teraz przeciętną czterdziestosiedmiolatką. Nie jest to może fajne, bo jednak wolałam być sprawniejsza i sprytniejsza niż teraz, ale powiedzmy sobie szczerze, nie ma tragedii, skoro inne baby też tak mają.

Silniejsza niż przeciętna baba jestem nadal, bo ku wielkiej mojej uciesze, koleżanki strzeliły wielkiego karpia, kiedy pierwszy raz wzięłam spontanicznie w jedną rekę (i to tą z operowanej strony) i przeniosłam bez wysiłku jeden po drugim te metalowe płotki, którymi zastawiamy wjazd na parking wychodząc ze świetlici do szkoły po dzieci. One,  jak na typowe baby przystało, we dwie jeden płotek noszą  i jeszcze narzekają, że ciężkie. Słabeuszki ;-)

Rowerem pokonuje też już bez większego wysiłku te 6 do 14 kilometrów dziennie, W poniedziałek to nawet grubo ponad 20 pyknęło i dałam rady. Z czego wniosek, że prawdopodobnie jestem w stanie i swoja kondycję odbudować. Mózg może też jeszcze da się trochę podrepcigać ćwiczeniami umysłowymi, czytaniem, myśleniem, rozwiązywaniem zagadek i skłanianiem do pracy.

Koleżanki w pracy i inne rówieśniczki noszą już dawno okulary do czytania, a ja chciałabym do śmierci bez nich się obywać. Pora jednak zapisać się do okulisty i nie wydziwiać, bo niestety nie mogę już czytać drobnego druku, co na blogu też widzę po ilości błędow, które popełniam i które poprawiam dopiero po opublikowaniu powiększając sobie procent wyświetlania obrazu... a i rysowanie przychodzi mi z coraz większym trudem, bo nie widzę, co rysuję i linie mi się mijają haha.

Muszę też chyba trochę popracować nad swoją wrażliwością, bo widzę, że nie jest to tu też za bardzo przydatne. W tej pracy trzeba stać się bardziej gruboskórnym i nie rozczulać się za bardzo nad dziećmi...

Gdy prowadzimy dzieci ze szkoły do świetlicy, muszą one iść w dwójkach. Duzi prowadzą za rączki przedszkolaków i trzymają je mocno za te łapki. Maluch idzie zawsze od strony domów, a starszak od ulicy, by zmiejszyć szanse na to, że malec nagle się wyrwie i wyskoczy na ulicę pod jadące samochody. Ruch jest tam duży. Grupy czasem liczą sobie nawet 30 dzieciaków, a bywa że prowadzimy je tylko we dwie wąziutkimi chodnikami, przy czym jedna uprawniona osoba do tego musi zatrzymywać ruch by reszta mogła bezpiecznie przejść przez przejście dla pieszych, a wtedy druga prowadzi całą grupę pilnując, by wszyscy maszerowali bez ociągania i bacząc by żadne debil jednak mimo wszystko nie próbował nikogo przejechać, bo tu bezmózgich pojebów nie brakuje niestety. 

Staramy się zawsze jak najszybciej dotrzeć na miejsce, ale dzieci często cudują, ociągają się, łapią się słupków i stukają ludziom w okna, potykają, wiążą buty, biją się, kopią, wyzywają, starzaki czasem szarpią niemiłosiernie swoich podopiecznych, ściskają im celowo zbyt mocno dłonie, a wtedy te maluchy zaczynają płakać. Czasem płaczą i bez tego, bo są bardzo zmęczone, głodne, tęsknią za mamą, coś je boli, chore są... I tak idą całą drogę zachodząc się niemal z płaczu, a nikt z tym nic nie robi. Czasem któraś pani wykrzyknie nawet, by przestały się mazać... Co dla mnie jest nie do pojęcia. No bo cholera jak pociągnięcie przeze mnie dużego dzieciaka za łapę jest przemocą i jest niedozwolone to olewanie potrzeb płaczącego maluszka często szarpanego przez starszego kolegę - moim nader skromnym zdaniem - tym bardziej powinno być karygodne. No ale cóż, realia są, jakie są.

W tym tygodniu prowadziłam dwuipółlatka, który dosłownie zasypiał na stojąco podczas tego marszu ze szkoły do świetlicy. Dzieciak był praktycznie nieprzytomny ze zmęczenia. Może też i głodny.

Znowu przyglądam się z bliska temu systemowi i nie bardzo potrafię go zrozumieć ani tym bardziej przejść nad tym ot tak do porządku dziennego. Nie mieści się to wszystko w moich kategoriach postrzegania świata. Nie ogarniam tego czasem rozumem i emocjami. Jest dużo rzeczy dobrych. Pierdyliard razy lepszych niż obserwowałąm np w PL, ale niektóre są po prostu dla mnie okropne, chore  i bezduszne.

Jak wiadomo, do szkoły idą tu już dwu-i-pół-latki. Tak, idą do grupy przedszkolnej, nazywa sie je przedszkolakami, ale ich dzień nie różni się zbytnio od dnia pierwszo- czy szóstoklasisty. I ten i tamten dostarczany jest na siódmą do świetlicy, stamtąd prowadzony do szkoły na ósmą trzydzieści, a potem z niej odbierany o 15.30 i prowadzony do świetlicy, gdzie czeka aż rodzic czy inny opiekun go łaskawie odbierze. Przy tym jednego odbiorą już o 16, a drugi siedzi u nas do 18, co dla niektórych oznacza przebywanie w placówkach od 7 rado do 6 wieczorem. Bez jedzenia, bez możliwości położenia sie na chwilę, bez przytualnia... 

Obserwuję reakcje dzieci na widok mamy czy taty. 

- Maaaamaaaaa! - Maluch biegnie, rzuca się w ramiona matki - Co dziś bedziemy jedli?

Komuś może się to wydawać śmieszne, ale dla mnie takie reakcje są smutne i przygnebiajace. Dzieci są głodne jak diabli. Często mówią, że są głodne, ale nie dostają ani u nas, ani w szkole jedzenia. Jak rodzic naszykuje im żarcia do tornistra, to się najedzą, jak nie da wystarczająco, to są głodne. 

Nidektóre dzieci jedzą u nas śniadanie, bo nie zdążają rano się posilić w domu. Mama lub tata mówi wtedy, że mają kanapki w tornistrze. Jak chcą to mogą zjeść. 

Na przerwie szkolnej o 10tej w ostatnim czasie w wielu szkołach przyjęło się, że wolno zjeść tylko owoc, więc wielu rodziców daje tylko jakiś owoc. O tym owocu (o ile go w ogóle zjedzą) siedzą do 12tej, kiedy można zjeść kanapkę (jak się ma na nią ochotę i o ile rodzic ją dał, bo wcale nie rzadko zdarza się, że dzieci w chlebaczku mają tylko kilka chipsów). 

Potem przychodzą znowu do nas i mogą zjeść ciastko czy owoc, jeśli mają coś takiego w swoim tornistrze. Wiele dzieci już nic nie ma. Najgorzej jest w środy (moim zdaniem) bo wtedy obowiązkowo wszystkie dzieci mają o 15tej zasiąść do stołu na jedzenie ciasteczka...

 Kiedyś była taka sytuacja, że wszystkie przedszkolaki  miały ciastko oprócz jednego dwu-?/trzylatka. Biedak przeszukał na moich oczach wszystkie pojemniczki, jakie miał w tornistrze. Zjadł na miejscu centymetrowy kawałeczek skórki po południowej kanapce i nic więcej nie znalazł. Nie chciał iśc do stołu. Mówił, że jest głodny. Ja chciałam pozwolić mu sie iść bawić, by przynajmniej nie patrzył, jak inne dzieci jedzą. Ale koleżanka na niego nakrzyczała, żeby siadał do stołu, bo "dobrze wie, że wszyscy muszą siedzieć przy stole". Rozplakał się, ale w koncu usiadł.

KURWA! Przecież to jest totalnie bezduszne podejście! Dzieciak musi o głodzie siedzieć i patrzeć jak jego koledzy zażerają ciasteczka, bo to jego wina, że rodzic dał mu za mało jedzenia do tornistra. Dzieci nie mogą się przy tym dzielic z kolegą. Jest zakaz.

Czasem dzieci widzą, że drugie ma ciastko i przychodzą niemal ze łzami w oczach pożalić się, że też są głodne i też by chciały ciasteczko. Ale my nie dajemy ciasteczek. Wcześniej tak było, ale od tej pojebanej pandemii nie ma już tego zwyczaju.

Zatem niektóre dzieci siedzą przez 8-11 godzin o jednej kanapce, jednym ciasteczku i kawałku jabłka. 8-11 godzin w tłumie innych dzieci i hałasie bez możliwości położenia się choćby na chwilę w ciszy, bez możliwości przytulenia się do kogoś, pobycia z kimś sam na sam i poopowiadania całego dnia. Bez mamy, bez taty, bez ulubionej maskotki czy psa.To musi być ciężkie dla wielu nastolatków, a co tu dopiero o tych małych pierdzioszkach dwu-, trzy- czteroletnch mówić. To jest ta rzecz, która bardzo, ale to bardzo mi się w mojej pracy nie podoba i na którą bardzo ciężko będzie mi się uodpornić. Zwłaszcza, że ja od pierwszej chwili widzę powiązanie pomiędzy tym w/w faktem, a agresją, złością, konfilkatmi u dzieci. Człowiek głodny i zmęczony to człowiek zły. Człowiek przebodźcowany to człowiek zły.

Świetlice powinny zapewniać dzieciom miejsce do drzemki i wyciszenia, ale to często tylko piękna głoszona w mediach i szkole teoria. W praktyce jest tam często jak w ciężkim obozie pracy - hałas, brak odpoczynku, jedzenia i zrozumienia. 

Z każdym rokiem większe oszczędności,  brak ludzi do pracy, ale za to rosnąca w przyśpieszonym tempie liczba dzieci przypadających na jedną placówkę to brutalna flamandzka rzeczywistość, a  będzie coraz gorzej.

Do pracy dojeżdżam, jak już mówiłam, rowerem. Może to i trochę czasem dla mnie fizycznie męczące, ale za to doskonale działa na psychikę. Wieczorem pedałuję sobie powoli, podziwiam otaczającą mnie naturę. Czasem zatrzymam się, by się z bliższa jakimś obiektem czy widokiem ponapawać. Czasem są to dzikie gęsi, czasem sarny, innym razem cudne niebo, kolorowe grzyby czy jagody albo i zwykła kałuża obok której inni przechodzą obojetnie, a ja zauważam w niej piękno. Nawet mój własny cień może być cudem, gdy potrafi się patrzeć pod odpowiednim kątem...

Podczas takiej jazdy mogę się w spokoju zastanaowić nad całym minionym dniem, mogę się zrelaksować choć odrobinę i pobyć sobie wpokoju i ciszy wśród natury...

ja i rower







Gdy pada zazwyczaj przyodziewam na się różne akcesoria przeciwdeszczowe, których ci u nas dostatek. Kurtka, peleryna, portasy, ochraniacze obuwia, czasem zakładam gumowe rękawiczki na zwykłe, gdy zimno... W takim uzbrojeniu żaden deszcz mi nie straszny i spokojnie pedałuję sobie rowerem dokąd chcę. 
Za każdym razem bez względu na pogodę mijam po drodze dziesiątki rowerzystów w wieku różnym. 
Ludzie tu rowerują w każdą pogodę z wyjątkiem bardzo porywistego wiatru, kiedy meteorolodzy podadzą kod pomarańczowy. Lekki wiatr tam nikogo we Flandrii nie powstrzyma przed rowerowaniem. Rower to tu styl życia, choć tych na szybkich rowerach elektrycznych to ja bym jednak ze ścieżek rowerowych poginiła. Najpierw na kurs przepisów drogowych a potem na psychotesty, bo to co się tu zaczyna dziać na ścieżkach rowerowych przybrało bardzo, ale to bardzo niepokojący kierunek. Poustawiali znaki ograniczenia do 50km/h (PIĘĆDZIESIĘCIU!) na ścieżkach rowerowych i te świry na speedpedelcach i w velomobilach jeżdżą czasem jak pojebani nie zważajac na nic ani na nikgo, nie używając ani wyobraźni, ani zdrowego rozsądku, a te maszyny są zwyczajnie śmiertelnie niebezpieczne dla zwykłych uczestnków ruchu na ścieżkach rowerowych, czyli no dzieciaków, emerytów czy spacerowiczów. Dla nich samych też są niebezpieczne, ale to jak się jeden przypał z drugim zabije czy połamie to już jego problem. Gorzej, że to tałatajstwo jest realnym zagrożeniem dla innych ludzi.


Podążając na zebranie z nową firmą przyglądałam się bacznie okolicy. Co tam ciekawych rzeczy nie zauważyłam! Niby znam to miasteczko, bo często w nim bywam, ale w tej okolicy jeszcze się nie plątałam. Panie, okno z wyrzeźbionymi rączkami zobaczyłam. Czadzior do kwadratu!
Były też ładne domy i lokal z kilkunastoma automatami z dziwnymi rzeczami. W jednym były normalnie napoje, w drugim słodycze i chipsy, ale w kolejnym były szampony, prezerwatywy, chusteczki chigieniczne... Pierwszy raz widziałam tak dziwny lokal. Automaty z dziwnymi rzeczami zazwyczaj stoją koło drogi po prostu. Biorąc pod uwagę ten smród moczu zalewający owo pomieszczenie, wydaje sie to jak najbardziej logiczne...
Przed budynkiem, w którym odbywało się zebranie stały ławki, więc tam sobie przysiadłam w oczekiwaniu na koleżanki, bo dotarłam tam pierwsza, gdyż rowerem to sobie wolałam wcześnie wyjechać... Koło ławki pod koszem na śmieci stała jakaś drewniana figurka... Koleżanki też ją zauważyły od razu, gdy tylko tam podeszły. Każdy się zachodził w głowę, co to coś tam robi... Ludzie dziwne rzeczy czasem zostawiają na ulicy..




Gdy wracamy skądś do domu, zawsze spoglądamy w górę zanim przejdziemy przez furtkę do ogrodu, bo od pewnego czasu wisi nad nią byczy pająk krzyżak... Piękny jest, ale jakoś nikt nie chciał by go mieć na swojej szyi czy twarzy...