strony bloga

9 listopada 2024

Dość tej roboty, idę chorować...

 Dwa tygodnie temu czułam się w czwartek fatalnie, a w piątek nie miałam sił ani najmiejszych chęci by pójść do roboty, ale poszłam i przeżyłam. Potem było 4 dni ferii jesiennych, których się bałam, że nie podołam. Postanowiłam, że pójdę w poniedziałek i zobaczę, jak jest. Gdy będzie źle, pójdę do lekarza po zwolnienie. Przeżyłam jednak i te cztery dni. Nie było mi łatwo. Czułam zmęczenie. Chwilami nie kontaktowałam i miałam wrażenie, że odpływam, ale cieszyłam się, że daję rady. Było lepiej niż się spodziewałam, więc cieszyłam się z tego. 

Dziś pytam się siebie, czy było się z czego cieszyć i być dumnym, czy to jednak była głupota i nierozwaga. Może jednak powinnam przyznać, że jest ciężko i pójśc do lekarza przed feriami. Granica pomiedzy tym co normalne a niebezpieczne jest teraz dosyć cienka i trudno ją zauważyć.

Nastał kolejny tydzień. Ten, który właśnie minął... Przez weekend było nawet jako tako. Był to dłuższy weekend i nawet znajomych żeśmy nawiedzili i trochę pogadali, coś dobrego wszamali. Miło było.

Niedziela była leniwa, nijaka i Netflixowa. Nic się nie chciało ani sił nie było za wiele. Małżonek też jest zmęczony, więc oboje powoli toczymy nasze gówniane kule pod górę...

W poniedziałek rano mieliśmy zebranie zespołu. To jest spokojny czas. Omawialiśmy bierzące problemy i plany. Jedna koleżanka przyszła z roczną córeczką, bo nie miała jej z kim zostawić i szkrab czasem pełzał pod stołem i hałasował zabawką. Dziewczyny co jakiś czas do niej zagadywały i zabawiały. Dwie godziny zebrania minęły niepostrzeżenie i ciekawie. Potem rozeszłyśmy się do domu, by po południu powrócić na pole boju. Czułam znowu narastające zmęczenie, więc gdy koleżanka powiedziała, że mogę wyjśc wsześniej, gdyż juz tylko troje urwisów zostało, uradowało mnie to niezmiernie i z wielką ulgą wsiadłam na skuter. Zaraz po dwudziestej powlokłam się na piętro, by zalec na wyrku. 

We wtorek miałam z dwoma nowymi koleżankami  szkolenie bazowe w małej miejscowości  pod Leuven. Pojechałam tam pociągiem. Szkolenie było takie sobie. Nic specjalnie ciekawego, ale też spokojnie, na luzie. Dostaliśmy kanapki i napoje typu kawa, herbata. W drodze powrotnej wysiadłam w Mechelen, gdzie i tak się musialam przesiąść, i poszłam na ulicę handlową z nadzieją znalezienia jakiegoś prezentu pod choinkę. Nic specjalnego jednak nie udało mi się znaleźć, a tylko jeansy dla Młodego kupiłam i sobie szary golfik w JBC. 

Postanowiłam zatem w wolnych chwilach przeszukać internety i udało mi się nawet zakupić to i owo. Ponownie zamówiłam prezent dla Młodego, bo oddano mi pieniądze za ten, który zaginął. Już leży w naszej sypialni i czeka na choinkę.

A choinkę bardzo mam ochotę w tym roku przystroić i dużo światełek nawieszać... Gdy w poniedziałek  szłyśmy z koleżanką do szkoły po dzieci, ta zauważyłą, że w jednym sklepiku choinka już ubrana i w ogóle całe okno w świątecznym klimiacie. Dzieci też to potem zauważyły i zaczęły dyskutować na ten temat. Dziś jak tak siedzę na kanapie z laptopem na kolanach i Beethovenem w słuchawkach, a za oknem widzę ponury listopadowy deszczowy i zimny klimat, oczami wyobraźni widzę już światełka na oknie i kolorową choinkę... No bo zimno się zrobiło i niemiło. Człowiek chciałby to jakoś rozjaśnić i ocieplić...

W nocy z wtorku na środę spałam fatalnie i czułam się gorzej niż źle. Koło północy wzięłam telefon do ręki by umówić wizytę, bo stwierdziłam, że dłużej  już nie wytrzymam tego wszystkiego, ale  na stronie nie było wolnych miejsc. Smutno mi się zrobiło.

Postanowiłam zatem, że rano zadzwonię do lekarza, bo zwykle w razie pilnej potrzeby można się wcisnąć jeszcze.  Rano jednak czułam się w miarę dobrze, więc poszłam do pracy. Jeszcze kiedy dochodziłam do pracy było świetnie. Radośnie witałam się z koleżankami, cieszyłam na widok dzieci, by godzinę później ledwo stać ze zmęczenia, by mieć problemy z panowaniem nad sobą i ledwie doczekać skończenia dyżuru, a po powrocie do domu nie móc nawet rozmawiać i paść natychmiast na łóżko jak nieżywa.

Jakież to jest irytujące! Nawet kurde nie wiem, jak ja się w danym momencie czuję i na ile mi starczy sił.

Kiedyś znowu, gdy dyżurowałam na podwórku, nagle zaczęły mi sie recę trząść i we środku też podobne uczucie miałam, jakbym była bardzo głodna albo za dużo kawy wypiła na pusty żołądek, ale najadłam się przeco, zanim wyszłam do roboty i nie powinnam byc głodna wtedy jeszcze. Zjadłam ciastko, popiłam wodą i delirka trochę minęła. Mogłam żyć dalej, choć zmęczenie ogarniało mnie coraz bardziej i bardziej. Nie mam pojęcia, czy to dostraczenie kalorii pomogło, czy zwyczajnie sam proces jedzenia uspokoił nerwy, czy o co to w ogóle chodzi mojemu ciału. Robi dziwne rzeczy, których nie rozumiem.

Metalnie też jest tak średnio na jeża - ciagle od euforii i pełnej petardy do dna piekła i z powrotem. 

W czwartek umówiłam wizytę na piątek, bo znowu rano czułam się dobrze, a po południu dętka, mimo że byłam w tej spokojnej mniejszej świetlicy i to z dwama koleżankami, gdzie dwie spokojnie by sobie radziło a nawet nudziło czasami. 

W piątek rano już jednak miałam watpliwości co do sensu tej wizyty, bo obudziałam się wyspana, zadowolona z życia, pełna energii, jakby nigdy nic. Znowu zaczęłam poddawać w wątpliwość moje rzekome zmęczenie i złe samopoczucie, no bo jakie złe samopoczucie, jak przecież czuję się wyśmienicie. Nawet mi przez myśl przeszło, że Małżonek może pójść na moje miejsce, a ja pójdę normalnie do pracy. Jakby nie fakt, że w czwartek powiedziałam koleżance o tej wizycie i złym samopoczuciu, to kto wie, czy tak właśnie bym nie zrobiła, by po południu tego żałować, jak 2 tygodnie temu... Ta huśtawka jest okropna!

Poszłam na poranny dyżur. Przez większość czasu było tylko troje dzieciaków, a nas dwie panie. Potem doszło trochę ludzików, ale było spokojnie, cichutko, sielsko, anielsko. Dzieci kolorowały obrazki, inne bawiły się klockami, a jeszcze inne lalkami. Ja sobie też rysowałam obrazki razem z dzieciakami. Pełen relaks. Potem poszłyśmy odprowadzić przedszkolaki do szkoły. To jest ze 300 merów drogi. Dzieci maszerowały raźno i wesoło. Wracałam już zmęczona, jakbym z dwie przyczepy gnoju widłami rozwaliła. Sorry, ale to nie jest normalne! Mam dość tej jazdy z góry w dół. 

Małżonek tego dnia został w domu, bo w czwartek tak sobie dowalił w robocie, że zajechał się praktycznie. Podłapał do tego chyba jakiś wirus i w piątek już go całkowicie rozłożyło. Ledwie na oczy patrzył i ledwo zipał, ale uparł się, że zawiezie mnie autem do lekarza, żebym nie marzła na skuterze bez potrzeby, skoro auto stoi pod domem. Bo to dobry chłopina jest.

Dziś leży jak z diabła skóra cały dzień w wyrku z koszmarnym niepokonywalnym bólem głowy łykając proszki, które nic nie dają i pijąc hektolitry różnorakich gorących napojów, by się choć odrobinę rozgzrać i ugasić wielkie pragnienie podyscane gorączką. Ja narzekam na zmęczenie, ale takiego zmęczenia jak on to ja jeszcze nie miałam. 

Moje jest inne i czym innym spowodowane. Moje zaczyna się wewnątrz i nie wynika z przepracowania fizycznego, choć jest z wysiłkiem związane i wysiłek je pogarsza.

Lekarka nawet wiele pytań mi nie zadała. Mój słowotok zupełnie jej pewnie wystarczył, by mój stan ocenić, bo od razu spytała po prostu, czy 2 tygodnie wolnego mnie urządza. Zupełnie nie spodziewałam się takiego obrotu sprawy i nie bardzo do mnie dotarło, co ona powiedziała, bo w mojej głowie był plan, że może poproszę o wolne do środy... Nie spodziewałam się, że lekarka od razu da mi dwa tygdodnie. W sumie dopiero w domu zrozumiałam, że dostałam zwolnienie do 22 listopada i od razu zaczęłam się źle z tym faktem czuć. A jak napisałam na naszej pracowej whatsappowej grupie i koleżanki zaczęly mi kolejno życzyć "veel beterschap" (dużo zdrowia) a potem zgłaszać kolejno, która w który dzień może mój dyżur wypełnić to poczułam się z tym jeszcze gorzej. Dyskomfort psychiczny i poczucie winy towarzyszył mi przez długą chwilę. Potem jednak przypomniałam sobie rozmowy z trzema koleżankami. Jedna z moich mentorek powiedziała - Jesteś chora to jesteś chora. Idź na wolne i nie cykaj się w ogóle. Zdrowie jest najważniejsze. My sobie tu damy rady spokojnie. 

Druga starsza ode mnie koleżanka powiedziała, że w ostatnim czasie zrozumiała, że jej zdowie i jej własna osoba są ważniejsze niż jakakolwiek praca czy dobro koleżanek i że jak czuje, że niedomaga to idzie do lekarza i nie przejmuje się pracą, jak dawniej. Nie stawia już pracy nad swoim życiem, bo przekonała się już, że życie jest jedno i szybko może się ono skończyć. Doradziła mi też, bym się rozmówiła z szefową, bo prawdopodobnie jest możliwe by mi np nie dawano w ogóle dyżurów porannych albo inne opcje, dzięki którym będzie mi łatwiej sprostać tej pracy.

Z inną koleżanką też na ten temat trochę rozmawiałam, bo i jej życie dało już popalić i w tym momencie też zmaga się z kilkoma poważnymi problemami. Okazuje się, że podobny ma dylemat: pójść do lekarza i zostać w domu, by tam pogrążyć się w czarncyh myślach, czy chodzić do pracy i walczyć ze zmęczeniem i złym samopoczuciem przez całe dnie. Każdy kij ma bowiem dwa końce. Jedną stroną się podeprzesz, a drugą dostaniesz w łeb. I tak źle i tak niedobrze. Nie ma rozwiązania idealnego.

Te rozmowy z koleżankami w każdym razie dodały mi otuchy i odwagi do pójścia do lekarza i na zwolnienie, choć nie powiem, by mnie to radowało. Tyle, że przynajmniej zmiejsza poczucie winy.

Lekarka powiedziała ponadto, bym się nie poddawała łatwo, o ile czuję się na siłach i chcę tę pracę dalej wykonywać. Mówiła, bym próbowała rozmówić się z szefową, jeśli są szanse, że mogą pójść mi na jakieś ustępstwa i w jakikolwiek sposób ułatwić mi wykonywanie pracy. Dała też jednak do zrozumienia, że może być ciężko.... Potwierdziła to, co kiedyś powiedziała psycholożka, że czasem zwyczajnie po raku nie da się wykonywać pracy... Nakazała mi nauczyć się spokojniej wszystko robić, wolniej, bez nerwów, bez pośpiechu...

Nie ukrywam, że to jest moim marzeniem - nauczyć się na nowo spokojnego podejścia do życia. Nauczyć się jak się nie denerować, jak nas sobą panować, jak nie myśleć za dużo, jak opanować tę okropną nieustajacą gonitwę myśli.

Nie wiem jeszcze jak tego dokonam i czy w ogóle mi się uda, ale chcę nauczyć się akceptować moją nową siebie. Mnie taką jaka teraz jestem: starą, wolno kojarzącą fakty, wolno przetwarzającą informacje rejestrowane przez moje zmysły,wolno myślącą, wolno sie uczącą,  szybko się męczącą, lekko niepełnosprawną umysłowo i fizycznie.  Starszą niż mój paszport pokazuje.

Jeśli uda mi się to zaakceptować i z tym pogodzić, to może i uda mi się nauczyć z tym żyć. Żyć wolniej niż dawniej, robić mniej niż kiedykolwiek przedtem, nie próbować ciągle pchać się przed szereg ani z innymi się ścigać, nie próbować, nie próbować we wszystkim być perfekcyjną i lepszą od innych a nawet taką samą jak inni, bo już nie mam ku temu predyspozycji, jak dawniej. 

Nie jest łatwo pogodzić się z faktem, że człowiek jest coraz głupszy, coraz wolniejszy, coraz mniej sprawny fizycznie jak i umysłowo, że jest coraz brzydszy i coraz mniej może. I że to stało się tak szybko. 

Nigdy nie miałam problemu z upływem czasu. Przyjmowałam zawsze ze spokojem, ciekawością i otwartością każdą zmianę. Najpierw dorastanie, a potem powolne starzenie się. Wszystko było okej. Aż do teraz. Bo oto nagle podczas choroby w ciągu kilku tygodni moje ciało postarzało się o co najmniej 10 lat. To widać nawet i to bardzo wyraźnie na zdjęciach. Czuję to i zmagam się z oznakami tego nagłego postarzenia każdego dnia, o czym było już nie raz i nie dwa, choćby powyżej, ale są też wielkie zmiany wizualno namacalne. Moja skóra, która jeszcze 3 lata temu była jędrna, nagle stała się obwisła, sucha i szorstka jak papier. Włosy są rzadkie, suche i niemiłe w dotyku. Paznokcie są całe w bruzdy, kruszą się i łuszczą. Stawy skrzypią przy chodzeniu i straciły dawną elastyczność, którą jeszcze 3 lata temu miały całkiem niezłą. Błony śluzowe nie produkują należytej ilości śluzu albo jest on inny, bylejaki, co w niektórych aspektach bardzo utrudnia życie. Nawet zwykła przejażdżka rowerem czy ciaśniejsze portki powodują bolesne otarcia wiadomogdzie, a nos krwawi przy bodaj smarknięciu. 

Nie jest łatwo przyzwyczaić się do tej nowej mnie. Wszystko zdaje się jakby obce, nie moje. Nie jest łatwo pokornie stanąć w ostatnim czy choćby przedostatnim rzędzie. Nie jest łatwo być słabiakiem, niepełnosprawną, chorowitą, gdy było się sportsmenką, wojowniczką, gdy zawsze było się silniejszą, sprawniejszą niż większość rówieśniczek, gdy zawsze tryskało się energią, optymizmem i radością, gdy myślenie przychodziło z łatwością, a zadania na inteligencję, na które rówieśnikom godziny brakowało, rozwiązywało się w 5 minut...

Ja nie lubię być ostatnia, nie lubię być głupsza od innych, nie lubię być powolna ani słabsza od innych. 

Nie lubię przyznawać się do porażek a jeszcze bardziej nie lubię ich ponosić, a obawiam się, że ta praca właśnie kolejną porażką okazać się może.

Przekonuję siebie, że powinnam umówić się znowu do naszej psycholożki, bo może pomogła by mi w kwestii ujarzmiania galopującyh myśli i niesfornych emocji czy innych aspektach. Wiem, że by mi pomogła, coś doradziła, przyśpieszyła proces, wyjaśniła i jedno moje ja mówi - zrób to -, ale drugie krzyczy - nie ma mowy! Wizyty u psychologa są bowiem trudne i jak się o tym wie, to ciężko się zebrać na odwagę. Nie wiem, czy tę odwagę znajdę. 

Wiele muszę przemyśleć, przeanalizować. Może uda mi się przez te dwa tygodnie poukładać sobie wiele rzeczy w głowie na nowo z psychologiem czy bez. Może uda mi się trochę odpocząć i zdystansować do nowej pracy i siebie samej. 

Dziś rozpoczęłam ten proces od porządnego posprzątania domu. No dobra, porządnego, to może zbyt mocne słowo, ale dokładnie poodkurzałam i umyłam podłogę. Także w kątach, za kanapą, pod kanapą, a nawet pod i za tymi wszystkimi drobniejszymi przedmiotami, którze wszędzie stoją. Dokładnie posprzątałam toaletę i łazienkę. Naprawdę dokładnie. Że w sensie kabinę prysznicową szczoteczką do zębów porządnie w każdym zakamarku, a nie tylko siach mach gąbeczką na odpierdol. Nawet w sypialni posprzątałam dokładnie, co już bardzo dawno się nie zdarzyło, bo mi się nie chciało ostatnimi czasy sprzątać dokładnie gdziekolwiek. 

To ważny krok. Nie wiem jak tam inni mają, ale u mnie porządek w domu ma ścisły związek z porządkiem w umyśle i emocjach. Jeśli źle się czuję, to nie mam ochoty czegokolwiek sprzątać ani układać dobrowolnie. No i mi zwisa i powiewa, jak wygląda moje otoczenie. Nie obchodzi mnie to w ogóle i nie zależy mi na tym wcale, by wyglądało dobrze.  Co oznacza, że jeśli zabieram się za sprzątanie, to chcę coś zmienić w moim życiu i myśleniu. 

Upiekłam też sernik, bo od kilku dni miałam na sernik ochotę. Dobry wyszedł, jak zawsze i z ochotą spałaszowałam wielki kawał. Czuję się z tym dobrze, że posprzątałam i że upiekłam. Jestem oczywiście teraz zmęczona, ale zadowolona z siebie. Dawno już niczego nie piekłam, choć co jakiś czas miałam na coś ochotę. Nawet czasem produkty kupowałam, ale złe samopoczucie nie pozwalało mi moich planów zrealizować. 

Teraz tylko pytanie, czy to blade światełko w tunelu to jest wyjście, czy rozpędzony pociąg...

Nie długo się okaże.

Póki co idę coś zjeść, wziąć prysznic, dać świnkom trawy i warzywek, a potem pomaszeruję na górę... Może obejrzę coś z Młodym, a może pójdę zobaczyć jak się Małżonkowi choruje w naszej posprzątanej sypialni... 

Nie chce mi się szukać iPada, więc zdjęć dziś nie będę dodawać. Piszę z chromebooka, a toto nie jest za bardzo kompatybilne z urządzeniami Ugryzionego Jabłka, z których mam dostęp do chmury ze zdjęciami.


1 listopada 2024

Pora ponarzekać na robotę. To pomaga ;-)

Na ten post składają się 2 teksty: jeden z zeszłego tygodnia i jeden z tego. W tamtym tygodniu opublikowałam wpis na temat świetlicy, a rozpoczęta kartka z pamiętnika pozostała w zawieszeniu, bo przerwałam pisanie i już więcej nie otwarłam bloggera. Nie da się dziś dokończyć myśli sprzed kilku dni więc poleci se w internety taka urwana...



Tydzień temu....

Znowu zmieniono czas na zimowy. Za każdym razem do szału mnie to doprowadza. Ja nie widzę w tym najmniejszego sensu, za to mnóstwo negatywów. Nie będę się jednak nad tym rozwodzić. Dość rzec, że mnie to wkurza i rozpierdziela mi cały system.

Zmiana czasu to tylko jedna kropla w morzu mojego złego samopoczucia. Nie wiem, gdzie jest jego główne źródło, ale wiem, że znowu mam uczucie, że wszystko jest do bani. 

Wydaje się, że zmęczenie było pierwszym objawem tego stanu rzeczy. Z dnia na dzień robiło się tylko gorzej, aż zaczęłam się czuć fatalnie i całkiem źle.

W koncekwencji coraz bardziej niechętnie chodzę do swojej nowej pracy. Choć nie można wykluczyć, że rzecz ma się odwrotnie i że to praca właśnie jest tego kiepskiego stanu rzeczy przyczyną, a może to po prostu błędne koło.

Nie wydarzyło się w międzyczasie nic szczególnego, w czym można by było upatrywać przyczyn nagłej zmiany... tak się po prostu zadziało i teraz jest niefajnie. Oczywiście było to do przewidzenia, bo samopoczucie zawsze jest sinusoidą. Jak zatem jest super to potem może być tylko gorzej, aż będzie całkiem źle, by mogło znowu być lepiej... Z tym tylko, że jak człowiek jest słaby fizycznie albo coś mu dolega i ogólnie niezbyt stabilny emocjonalnie jest,  to te zmiany  odczuwa się pierdyliard razy intesywniej.



W czwartek już było niebyt dobrze z moim samopoczuciem. Miałam spore problemy ze skoncentrowaniem się na tu i teraz, na tym co się dzieje, na dzieciach, na życiu... Wkładałam wiele wysiłku, by nie odpływać w bezpieczny niebyt myślami. Jeszcze więcej kosztowało mnie uśmiechanie się do dzieci i choć minimalne słuchanie tego, co mówią. Dyżur popołudniowy trwał raptem 2 godziny, ale było ciężko go przeżyć. Ten czas wlókł się okropnie a każda minuta dłużyła. Piątkowy poranek był ciężki. Z wielkim trudem zwlokłam się z łóżka o szóstej. Najchętniej zostałabym tam w ciemności cały dzień, a jeszcze lepiej, gdyby można było zapaść w sen zimowy i obudzić się gdy lepsze samopoczucie nadejdzie. Pojechałam do pracy rowerem z nadzieją, że pedałowanie mnie choć trochę orzeźwi. Próżne nadzieje. Nic się nie zmieniło. Poranny dyżur trwał godzinę i byłyśmy we dwie. Byłam praktycznie nieprzytomna. Dzieci rano są tam spokojne, bawią się cichutko w kąciku kuchennym, budują z klocków albo rysują.  Dobrze jest wtedy usiąść przy nich, wykazać zainteresowanie, posłuchać opowieści... To jest normalnie bardzo fajny czas i miły. Lubię siedzieć i słuchać dzieci. Ale tym razem nie chciałam tam w ogóle być. Chciałam być w swoim domu, z dala od ludzi, w samotności, chciałam usiąść i nic nie robić, położyć się, zasnąć kamiennym snem na kilka dni, przestać istnieć... 

Samo siedzenie, patrzenie i słuchanie wydawało się o wiele za trudne. Słowa praktycznie do mnie nie docierały, a jeszcze trudniej było wydobyć takowe z moich ust. Jakby to wszystko nie działo się wokół mnie ani mnie nie dotyczyło, tylko w jakiejś alternatywnej rzeczywistości, na jakims filmie, czy grze, a ja byłam tylko widzem... Życie działo się w zwolnionym tempie, ociężale, a każdy krok, każdy gest był trudny... Proste codzienne czynności zdawały się być ciężką pracą ponad moje siły...

Zmęczenie fizyczne to ciężka sprawa, ale niemoc psychiczno-emocjonalna to rzecz straszna, koszmarna...

Cały dzień był taki, a popołudniowy dyżur miałam w większej świetlicy. To była droga przez mękę. Byłam bliska całkowitego załamania i niemal w rozsypce. Zarówno ciało jak i umysł działały w zwolnionym tempie. Czułam się jak żywy zombie, który próbuje udawać człowieka, ale nie bardzo mu idzie. 

Gdyby to był inny dzień, po południu poszłabym do lekarza, a nie do pracy. Jednak pomyślałam, że kurde jest piątek, a dyżur tylko dwie godziny to jakoś przebieduję, a potem przecież weekend... Co innego, jak człowiek serio chory, w sensie fizycznym, zmierzalnym, namacalnym, czyli jak masz np gorączkę, odczuwasz jakiś ból fizyczny, coś ci spuchnie, masz wysypkę czy ranę... Gdy spojrzysz na termometr i zobaczysz, że masz tylko 37,5 to nie zostajesz w domu, ale jak masz 39 to już masz sensowny do tego powód. 

Jak natomiast zmierzyć stan zmęczenia czy stan emocjonalny? Jak rozpoznać na oko tę cienką granicę pomiędzy tym, co jeszcze wykonalne, a co już ponad siły? Nikt nas tego nie nauczył. Takie rzeczy zawsze się bagatelizowało. Nigdy nie były ważne. Nigdy się o tym nie mówiło. To był temat tabu albo powód do wyśmiewania czy wyzywania od symulantów, leni ...albo odsyłania do wariatkowa. 

Dziś myślę, że pójście w piątek do pracy to był błąd. Powinnam była już rano albo jeszcze w czwartek zgłosić, że jestem chora i pójść po zwolnienie. To by było najrozsądniejsze. Ale ja nie chcę znowu być chora. Czuję się w obowiązku udowadniać za wszelką cenę, że jestem dobrym pracownikiem, że nie zostaję w domu z byle powodu, bo tego mnie nauczono, bo takiego podejścia wymaga od nas dzisiejsze społeczeństwo. Nie wolno chorować. Gdy patrzę na to z boku, wydaje mi się to bardzo głupie, że ludzie tak robią, a potem sama zachowuję się w podobny sposób... Nie chcę wyjść na mongoła, który pcha się do roboty, której nie jest w stanie wykonywać, do której się nie nadaje. I tu już nawet nie chodzi o to, co ludzie powiedzą (choć po części też tam gdzieś to wisi nad moją głową), ale o to co ja o sobie pomyślę. Co oczywiście nadal związane jest z ogólną ludzką opinią, która mnie przecież ukształtowała i na bazie której oceniam siebie samą. Bo to nie jest takie proste, jak się wydaje...

Dwa lata temu wróciłam do pracy, bo już chciałam żyć normalnie, bo nie chciałam być więcej chorą na raka, tylko normalną zwykłą sprzątaczką z nudnym pospolitym życiem, ale nie chorą. 

Szybko okazało się, że zwykła fizyczna praca jest dla mnie za trudna, że już nawet tą durną sprzątaczką być nie mogę i że wyżej dupy nie podskoczę... Nie chciałam jednak się poddać, nie chciałam się przyznać do tego, że poniosłam porażkę, że jestem jednak totalnym słabeuszem, cieniasem...

I teraz boję się, że sytuacja się powtórzy i że wrócę na dłuższe chorobowe i że tej pracy też nie będę mogła wykonywać, a nie mam żadnych alternatyw na oku...

Ten tydzień...

Ten tydzień roboczy miał tylko cztery dni, ale były to intensywne dni ze względu na ferie. W poniedziałek miałam dyżur przedpołudniowy od 7 do 13, a w pozostałe dni zaczynałam w południe i kończyłam wieczorem. 

Nie jest łatwo. 

Może nie ma tragedii, bo mentalnie w tym tygodniu czułam się o wiele lepiej, ale zmęczenie okropne ciągle daje się we znaki. Jestem w stanie wytrwać w pracy, ale już po czy przed pracą praktycznie nic nie robię, bo zwyczajnie nie mam na to sił. Czasem odkurzę, czasem naczynia pozmywam, coś wypiorę, a poza tym tylko siedzę i nic nie robię. Czasem szukam w internecie pomysłów zajęć, coś podrukuję, narysuję, wytnę, zalaminuję, ale to pikuś cały. 

Normalne życie odłożyłam na bok i ono tam leży odłogiem. Nie mam na nie sił w ogóle. Wieczorem padam na łóżko o 20 i spię do szóstej, a i tak mi się nie chce rano wstawać... Nie tak miało być. Nie zupełnie mi o to chodziło, gdy wysyłałam list motywacyjny.

 Czy to już tak będzie teraz, że albo życie, albo praca...? Nie podoba mi się taka perspektywa.

Zadaję sobie też pytanie, czy ja w ogóle chcę na dłuższą metę tę pracę wykonywać, czy się aby na pewno do tego nadaję...? No bo to nie jest to, na co się pisałam. Nie tak sobie tę pracę wyobrażałam. Nie chcę robić tego, co nie jest zgodne z moimi przekonaniami. Nie chcę udawać, że jest dobrze, gdy nie jest. Nie chcę się dopasowywać do jakichś wypaczonych zasad. 

W tym tygodniu przyszła mi do głowy taka myśl, że ten list motywacyjny napisałam i na tę rozmowę kwalifikacyjną poszłam jako ja sprzed raka.  Ja jeszcze silna i zdrowa. Ja jeszcze spokojna i opanowana. Ja jeszcze szybko myśląca i z dobrą pamięcią. Ja jako młoda i piękna. A teraz nagle ze smutkiem i wielkim zawodem zauważam, że tamtej mnie już nie ma.

Dawna ja świetnie nadawała się do pracy w świetlicy, do pracy z dziećmi. Ale ja już nie jestem dawną mną. Teraz po raku jestem już kim innym. Nawet nie do końca wiem kim i to jest chyba największy problem.

Jeszcze rozpoczynając tę pracę, szłam tam w bajecznym złudzeniu tamtej mnie. Pierwsze dni w nowej pracy zawsze są trudne, a nawet bardzo trudne, bo wszystko jest nowe, obce, nieznane. Wszystkiego trzeba się nauczyć, poznać, krok po kroku ogarnąć zasady panujące w danym miejscu, poznać kolegów i tak dalej. Zatem nie martwiło mnie, że jest trudno, że nie ogarniam, że wszystko mi trzeba krok po kroku tłumaczyć, jak dziecku, bo dopiero się uczę. Myślałam, że po prostu potrzebuję czasu, by się wszystkiego nauczyć i będzie pięknie... Miałam mnóstwo zapału i entuzjazmu, ale gdy bolesna prawda do mnie zaczęła docierać, załamałam się...

Po miesiącu codziennej pracy człowiek już powinien normalnie, swobodnie swoją pracę potrafić z grubsza wykonywać i wiedzieć co z czym się je. Ja natomiast mam wrażenie, że przede mną droga jeszcze bardzo, bardzo daleka i końca nawet nie widać. Ba, nawet nie wiem, gdzie ten koniec się znajduje i na czym polega. Irytuje mnie to. Demotywuje. Nie chce mi się już chcieć. Coraz bardziej się obawiam, że pewnych rzeczy nie jestem w stanie przeskoczyć, niektórych nie ogarnę, żebym na rzęsach stanęła. Raz to moje zdrowie kitowe. Dwa to moje np autystyczne cechy, które teraz po chorobie się bardzo wzmocniły i tę pracę mi bardzo utrudniają, a pewne kwestie wręcz uniemożliwiają. Tu choćby spory problem z kontrolowaniem głośności i intensywności mojego głosu - chcę mówić normalnie i spokojnie a mówię głośno, krzyczę, co jest źle odbierane. Jeszcze gorszy jest brak naturalnego wyczucia jak należy się zachowywać w danej sytuacji. Ja muszę się tego nauczyć patrząc na innych ludzi, a tu koleżanki dają mi sprzeczne ze sobą wskazówki, co doprowadza mnie już do szału i jestem już blisko granicy, po przekroczeniu której kiedyś wykrzyczę którejś by spierdalała na drzewo. Dla mnie zasady muszą być jasne i przejrzyste a nie takie pierdolenie jak tutaj, że każda koleżanka mi mówi co innego. Obawiam się coraz bardziej, że ja nie jestem w stanie pracować w tak dużym zespole, gdzie jest cała kolekcja najróżniejszych charakterów, osobowości, gdzie brak jednolitych przejrzystych zasad i wytycznych, na co bardzo liczyłam...

Jedna koleżanka poleca mi bawić się dziećmi, grać w gry (czego uczono nas też na kursie). Ale gdy tak robię, dostaję ochrzan od innej, że nie mogę siedzieć i się bawić z dziećmi, bo "to nie jest uczciwe wobec innych koleżanek, które wtedy muszą pilnować pozostałych dzieci".  Z tego wynika, że wszystkie mamy po prostu łazić po sali czy podwórku, patrzeć na dzieciaki z góry na nie pohukiwać... A nie czekaj, nie wolno na dzieci krzyczeć. Nie wolno łapać dzieci za ręce, nie wolno kłaść im rąk na ramionach, nie wolno dotykać... 

Informacje, wytyczne oczekiwania są sprzeczne ze sobą. Jeden mówi baw się, a drugi nie wolno, Jeden mówi dotykaj, bądź czuły, a drugi trzymaj dystans. Jeden mówi słuchaj potrzeb dziecka, a drugi trzymaj je w ryzach bez spoufalania się zbytniego. 

Wiele, jeśli nie większość wytycznych moich koleżanek nijak ma się do mojego życiowego doświadczenia i mojej intuicji oraz do tego, czego uczono nas na kursie. To wywołuje spięcia w moim mózgu i doprowadza mnie do szału. Mój mózg się zawiesza i wyświetla błędy, co prowadzi do niewłaściwych działań i ogromnej frustracji. I do tego, że mam coraz więcej wątpliwości, czy chcę TAM pracować i co do tego, czy gdziekolwiek znajdzie się świetlica, która spełni kiedykolwiek  wystarczająco  moje oczekiwania. Jedna z moich nauczycielek, która doskonale rozumiała to o czym ja tu teraz mówię i z czym się w pełni zgadzała, mówiła, że są takie świetlice, ale nie ma ich wiele. No i ja póki co jeszcze sama nie nadaję się do tej pracy, bo wiele rzeczy jeszcze nie umiem, a droga do tego daleka... a tu w drodze jeszcze mój stan psychofizyczny stoi i coraz bardziej nasilające się uczucie, że pewne rzeczy są już dla mnie nie do pokonania, nie do osiągnięcia na tej płaszczyźnie albo że - jeśli sie na pozostanie na tej drodze zdecyduję  - kosztować mnie będą wiele wysiłku i czasu... zbyt wiele... 

Czuję, że przede mną znowu trudny wybór: zostać i walczyć do końca, czy odejść póki czas?

ubranie do pracy w czasie ferii


A tymczasem...

Któregoś dnia podczas lunchu dwoje starszych łobuzów zaczęło wstawać, siadać na innych krzesełkach, więc najpierw upomniałam, potem raz jeszcze. W koncu podeszłam, położyłam ręce na ramionach chłopaka i z uśmiehcem, tak jak czasem robiłam to wobec moich własnych dzieci, gdy kozaczyły,  powiedziałam coś w rodzaju "ziomek, siądź na swoim miejscu spokojnie", po czym delikatnie popchnęłam go na swoje miejsce. Chłopak spojrzał na mnie, uśmiechnął się przekornie, przewrócił oczami, ale usiadł. Uf. Ucieszyłam się, że zadziałało.

Zaraz potem jednak przyleciała do mnie laska, by mnie upomnieć, że tak nie mogę robić. W takim tonie to powiedziała, jakbym co najmniej delikwenta za fraki wzięła i pizgnęła nim o ścianę, czy coś. Bo ona wie lepiej. Bo ona stała tam i patrzyła, by mieć okazję się przypierdolić... No sorry ale takie odnoszę wrażenie, gdy jedna i ta sama osoba non stop zwraca mi na coś uwagę... Nota bene osoba, która sama dopiero się wdraża i jeszcze to i owo, moim nader skromnym zdaniem, powinna się nauczyć... Wiele można mi zarzucić i wielu popełnianych błędów jestem świadoma, więc wiem, że od czasu do czasu ktoś musi mnie pouczyć, nawet jeśli to jest ktoś ode mnie wiele młodszy i nie mam z tym problemu, ale w takich sytuacjach jak ta mam spory problem, bo jestem przekonana o słuszności swoich poczynań.

Inna sytuacja z tą samą mądralińską. Jedna koleżanka z kilkunastoletnim stażem mi doradziła, bym na podwórku stała najlepiej na środku koło piaskownicy, bo stamtąd  mam cały ogród na oku. Ona i wiele koleżanek tak robi - powiedziała. Od razu przyznałam jej rację. Szanuję i wielce cenię sobie takie porady i sugestie. Drugiego dnia stoję więc na środku i skąd faktycznie jest widok na wszystko (co nie znaczy że mając tylko dwoje oczu z jednej strony głowy człowiek wszystko zauważy, gdy po tym podwórku kręci się 50 ruchliwych i wielce pomysłowych ludzików, dlatego dyżur pełni tam zwykle kilka osób), a tu po chwili przychodzi ta młoda siksa i poucza mnie, że nie mogę stać na środku, tylko muszę chodzić po całym ogrodzie... Nie zauważyłam bowiem, że chłopak wspinał się na ogrodzenie, a nie wolno się wspinac na ogrodzenie.... Co robiła wtedy ona? Ano w tym czasie stała słodko w kółeczku z drugą sobie podobną rajcując w najlepsze. Mam jednek coraz intensywniejsze wrażenie, że albo mają coś obie do mnie personalnie albo ogólnie lubią czuć władzę i udowadniać innym że są lepsze, mądrzejsze... Czasem mam wrażenie, że wyczuwam nawet  delikatny smrodek rasizmu, choć może to być tylko jakaś fatamorgana czy inne tam złudzenie optyczne, a ja mogę być przewrażliwiona. Nie chcę nikogo niesłusznie osądzać. Na pewno obie mają - jak to mówi Młoda - złe wajby... złe dla mnie, bo dla innych może spoko. Moje czujniki jednak piszczą, gdy one znajdą się w pobliżu. Ciężko mi jest znosić dyżur, gdy mamy ten sam przydział grupowy, bo za każdym razem jestem na każdym kroku poprawiana przez nie i strofowana, jakby cały czas tylko mnie obserwowały i czekały, aż popełnię błąd i jakbym była jaimś totalnym niedorozwojem i mongołem. Nie bez znaczenia jest tu dla mnie fakt, że one dopiero same co zaczęły tę pracę, a ja aż tak głupia to nie jestem, widzę przeto i słyszę aż nadto wyraźnie, że absolutnie, zdecydowanie one nie są wzorami do naśladowania, choć bez wątpienia tak im się wydaje... Wyżej srał niż dupę miał.

Mam tam sporo koleżanek, bo dużo nas tam jest samen do kupy. Niektóre pracują w świetlicy już dobre kilkanaście lat i tych starych wyjadaczek świetlicowych na prawdę mądrze jest posłuchać. Szanuję i wielce sobie cenię ich porady i sugestie, nawet jak nie ze wszystkim się w 100% zgadzam.  Kiedy one zwracają mi uwagę, że coś niezbyt dobrze zrobiłam, o czymś zapomniałam, inaczej powinnam w przyszłości uczynić, przypominają mi o jakichś etapach moich obowiązków, to nigdy nie odczuwam, że traktują mnie jakoś z góry. Wprost przeciwnie, czuję że mówią to od serca, że zależy im na mnie i na tym, bym jak najszybciej i jak najlepiej nauczyła się tego zawodu i na tym, byśmy były wszystkie jedną drużyną, zgraną ekipą. Czuć w tym ich duże doświadczenie i życiową mądrość. No i zwyczajną sympatię dla młodszej stażem koleżanki-nowicjuszki. Czego o tych dwóch powiedzieć niestety nie mogę.  

Mam jednak też świadomość, że ja sama jestem trudnym socjalnie człowiekiem i bardzo, ale to bardzo ciężko jest mi z innymi ludźmi na dłuższą metę funkcjonować. 

Widzę i słyszę każdego dnia jak koleżanki drą się na dzieci, gdy zbyt dokazują i się nie słuchają, no bo kuźwa święty by nie wytrzymał tego, na co to tałatajswto dziś sobie pozwala i na jak mało my możemy sobie pozwolić. Każdy stara się emocje trzymać na wodzy, ale czasem każdemu nerwy puszczą i się nadrze.

Wczoraj trójka starszych chłopaczysków się zaczęła kłócić. Najpierw jeden drugiego popchnął, gdy tamten na hulajnodze jechał i po chwili zaczęli się wyzywać we trzech od najgorszych i skakać sobie do oczu. Byłam przy nich i próbowałam opanować sytuację, ale nie jestem w tym (jeszcze?) dobra i tu muszę się wiele jeszcze nauczyć. 

Próbowałam spokojnie mówić i tłumaczyć, ale gadał dziad do obrazu... W końcu jeden złapał metalowe szczudło sprężynowe i się zamachnął na drugiego. Powstrzymałam go i udarłam się porządnie na pozostałą dwójkę  każąc im zjeżdżać i zostawić tamtego w spokoju na chwilę, by wszystkim emocje opadły. Zadziałało. Dwójka furczała trochę pod nosem niczym obrażone kocury, ale zostawili tego jednego dosyć "trudnego" w spokoju, by mógł się uspokoić. Czyli zadziałało, choć wolałabym umieć inaczej, jakoś mniej nerwowo taką sytuację rozwiązać. Nie zmienia to faktu, że wkurwia mnie nieludzko, gdy poucza mnie ktoś, kto sam ma podobne problemy i sam chuja wie o życiu, a tak właśnie było tym razem.

Natychmiast przyleciała jedna z moich ulubionych inaczej koleżanek, która pracuje 2 tygodnie więcej niż ja i sama non stop coś odpierdoli (co jej wolno),  by mnie pouczyć, że nie powinnam TAK krzyczeć na dzieci.

Zapytałam, czy miałam może poczekać, aż jeden drugiemu przyjebie tą metalową rurą...? Wtedy ta coś mądrościowego jeszcze odburknęła, zrobiła w tył zwrot i poszła sobie wielce obruszona. Niech się cieszy, że nie kazałam jej spierdalać na drzewo banany prostować, bo byłam tego bliska... No weź, stoją france ubogie w pobliżu i się przygądają całemu zajściu, zamiast podejść, by razem rozwiązać problem, tylko po to, by gdy zrobisz coś głupiego, natychmiast podbiec by ci zwrócić uwagę. Nie lubię takich ludzi wyjątkowo bardzo. Nie trawię. Nie znoszę. Nie toleruję. Nie dam rady pracować na dłuższą metę z takimi babskami nichuja.

Myślę jednak, że mogła bym do szefowej zgłosić, że nie specjalnie dogaduję się z tymi dwoma koleżankami (bez spowiedzi ze szczegółów) i by w miarę możliwości nie przydzielała mnie z nimi do tej samej grupy. Szefową lubię i ona ma bardzo dobre wajby. Moje mentorki też są wporządku. Szanuję je za to, że raczej nie zwracają mi uwagi przy dzieciach ani przy innych koleżankach i zawsze tłumaczą wtedy z czego wynika, że tak a nie inaczej powinnyśmy działać i dlaczego lepiej zrobić tak, a nie tak.

Jednak po tych kilku tygodniach widzę już sporo kwestii w ogólnym działaniu świetlicy, które nie dzieją się po mojemu, a co ważniejsze nie po temu, czego uczono nas w szkole i która to wizja właśnie mi odpowiadała i dla której chciałam zostać tym wychowawcą. Już to mówiłam, ale powtórzę raz jeszcze - to czego uczą w szkole to niestety tylko ładna teoria, która z rzeczywistością nie ma wiele wspólnego. 

Hit ostatniego tygodnia, który spowodował opad mojej szczęki to sytuacja następująca:

Jedna koleżanka zauważa, że dziewczynka posiusiała się w portaski. Mówi do niej czule, ale trochę z wyrzutem coś w rodzaju "Kasia, ojojoj, znowu zapomniałaś zawołać, że chcesz siku i masz teraz mokre majtusie? Niefajnie. Chodź, pójdziemy do łazienki poszukać suchego ubrania" To jest tak jak nas uczyli, i jak sama reaguję - niefajnie, że mokre majty, ale dziecko przecież dopiero się uczy, a nie każdemu idzie łatwo, szczególnie w takich trudnych okolicznościach jakim jest życie w szkole, czy świetlicy, czyli w wielkim hałaśliwym tłumie. 

Gdy jednak one poszły do tej łazienki, dwie inne koleżanki o tym rozmawiały, a ja się z boku przysłuchiwałam z coraz bardziej opadającą koparą... Jedna w pewnym momencie stwierdziła, że to dziecko sika w majtki, by zwrócić na siebie uwagę, więc ona sugeruje, by nie zmieniać mu tych majtek, że niech lata w mokrych cały dzień, to się nauczy, że w te sposób nie zwróci na siebie uwagi... Druga przyznała jej rację.  

No faktycznie, dwu- czy trzylatek całe dnie przebywający poza domem rodzinnym, który domaga się odrobiny uwagi dorosłego opiekuna to jest spory problem, wręcz rzekłabym kurwa tragedia i to powinno się tępić na wszelakie sposoby, bo taki osobnik mógłby wyrosnąc przypadkiem na wrażliwego człowieka, a tacy nie są pożądani w dzisiejszym świecie.

To nie jest świat dla ludzi wrażliwych. Dlatego świetlica robi wszystko, by wychować prawilnych  ludzi systemu, by gównażerię odpowiednio sformatować i ukształtować. W systemie nie ma bowiem miejsca dla uczuć, empatii, wrażliwości, kreatywności, samodzielnego myślenia. Ludzie wrażliwi i samodzielnie myślący są zagrożeniem dla belgijskiego systemu. 

Dlatego... 

Nie zmieniamy dzieciom majtek. Jak chcą mieć sucho, niech nie szczają.

 Nie obcieramy nosów ani nie myjemu buzi. Jak się obsmarkają, czy umażą ziemią czy czekoladowym ciastkiem, niech chodzą upaprane - ich problem.  

Nie pozwalamy dzieciom za dużo odpoczywać i spać. Spanie jest dla słabeuszy.

Karzemy dzieci za błędy rodziców. Jak roztargniony czy zapracowany rodzic zapomni dać dziecku jedzenia na cały dzień, niech dzieciak siedzi o głodzie. Następnym razem przypimni starym o jedzeniu rano, a jak nie przypomni to jego problem.

Nie organizujemy zabaw dla dzieci, nie bawimy się z nimi. Mają przecież jakieś zabawki, niech się bawią. Co z tego, że dzieci nie wiedzą, jak się bawić daną zabawką. My też tego nie wiemy, bo też chodziliśmy do świetlicy, gdzie nikt nam nie pokazał, jak działają zabawki.

To ostatnie muszę rozwinąć, bo nie wytrzymie! Mamy w ogrodzie taką szopę starą, w której  jest syf, kiła i mogiła, burdel na kółkach  znajdują się zabawki podwórkowe... Ta szopa to w ogóle opowieść na książkę, taki tam bałagan i brud panuje. Ostatnio jeszcze drzwi się nie zamykają, więc deszcz leje do środka i wszystko jest mokre. Rolek np już nie idzie używac, bo nalało do nich wody i już zaczęły gnić. Tu bowiem nie ma tak, jak u nas w PL drzewiej bywało, że jak jest brudno to po prostu człowiek sprząta. Nie, tutaj się czeka, aż ktoś inny to zrobi. No bo gdzie, że niby ja mam wyjąć te wszystkie brudne rzeczy ze szopy i poukładać, posegregować, wyrzucić popsute i bezużyteczne do kosza a dobre wyjąć na wierzch, by dzieci mogły się nimi bawić? Niedoczekanie! Bierze się z wierzchu, co widać, a te rzeczy na spodzie niech se leżą i gniją. Nawet nie wiadomo do czego niektóre są...

Odkrywam oto z wielkim szokiem, że niektórzy dorośli Belgowie nie potrafią się bawić, w sensie nie znaja żadnych zabaw ani nie wiedzą do czego służą poszczególne przedmioty zwane hucznie zabawkami, cokolwiek to słowo nie znaczy. 

Kiedyś w tej zagadkowej szopie wygrzebałam ze spodu prawie nową (bez śladów użytkowania w każdym razie) taką popularną za moich dziecięcych czasów zabawkę (w szkole żeśmy to mieli), ale i moje dziewczyny to miały kiedyś. Nie wiem, czy to ma jakąś specyficzną nazwę, ale to taka jajowata plastikowa piłka na dwóch sznurkach. To zabawka dosyć durna, ale chyba każde normalne dziecko lubi się tym bawić przez chwilę. Wyjęłam toto  na światło dzienne, rozplątałam,  a zaraz pełno dzieci się zbiegło i zaczęły się przepychać i dopytywać co to jest i wołać "ja pierwszy się tym bawię", "a właśnie że ja!", co tylko potwierdziło moją teorię na temat wcześniejszej nieużywalności tego z pozoru dziwnego przedmiotu. No wiecie, jak jeden rozciągnie dwa sznurki to piłka leci po nich do drugiego dziecka, a wtedy on szarpie sznurki na boki i piłka leci do pierwszeg dziecka. Głupie ale zabawne. Sama lubię się tym bawić.

Pokazałam, jak działa, i wszystkim dzieciom od razu się spodobało. Kłócili się cały czas, kto będzie następny i przepychali się. Każdy chciał spróbować. I podobnie było przez kolejne dni... Koleżanki nie wiedziały po prostu, do czego to służy i jak to działa. Wiem, bo widziałam jak w pewnym momencie (zanim zabawka się stała populara i wszystkie dzieci dowiedziały się jak działa) któreś małe zapytało pani, jak to działa, a ta wzruszyła tylko ramionami i pokręciła głową. 

Raz wyjęłam też pudło z wielkimi plastikowym kręglami i pokazałam dwóm maluchom, o co z tym chodzi. Zaraz zlecialo się więcej dzieci i wszyscy chcieli grać w kręgle. Najpierw ja ustawiałam kregle, narysowałam kredą linię, za którą mają wszyscy stać w kolejce i pilnowałam porządku przy grze. Po chwili jednak pojawiły się starszaki i bez pytania stopniowo przejęli prowadzenie tej zabawy dla maluchów. Poszłam sobie więc od nich, czego dzieci nawet nie zauważyły, bo tak byli zafrapowani zabawą. Bawili się jeszcze długo. 

Raz pokazałam im też zabawę z piłką (choć to nie była nawet piłka, bo nie ma tam nawet dobrej piłki). Dzieci chciały się w to bawić innego dnia, ale jako że wcześniej już mi zakazano bawienia się z dziećmi, co nie do końca jest dla mniej jasne,  to się parę dni nie bawiłam w to i poszło w zapomnienie. 

I to jest właśnie kolejna rzecz, która mi nie odpowiada w tej świetlicy. W moim mniemaniu i według mojej logiki (a także tego, co w szkole uczono) z dziećmi NALEŻY się bawić. Dzieciom trzeba pokazywać, jak się bawić, do czego służą poszczególne zabawki i na jakie różne sposoby można z nich korzystać. Trzeba wymyślać im zabawy, inspirować, podawać różne pomysły i zachęcać do samodzielnego wymyślania swoich własnych zabaw. Nie trzeba tu mieć chyba dyplomów ani jakoś specjalnie być mądrym, by zrozumieć prostą zależność, że dziecko zajęte to dziecko spokojne, a dziecko znudzone to same kłopoty. Tak mi się przynajmniej do niedawna wydawało... Coraz bardziej jednak zkłaniam się ku teorii, że to jednak jakaś wiedza tajemna jest, tylko dla nielicznych w dzisiejszym społeczeństwie dostępna i nawet szkoły żadne na to nie pomogą... 

Któregoś dnia w sali wytworzył się małpi gaj, tzn maluchy ganiały bez celu, popychały się, rzucały klockami, krzyczały, a panie próbowały je opanować krzykiem i sadzaniem za karę na krzesełkach. Podeszłam do pustego sklepiku zabawkowego, przy którym siedziała znudzona dziewczynka stukając bezmyślnie w zabawkową kasę. Zapytałam czy mogę coś u niej kupić. Natychmiast się ubudziła z marazmu i zaczęła nerwowo oglądać po pustym sklepiku. Wyjełam skrzynię z plastikowymi owocami, ciastkami i innymi gadżetami, które można sprzedawać. Pięć minut później w sklepie wrzało jak w ulu. Przybyło sprzedawców, którzy przepychali się przy kasie, kupujący za moją sugestią zaczęli gotować w kuchni obiad dla lalek z zakupionych w sklepiku przedmiotów... Można? Można! Gdyby więcej, a najlepiej wszystkie koleżanki wzięły przykład z wychowawczyni z najdłuższym stażem (bo ona też się bawi z dziećmi i też zawsze koło niej sporo się dzieje, tyle że ona sporo zajmuje się administracją i zapisami/wypisami dzieci), w świetlicy mogło by być całkiem fajnie i prawdopodobnie spokojniej, a dzieci i panie  były by o wiele mniej zmęczone po całym dniu. 

Bardzo chętnie, z wielką radością pracuję z koleżankami, które tą tajemną wiedzę posiadają i nią się kierują. Szkoda tylko, że - dziś już to wiem - one są w wymierającej mniejszości także i w tej świetlicy, w której wiele nadziei pokładałam, gdyż w szkole opowiadano, że ta sieć jeszcze całkiem dobrymi świetlicami może się pochwalić i że pracują one według tych wytycznych, o których uczono nas w szkole. Gówno prawda. Jest parę kwestii, które trochę się zgadzają z wizją dobrej świetlicy, ale wiele (jak dla mnie ZBYT WIELE) nie ma z tym nic wspólnego.

Dlatego coraz większe mam wątpliwości. Ja muszę się jeszcze dużo nauczyć. Ja zdecydowanie nie jestem na dzień dzisiejszy dobrym ani kompetentnym wychowawcą, bo to nie jest zawód którego człowiek nauczy się na kilku lekcjach czy po kilku dniach. To lata ciężkiej pracy, dokształcania, uważnego obserwowania i słuchania mentorów, starszych mądrzejszych kolegów... Ja już trochę na to za stara jestem i język jest mi wielką kulą u nogi, ale też właśnie dlatego, że już stara jestem i że wychowałam już swoje własne dzieci i dziś wiem, co było dobre, a co złe, wiem czego potrzebują dzieci, wiem co się sprawdza, a czego robić nie powinno się itd, mam swoje nienaruszalne przekonania i ja się nie dostosuję za nic do nikogo, jeśli to nie jest zgodne z moimi przekonaniami i moją aktualną wiedzą. 

Dlatego też właśnie nie jest mi dziś łatwo i nie wiem, jaką drogą iść dalej...

Bo mimo tych wszystkich upierdliwości i ciemniejszych stron ja ciągle lubię tę robotę i dobrze się czuję wśród dzieci, a  te lubią mnie coraz bardziej i coraz lepiej się dogadujemy. Z niektórymi koleżankami też świetnie mi się pracuje i od czasu do czasu nawet dobrze gada. Chciałabym coś dla tych dzieciaków zrobić pozytywnego, wnieść trochę radosci, ciepła i czułości, bo wiem, że to jest moja mocna strona. Wiem, że wiele mogę zdziałać nawet jeśli nigdy nie będę super wychowawczynią (do czego oczywiście będę dążyć, bo z tym nie wygram), ale nie wiem, czy zdzierżę to wszystko, o czym było powyżej…

ja pirat, po powrocie ze świetlicy w halloween 🎃 


Nie samą świetlicą człowiek żyje

Ferie się kończą. Młody siedział sobie spokojnie w domu i grał na kompie. Codziennie niemal oglądaliśmy kolejne odcinki Good doctor na Netflixie przy okazji gadając o życiu. Już przyzwyczaiłam się do oglądania filmów z Młodym, co nie było bynajmniej łatwe. Myślę, że trzeba go koniecznie przetestować na ADHD, bo wydaje mi się, że ani autyzm ani zdolność wszystkich dziwnych zachowań nie wyjaśnia. Zatrzymywanie filmu 50 razy, by coś powiedzieć, by pójść po fantę, by sprawdzić wiadomości, by coś powiedzieć, by wtac i wyłączyć powiadomienia na discord, by coś powiedzieć, by zapalić lampkę, by wstać i zamnąc okno, by coś powiedzieć, by pójść zapytać taty, czy może zamówić frytki, by coś powiedzieć, by założyć bluzę albo by ją zdjąć, by wyjąć coś ze szafy albo przestawić gitarę... Już się nauczyłam oglądać z nim filmy. Jestem cierpliwa, choć jak wyłącza w ciekawym momencie to jest to czasem upierdliwe, szczególnie jak potem źle kliknie przycisk na kontrolerze (oglądamy z Play Station) i cofnie odcinek do początku.

Z naszych różnych planów wyjazdowych ostatecznie nic nie wyszło, bo sił zabrakowało albo kasiury. W zeszłym tygodniu poszłam z Małżonkiem na spacer. Miało być choć z 5 kilometrów ale po przejściu 500 metrów, oznajmiłam że robimy tylko najmniejsze kółko, bo nie dam rady i ledwie co się dowlokłam do chaty. Przykleiliśmy się zatem do Netflixa i oglądaliśmy jakiś serial. Nie chce mi się sprawdzac tytułu, a mój mózg nie zapamiętuje już takich rzeczy. O czym był? A nie wiem. Też nie pamiętam. Muszę zacząć oglądać, by sobie przypomnieć choć z grubsza, co zresztą nie zawsze się udaje i czasem nie wiem, o co chodzi w ogóle. Zajebisty jest teraz mój mózg, co nie? Jak nie jestem zmęczona to nawet nawet jeszcze idzie, ale jak zmęczenie większe sie pojawi, tak kaplica.

Najstarsza była znowu w VDAB, ale nie powiem, by to coś wniosło w jej życie nowego. Gościu zadaje jej jakieś zadania przez e-mail. Czy coś tego kiedykolwiek wyniknie praktycznego to się zobaczy. Nie powiem, bym sobie jakieś wielkie nadzieje robiła jeszcze na to, że znajdą jej jakąś dobrą pracę. Jakąkolwiek pracę, którą będzie w stanie wykonywać. Pożyjemy zobaczymy.

Młodą złapało zapalenie ucha. Już w zeszłą niedzielę miała pół twarzy spuchnięte. W poniedziałek poszła więc do lekarki i dostała kropelki i paracetamol, jak to w Belgii. 

Potem było coraz gorzej, więc w czwartek zadzwoniłam do praktyki i sekretarka umówiła ją z lekarką na przyuczeniu, bo do prawdziwej lekarki nie było już miejsc, a nasza oficjalna tego dnia nie pracuje. Nie mogłam zawieźć Młodej skuterem, bo miałam wtedy dyżur, więc poszła na nogach. Rowerem nie dała by rady jechać, bo ona jak źle się czuje, to nie potrafi utrzymać równowagi i źle by się to skończyło. Lekarkę mamy w sąsiedniej wsi i oczywiście że nie jeździ tam żaden autobus, więc ponad trzy kilosy musiała naginać z trampka choć ledwie trzymała się na nogach. Niefart. Najstarsza poszła z nią dla bezpieczeństwa i towarzystwa. Kilka razy musiały się zatrzymywać i siadać, bo Młoda serio bardzo źle się czuła, a mdłości i ból brzucha spowodowany pewnie nadmiarem środków przeciwbólowych nie poprawiały sytuacji. Dała jednak rady. Obeszły, ale wróciła niezbyt zadowolona z tej lekarki...

Nowicjuszka powiedziała, że nie wie co trzeba zrobić. Poszukała w swoich notatkach, co robi się w takiej sytuacji, ale nie znalazła odpowiedzi, więc powiedziała, że zadzwoni do naszej właściwej lekarki i się skonsultuje, a potem do mnie zadzwoni. Faktycznie zadzwoniła wieczorem i powiedziała, że nasza pani doktor przepisała Młodej antybiotyk i powiedziała Młodej co tam dalej ma robić... Gdy Małżonek wrócił z roboty, wziął dówód Młodej, pojechał do apteki pełniącej nocny dyżur i wykupił antybiotyk. Mamy nadzieję, że wkrótce się poprawi.

Małżonek nie jest zadowolony z nowej pracy. Robota jest zbyt ciężka, a do tego fatalnie organizowana, przez co on wyjątkowo dostaje w dupę, bo jako że jest dobrym fachowcem, sporo rzeczy musi sam robić i to po godzinach, bo nima z kim. Takie czasy nastały, że w firmach pracuje pełno randomów z całego świata, którzy całe gie potrafią, ale nawet tego im się nie chce porządnie zrobić, bo wolą skrolowac telefon, więc szefostwo jedzie na tych kilku, którzy jeszcze cokolwiek potrafią i ci zapierdalają za siedmiu, by reszta mogła sobie bimbać i kręcić się jak gówno w przeręblu. Zastanawiamy się, czy w Belgii są jeszcze jakieś normalne firmy z branży lakierniczej, gdzie pracują tylko tubylcy i tylko prawdziwi fachowcy, a nie bandy nierozgarniętych oszołomów z zagranicy, którzy nie mają za bardzo pojęcia o pracy albo którzy godzą się na najgłupsze zasady i najgorsze warunki pracy albo wręcz sami takowe wprowadzają. 

W nowej firmie Małżonka ludzie godzą się nawet pracować bez podstawowych zapezpieczeń, w fatalnych, niegodnych warunkach, bo są przekonani, że tak można, że tak trzeba. Nikt nic nie powie. Dają się prowadzić jak stado baranów i dają się wykorzystywać jak banda niewolników. Nie znają nawet swoich podstawowych praw. Małżonek mówi, że po tym co zobaczył i czego doświadczył w ostatnich firmach to Belgia w tej branży jest lata świetlne za Polską. Opowiada, że to co tutaj się wyczynia i w jakich warunkach i jakim sprzetem dziś się tu pracuje,  nawet 30 lat temu w Polsce by ludzie wyśmiali i w głowę się tylko popukali, gdyby im ktoś opowiedział o czymś takim. Jest tragicznie.

Małżonek zaczął wysyłać znowu CV do różnych firm i powoli rozglądać się za inną pracą, choć koniec roku to nie jest czas na zmienianie pracy w tej branży. No i poza tym chce się jeszcze rozmówić z szefostwem, by zobaczyć, co da się zmienić. Mówi bowiem, że nie wszystko jest złe, a sporo zwyczajnie chujowo zorganizowane, a on wie, jak powinno być, by poprawic sytuację. Pytanie, czy kogokolwiek to obchodzi...

Fajnie, jakby udało się wymyśleć, co innego mógłby jeszcze tu robić, bo on ma dość już tego zawodu. Za stary jest. by tak ciężko pracować i to jeszcze w takich opiździałych warunkach. Ale co można robić mając ponad 50 lat życia i całe życie robiło się jedno i to samo, a do tego nie zna się tutejszego języka w stopniu wystarczającym, bo łeb już nie ten, by nowe języki doń łatwo wchodziły...





Nasz Chica-Kogucik jakiś czas temu zaczął piać. Śmieszny jest, bo pieje z zampknietym dziobem. Pierwszego dnia Heńka to strasznie wkurzało i gdy młodzik raz zapiał to ten potem przez pół dnia darł dziób jak najęty i dziobał młodego. Teraz jednak już się dogadali. Heniek zaczyna piać pierwszy, jak tylko usłyszy koguta sąsiada. Potem pieje Chica. Jest pełna zgoda. Heniek też się trochę wycwanił i zaczął się obijać. Korzystając z okazji, że jest młody kogut, pozwala mu za dnia pilnować ogrodu, a sam okopuje się w ziemi w najlepsze i opala w słonku razem z kurami. 

Chica jest teraz ulubionym kogutem Modej. Śmieje się, że to jej synio jest, bo wszędzie za nią chodzi i nawet głaskać jej się czasem daje. Heniek też ją wyjątkowo lubi i nawet jej słucha trochę. Młoda w ogóle dobrze dogaduje się z ptakami. Tak samo jak Najstarsza z królikami. 

Poza tym nic chyba wiele się ostatnio u nas nie działo. Życie toczy się powoli, choć czas zapierdziela jak mały samochodzik. Właśnie minęło Halloween i zaraz ludzie choinki zaczną ubierać. A ja nie mam jeszcze pomysłów na prezenty urodzinowe ani podchoinkowe. Takie wszystko ostatnio jakieś rozmymłane. 

Wiem tylko, że Młoda chce tort bezowy na urodziny i chce jechać do Ostendy na plażę i do tamtejszej meksykańskiej knajpy na obiad. Z okazji świątecznych urodzin Najstarszej może do parku rozrywki pójdziemy, bo akurat nasz dostawca energii organizuje tam imprezę zimową i jako klienci mogliśmy kupic bilety po 15 euro. Ma być lodowisko, jarmark świąteczny i normalne atrakcje parkowe. O ile oczywiście nie będzie pizgać złem ani nawet deszczem, czego należy sie oczywiście jak najbardziej spodziewać. Fajnie by jednak było razem rodzinnie pójść na taką imprę. 

Przeczytałam dwie książki. Pierwsza po niderlandzku była świetna i praktycznie w dwa dni przeczytałam. Opowieść o dzieciakach i o tym, jak koledzy mogą sprowadzić porządne dziecko na bardzo złą drogę i o tym, jak trudno człowiekowi, a szczególnie  tą drogą nie pójść. Moim zdaniem opowieść dosyć realnie oddająca rzeczywistość. Świetnie się czytało, wiele zabawnych młodzieżowych tekstów. Poleciłam ją Młodemu, bo na pewno mu się spodoba, o ile się zabierze za czytanie. Druga to zmarnowany czas i pieniądze. Książka nie wniosła nic nowego w moje życie, więc nie będę o niej opowiadać. 

super opowieść 

nie polecam - nudy

A na koniec jeszcze trochę fotograficznego grzybobrania 🍄‍🟫 🍄 📸