strony bloga

28 czerwca 2024

Ochrona wciągnęła ich na scenę

 Ostatnie dni były pełne wrażeń, ale tym razem dla odmiany bardzo pozytywych. 

Kozaki-Robaki 🐥

Niezapomniane wrażenia

Nasi panowie wrócili z festiwalu Graspop Metal Meeting w sobotę nad ranem. 

Gdy Małżonek się wyspał, zapytałam go jak było, ale ten z tajemniczym uśmiechem powiedział tylko, że fajnie, a o szczegółach Młody zabronił mu opowiadać, bo on sam osobiście musi to zrobić. Hm... 

Czekałam zatem cierpliwie... 

I czekałam... 

bo długo spał dosyć...

Gdy w końcu wstał, od razu jeszcze lekko zaspany zaczął opowiadać z entuzjazmem, jak to udało im się zająć miejsce pod sceną i jacy wszyscy byli dla niego mili, a jeden pan stojący obok nawet na chwilę wziął go na ramiona, by mógł lepiej widzieć... Nie to jednak było najważniejsze.

Pod koniec występu Five Finger Death Punch, który jest ulubionym zespołem obu naszych panów, któryś tam wskazał na Młodego i rzucił mu czapkę. Tacie udało się ją złapać, ale wtedy ludzie się na nich rzucili i wyrwali mu ją, mało Naszego Syna nie tratując przy okazji. Nanosekundę później - opowiada Małżonek - Młody zniknął mu z oczu i ten mało przez chwilę ze strachu nie umarł. Zaczął się nerwowo w panice wkoło rozglądać i nagle zauwazył Epickiego Izydora, który machał mu już ze sceny w towarzystwie Ivana Moody'ego i reszty zespołu. Zanim zrozumiał, co się właściwie stało, już i jego ochrona ciągnęła na scenę, gdzie mogli podać rękę ulubionemu wokaliście Ivanowi i zrobić sobie z nim zdjęcie. Młody ponadto przybił piątkę z wszystkimi członkami zespołu i nabierał różnych pamiątek: pałeczkę z autografem, breloczki, kostki gitarowe. 


widok z diabelskiego młyna


Inni fani nazywali go LEGENDĄ. Znowu. I zazdrościli. Nawet w potem w drodze powrotnej w autobusie jakiś straszy chłopak do niego zagaił i mówił, że kozacko, że łał, że zazdrości i nie mógł uwierzyć, że to pierwszy koncert Młodego w ogóle i że taki fart od razu.

Młody sobie żartuje, że jak Moody z resztą zespołu wróci do domu to wszystkim będzie opowiadać, że tam w Belgii to wielką legendę poznali - słynnego Epickiego Ajzajdora hehe. 

Ale tak na serio to co chwilę, kilka razy dziennie  powtarza trzy słowa, jakby się mu płyta zacięła - "byłem na scenie" - bo było to ogromne przeżycie i pewnie jeszcze długo będzie nim żył. Obaj będą, bo i Małżonka radość jest niezmierna. Tyle koncertów zaliczył w swoim życiu, a dopiero syn załatwił mu wyjście na scenę i spotkanie ze zespołem.

Ivan Moody z Epickim Ajzajdorem i Tatą Ajzajdora


W sobotę odpoczywali trochę. Ja z Młodą za to znowu pojechałyśmy na zakupy. Tym razem do normalnego odzieżowego, bo ja potrzebowałam czerwonego paska do mojej nowej-starej kiecki, a ona butów. Powoli zaczynają się letnie wyprzedaże i to i owo można już okazyjnie kupić. 

Przed wyjazdem do sklepu i w oczekiwaniu na zaprzestanie deszczu, odwiedziłyśmy jeszcze znajomą, która miała przekazać nowe wytyczne dotyczące swoich zwierząt, gdyż znowu szykują się do wakacyjnego wyjazdu, a Młoda znowu będzie się tym ich zoo zajmować przez kilka tygodni.

 Ja z kolei chciałam zwyczajnie pogadać, bo dawno się nie widziałyśmy, a tylko czasem jakieś wiadomości wymieniałyśmy drogą elektroiczną. Koleżanka też miała jakiegoś guza nie dawno wycinanego ze stopy, ale na szczęście nie złośliwego. Niemniej jednak jeszcze nie wróciła do pełnej sprawności, mimo iż wiele tygodni już od operacji minęło. Po wakacjach ma już ponoć wracać do pracy stacjonarnej (ostatnio pracowała z domu), ale mówi, że czarno to widzi, bo stopa ją boli i puchnie, gdy ją nadwyręża, a ona dojeżdża do Bruskeli, co czasem trwa ponad godzinę w jedną stronę ze względu na korki. Żeby było śmieszniej, szef kupił jej nie dawno Teslę jako auto służbowe, co ona przeklina, bo musi to cholerstwo ładować w centrum wsi, gdyż nie zamierza inwestować w ładowarkę i płacić ze swojej kieszeni za prąd, skoro dojazdy ma mieć za darmo. No i nie podoba jej się to auto. Ma jednak nadzieję, że uda jej się jeszcze po urlopie dalej głównie z domu pracować, dopóki noga nie wydobrzeje... Chorobowe nigdzie nie jest mile widziane i albo wracasz do roboty nawet chory, albo szukaj sobie innej pracy. Ona ma dobrą, dobrze płatną pracę to i presja duża… Przyznała, że zwolnienie od lekarza ma gdzieś do początku lipca, ale już chwilę temu wróciła do pracy, bo szef już zaczynał strasznie stękać… Za mniejsze przewiny zwalniał ludzi z tego co pamiętam z jej dawniejszych opowiadań… wszędzie jedno święto… byle kasa się zgadzała.

Koleżanka zapytała nas po raz kolejny, kiedy wybierzemy się w końcu do Maroka, bo oni tam mają mieszkanie i moglibyśmy całkiem za friko nocować... Ja bym z chęcią pojechała, ale reszta z Piątki się nie kwapi jakoś... Nic to. Może kiedyś... Sama nie pojadę, bo nie znam języków, by się dogadać gdziekolwiek.

Wychodząc od nich zobaczyłam w oknie sąsiadów ogłoszenie z Akademii Muzycznej o dniu otwartym, który miał się odbywać zaraz na drugi dzień. Ale fuks! 

Postanowiałam iść się wypytać wreszcie o instrumenty, które Młodego ingteresują, bo może w końcu udało by mi się go zapisać do tej Akademii. Co roku miałam taki plan, a potem zapominam o zapisach. 

W niedzielę rano zjawił się Kolega Młodego wraz ze swoim Tatą i taty nową dziewczyną (rodzice Kolegi są rozwiedzeni) i zabrawszy Młodego popędzili do parku rozrywki, gdzie bawili się cały dzień, a wieczorem oddali nam Naszego Młodego całego i zdrowego. I taszczącego okrągłą metrową maskotkę, którą wygrał w jakiejś grze. Cały Ajzajdor.

Pogoda była czerwcowa - ciepło i słonecznie. Ja zrobiłam kilka prań. Małżonek skraftował ramkę do kiblowego okienka, by zamocować tam wreszcie moskitierę, gdyż to jedyne okno, w którym jeszcze brakowało tej siatki i te cholerniki stadami do chaty właziły. Potem trochę posiedzieliśmy w ogródku, a po południu wyciągnąłam go na ten infodag (dzień informacyjny) do akademii. Pojechaliśmy oczywiście na rowerach bo to nie więcej jak 2 kilometry będzie od nas. Pogadałam z panem i panią od pianina oraz panią od gitary. Dowiedziałam się wszystkiego, czego się chciałam dowiedzieć. Pani od gitary zaproponowała, byśmy przyszli z Młodym we wtorek na lekcje próbną, co też zrobiliśmy i Młody od razu się zapisał. Raz w tygodniu będzie miał lekcje gry i raz w tygodniu 2 lekcje po kolei nauki nut. Na nuty będzie chodził z grupą dorosłych. Alternatywą była nauka z trzecioklasistami, czyli dzieciakami, czyli wolniejsza opcja, co raczej by mu się nie spodobało. Gdy czekaliśmy na korytarzu na zapisy, przyszło tam kilku nauczycieli oraz dyrektor akademii i Młody od razu poznał wszystkich, a oni przedystkutowali przy okazji od razu te nuty i wszyscy zgodzili się co do tego, że powinien uczyć się w grupie dorosłych.

Za cały rok akademii zapłaciłam niecałe 100€, z czego wniosek, że przynajmniej akademia muzyczna nie podrożała odkąd Młoda chodziła tam na balet. Taniej mają mieszkańcy gminy, co jest dla nas trochę wkurzające, bo my mieszkamy bliżej akademii niż większość mieszkańców tamtej gminy, ale należymy do innej gminy. Ba, nawet do innej prowincji. Nic to, nie jest to jednak jakiś wielki wydatek taka akademia. Do tego oczywiście dochodzi zakup gitary, a pani powoedziała, że jeśli idzie o nową, to zaleca gitary od 250€. Bedziemy jednak szukać używanych - pani dała mi telefeon i mejl do siebie i gdybym znalazła jakąś gitarę używaną, mogę się z nią skontaktować i zapytać, czy się nada. Może w PL uda się taniej kupić, kto wie. Opcją jest też wypożyczenie gitary z akademii, co kosztuje 50€ za rok.

Młody zacznie oczywiscie we wrześniu, ale już nie może się doczekać. Jest podekscytowany.


Poniedziałek był dosyć zagoniony, a niby miałam cały tydzień odpoczywać i kompletnie nic nie robić...

Rano o dziewiątej miałam zaległą wizytę u rodzinnej w sprawie mojego ulubionego comiesięcznego zastrzyku Decapeptylu. Nie musiałam płacić za zapomnianą wizytę. Lekarka powiedziała, że gdyby częściej mi się to zdarzało, to jednak będę musieć płacić za wizyty, na których nie byłam i których nie odwołałam, co wydaje się jak najbardziej logiczne o oczywiste.

Młody w tym samym czasie musiał się stawić w szkole, bo trzeba była zdać laptop. Nie chciało mu się wstawać, bo tych szaleństwach weekendowych i nie miał sił pedałować tych 10 kilometrów, ale nie miał innego wyjścia. Dał rady. Na domówkę do kolegi jednak nie poszedł. Odpuścił. 

Gdy wróciłam dodom, Młoda się spytała, czy by mi się nie chciało pojechać z nią do arabskiego fryzjera, bo potrzebuje skrócić włosy. Chciało mi się, bo przy okazji mogłyśmy kupić w pobliskim Actionie wielką ramkę na puzzle 1000 sztuk, które zachciałam dla odmiany zawiesić sobie w ramce w salonie, bo wyjątkowo mi się spodobały... Dla niewtajemniczonych przypomnę, że puzzlowanie to wielkie hobby Młodej i trochę moje. Układamy najczęściej puzzle na 1000 sztuk (choć zdarzyło się i na 3 tysiące), potem je sklejamy, lakierujemy i przybijamy do ściany na korytarzu. Już mamy tam małą galerię. 

puzzle w ramce


Będąc jeszcze w sklepie, poczułam, że zmęczenie pozastrzykowe się zaktywowało w pełni. Miałam wrażenie, że zasnę na stojąco, a potem na jadąco... 

Potem mialam się czilować i nawet ksiażkę sobie na podwórko wyniosłam i kocyk, ale zobaczyłam, że słoneczniki ciągle nie wysadzone i postanowiłam je w końcu wysadzić z doniczek do ziemi. Nie wiem, czy będą tam rosły, bo nie mamy dobrego miejsca na gigantyczne słoneczniki, ale dostałam w sklepie nasiona za darmo to posiałam, no i wyrosły... (do dziś dwa z nich już opitoliły ślimaki; bardzo kuźwa miło z ich strony)

Następnie postanowiłam umyć okna na dole, bo po tej półrocznej porze deszczowej były koszmarnie brudne. Tyle, że muchy przynajmniej ich nie zasrały, bo ciągle padało to warunki do srania były niesprzyjające. Młody zgłosił się do pomocy i całkiem nieźle mu szło, ale nadal chyba był zmęczony, bo przy trzecim oknie powiedział, że już nie dokończy i poszedł sobie. Oznajmił, że umie myć okna (nigdy wcześniej tego nie robił), bo nauczył się tego w grze komputerowej. W duchu się z tego podśmiechiwałam, ale to przecież epickie dziecko z wyjątkowym mózgiem. On faktycznie umiał myć okna! W sensie, że wiedział dokładnie jak się za to zabrać. Praktykę musi dopracować, ale on serio wie, jak to robić i umył trzy wielkie okna porządnie bez smug, czego - jak wiem z 7-letniego doświadczenia w zawodzie sprzątaczki - wielu dorosłych nie potrafi. Zatem nie śmiejcie się z dziecka, jeśli wam powie, że czegoś się nauczyło z gry, bo możecie się zdziwić. 

Młody ogólnie lubi sprzątać. Chętnie myje naczynia (nie mamy teraz zmywarki, więc robi to dosyć często), lubi odkurzać i latać z mopem. Tu nad praktyką też musi jeszcze popracować, głównie nad dokładnością (ale to i nauki się tyczy - on jest we wszystkim szybki ale nie zawsze dokładny). Swój pokój też nawet z radością sprząta w czasie przez siebie wybranym. Problemy ma tylko z systematycznym odnoszeniem brudnych garów i ubrań na dół. Ciągle mu trzeba o tym przypominać, że brudne rzeczy zasmradzają cały pokój. Jednak to on siedzi w smrodzie, nie my, tak że ten...

Wieczorem miałam włączyć laptopa, by wziąść udział w pierwszych zajęciach pilatesu, na które zaprosiła mnie znajoma, ale padłam na pysk.

We wtorek rano zawiozłam z kolei Młodą do dentystki, a potem poszłyśmy kupić jakieś niemięso na grila, bo pogoda nastała więc tak postanowiłam uczcić moje zakończenie szkoły.

 W środowe popołudnie się wystroiłam eleganckie łachy z lumpa i pojechałam na skuterze wraz z Młodą w roli nawigatora do Vilvoorde, by odebrać oficjalnie swój dyplom. No, buty na obcasie jechały w kufrze, a ja założyłam na drogę skechersy, a i tak niezbyt komfortowo mi się jechało w takim przyodziewku galowym…

Wszystko odbyło się po belgijsku. Najpierw staliśmy pół godziny pod drzwiami ratusza wszyscy (kilkaset osób), bo wpuścili nas do środka dopiero parę minut po wyznaczonym na zaproszeniu terminie. Tutaj nie opyla się nigdzie przychodzić wcześniej i każdy przychodzi w ostatniej sekundzie.

pamiątkowe z Tośką 🛵 ;-)


Potem zaraz za drzwiami podpisywaliśy listę, odbieraliśmy te śmieszne czapeczki i wreszcie mogliśmy udać się do sali, gdzie moja klasa (a w zasadzie 2 klasy) zajęła miejsce w pierszych rzędach. Wszyscy z naszej klasy przyszli wystrojeni w eleganckie ubrania, tak jak było umówione,  czego o innych już nie da się powiedzieć. Po wszystkich przemówieniach wołano nas na podnium klasami i w niektórych grupach jeden był wystrojony jak szczur na otwarcie kanału - szpile, wieczorowa kieca, naszyjniki a drugi przylazł w spranej koszulce i spodenkach jeansowych. To samo zresztą się tyczy nauczycieli. Niektóre kobitki założyły na tę okazję jeansowe rybaczki i zwykłe t-shirty, bo w Belgii to normalne, że do stroju się specjalnej uwagi nie przywiązuje. 

Sala piękna, dostojna, bo ratusz zabytkowy, ale o klimatyzacji to tam nie słyszano. W sali szło ducha wyzionąć, taki gorąc był i duchota mimo otwartych okien. Było nie było na sali zebrało się kilkaset ludzia. Każdy mógł przyjść z osobami towarzyszącymi. Niektóre koleżanki przyprowadziły partnerów, rodzeństwo  rodziców albo dzieci. Młoda nie szła ze mną, bo ona by takiego tłumu nie zniosła. Ona czekała w kawiarni opychając się jakimś czekoladowym tortem... Co wręcz podziwiam, bo wcześniej wrąbałyśmy razem bardzo słodkie lody w lodziarni pod ratuszem.

na tle słynnego zabytkowego witrażu w ratuszu

mrożona kawa i lody na dobry początek

radiowóz koło nas zaparkował…. a w sumie to nawet kilka, bo mecz był na dużym ekranie

dobra lodziarnia...


Po wręczeniu dyplomów każdej grupie robiono fotki, a potem mogliśmy skorzystać ze skromnego poczęstunku: jakieś chipsy, kanapki, wino musujące, soczek... Nie wiem, co jeszcze, bo wyszłam stamtąd czym prędzej, bo i co tam robić z jakimis randomami, no i poza tym wieczorem mieliśmy mieć grila, to mi się ździebko spieszyło.

 Koleżanki zresztą to samo zrobiły. Znaczy wyszły, czy grila robiły, to nie wiem... 

Prawda jest bowiem taka, że gdyby to rozdanie dyplomów w naszej szkole się odbywało, to każdy zapewne by chciał dłużej posiedzieć, by po raz ostatni ze swoimi kolegami i nauczycielami pogadać, pożartować, powspominać, a w takiej zganianinie kilkuset osób, którzy się nie znają i nic wspólnego ze sobę nie mają (bo to były różne kierunki) to o kant dupy wedle mojej opinii. To jednak typowe, że władze miasta robią takie imprezy w ratuszu, by pokazać, że coś robią i że taki ratusz jest potrzebny...



jakieś drzwi ciekawe na mieście

jakiś kościół przyczepiony do kamienic



Grilowanko się udało. Nażarliśmy się jak bąki - jedni mięsa, inni niemięsa. Pogadaliśmy rodzinnie. Fajnie było.

W czwartek z kolei woziłam Młodą do gminy, by mogła się rozmówić z babką, która jej załatwiała tymczasowy zasiłek. Teraz, skoro jej w końcu przyznali pieniądze z FODu, musi tamte otrzymane z gminy oczywiście zwrócić. Urzędniczka powiedziała, że spróbuje załatwić tak, by FOD od razu im bezpośrednio oddał tę kwotę, którą Młodej do tego czasu z OCMW wypłacili, a Młoda otrzyma już to, co jej się należy. Doskonałe rozwiązanie i mamy nadzieję, że wszystko załatwią, by człowiek już nie musiał kombinować jak koń pod górę, co jak kiedy i komu ma zaplacić. Czasem bowiem tutaj ta koordynacja i wpółpraca pomiędzy urzędami dobrze działa. A czasem nie haha.

FOD faktycznie powiadomił drogą elektroniczną od razu różne instytucje, że Młoda jest teraz oficjalnie niepełnosprawna i że w związku z tym należą jej się różne przywileje, czyli np - jak już wspominałam - socjalna taryfa na prąd i gaz. Nie płaci teraz też u lekarza i dentysty, więc jeśli ten rozlicza się sam z funduszem zdrowia, to nic nie musi płacić za wizytę za podstawowe usługi.

Po południu zgodnie z obietnicą dostarczono nasze stare-nowe meble z Kringwinkel. Trochę śmierdzą piwnicą, ale nie jakoś tragicznie. Wygodne są w każdym razie i całkiem nieźle się prezentują jak na używane rupieci za 80 euro. Salon, a szczególnie moje biurko i szafa wymaga jeszcze ogarnięcia po intensywnym roku szkolnym no i malowania, ale najpierw muszę iść po raz niewiemktóry do właścicieli, by zrobili coś z grzybem, bo za chwile całe ściany będą pokryte gigantyczną pleśnią… Ręce opadają z takimi właścicielami domu ech!


nowe stare siedziska


Wieczorem z kolei mieliśmy ostatnią wywiadówkę u Młodego. Koło południa ten przybiegł z góry do mnie z wielką radością oznajmiając, że są już wyniki z egzaminów i są dobre. Przyznał, że kamień spadł mu z serca, bo mimo że wydawało mu się, iż wszystko w miarę dobrze napisał, niepewność go zżrerała.

 Francuski poszedł słabo (tylko 46%) tak jak przewidzywał, bowiem - nie wiem czy wspominałam poprzednio - pech chciał, że debilny laptop zaczął mu się aktualizować akurat w trakcie egzaminu, co przyspożyło mu od groma stresu. Najpierw czekał kilkadziesiąt minut, ale w końcu nauczyciel przyniósł mu inny laptop i mógł napisać, ale można sobie wyobrazić, jakie człowiek ma wtedy nerwy. Gdy tylko wrócił do domu, mówił że wyniki mogą być fatalne, bo nie mógł myśleć w ogóle ani się skupić, gdyż cały aż dygotał w środku z nerwów. Mimo niezadowalającego wyniku z egzaminu i tak na koniec ma ponad 66% z całego roku z tego przedmiotu, czyli  wciąż zacnie.

 Ogólna średnia z wszystkich przedmiotów wyniosła ponad 70%, a co najważniejsze z matmy ma prawie 72, czyli kwalifikuje się do klasy STEM-wetenscahppen, czyli klasy dla mądralińskich bardziej stawiającej na naukę i w dalszej konsekwencji na studia. 

Nauczyciel angielskiego w uwagach napisał, że Młody zdobywa złoty medal w swojej klasie z tego przedmiotu. Inne uwagi też były pozytywne, choć wielu nauczycieli napisało, a wychowawca powtórzył na wywiadówce, no i my się z tym zgadzamy w pełni, że Młodego stać na wiele więcej, gdyby mu się chciało wysilić odrobinę, bo na razie to ciągle idzie na łatwiznę i nie wysila się zbytnio. Wychowawca podpuszczał go, by spróbował dogonić tych najlepszych, bo wie, że jest do tego zdolny i to bez większego wysiłku, no bo jest po prostu zdolny. My nie zamierzamy go jednak zmuszać do wyścigów, ale starmy się go przekonać, że może warto spróbować pogonić kota kolegom, bo odrobinę rywalizacji nikomu nie zaszkodzi, a może być to fajne dowiadczenie, jeśli nauka przychodzi łatwo i nie trzeba się zaharowywać, by być na szczycie. Co odróżnić należy oczywiście od pchania się na szczyt po trupach, gnania do upadłego, zażynania się, pracy ponad siły. Ten może więcej bez wielkiego wysiłku, jeśli tylko zechce, ale to ciągle jest jego wybór. Wolno mu nie chcieć. My możemy mu tylko próbować wytłumaczyć, jakie są potencjalne konsekwencje danych wyborów. Możemy mu dawać wskazówki i go motywować do działania oraz mu kibicować bez względu na to, jaką drogę wybierze, bo po to się ma rodziców.

Młody z raportem pod swoją szkołą


Młody ma jednak dosyć dobre wzory do naśladowania, wszak jego dwaj starsi ulubieni kuzyni to mądre główki lubiące się uczyć, a Matka Chrzestna jest profesorem. Mamy zatem nadzieję, że Młody pójdzie w ich ślady, by nie musiał jako dorosły zapierdalać ciężko fizycznie, by sam mógł sobie być panem i samemu drogę sobie wybierać i by mógł robić, to co lubi i być kim chce, a nie to co musi, jak my. 

My nie mieliśmy takich możliwości jak on ma, bo w naszych czasach życie inaczej wyglądało, więc dziś jesteśmy tu gdzie jesteśmy i musimy z tym żyć, a nie jest to bynajmnej łatwe życie. Dziewczyny też nie  mogły pójść tą drogą, którą chciały, bo im z kolei zdrowie nie pozwoliło. Ich życie też będzie trudne. Może choć jemu się uda lżejszy świat wykreować i w lepszym miejscu się znaleźć w dorosłości, czego byśmy sobie z całego serca życzyli. 

Póki co on ma dopiero 12 lat i jeszcze 5 lat szkoły średniej przed nim. Nie ma więc co gdybać. Trzeba się cieszyć chwilą, a ta chwila jest piękna i radosna. Mnie udało się skończyć kurs mimo problemów językowych i zdrowotnych. Młody skończył ze świetnymi wynikami pierwszą klasę szkoły średniej. Najstarsza szuka pracy. Młoda dostała prawo do bycia sobą i prawo do zasiłku. To jest niezmierne ważne, że ktoś zobaczył i zatwierdził z jakimi ogromnymi problemami zmaga się każdego dnia i że na dzień dzisiejszy nie jest w stanie samodzielnie funkjonować ani tym bardziej pracować. Choć ciągle mamy nadzieję, że jeszcze będzie kiedyś lepiej... I z jej zdrowiem i moim. Póki co jest dobrze, pojawiła się jakaś stabilizacja. A Małżonek zmienił w końcu pracę. Jest co świętować i z czego się cieszyć.

O właśnie, może ktoś się ciekawi, jak tam mu mija ten okres wypowiedzenia... Nawet jak się nie ciekawicie to i tak napiszę, że nie jest dobrze. Szef to ciul do kwadratu, takie jest moje zdanie. Ciągle opowiada najróżniejsze głupoty o Małżonku do jego kolegów. Wielu z nich przestało się do niego przez to odzywać. Nawet sekretarka, dotąd miła, pomocna i sympatyczna,  bykiem na niego patrzy i się nie odzywa, o przyjaznym uśmiechu nawet nie mówiąc. Szef ciągle naburmuszony w jego obecności ledwie jakiś rozkaz na temat roboty wyburczy. Atmosfera ciężka do zniesienia. Małżonek odlicza dni. Jeszcze 12 zostało, czyli 3 tygodnie, bo pracuje teraz 4 dni w tygodniu, gdyż jeden dzień ma urlop na szukanie pracy. W takiej nieprzyjaznej, wręcz wrogiej atmosferze to wieczność. Małżonek pociesza się tylko tym, że ogólna sytuacja w firmie wydaje się coraz bardziej opłakana. Gdy jego nie ma (czyli w piątki i soboty) nie ma komu malować. Nikt nie ma takich umiejętności i takiego doświadczenia jak Małżonek. Już w tym krótkim czasie zdążyli spaścić robotę dla ważnego klienta. Jeśli nie będzie właściwej jakości, klient odejdzie - proste. A póki co nie ma chętnych do pracy. Ba, ludzi do pracy brakuje wszędzie, a fachowców praktycznie nie uświadczysz. Jeden Młody chłopak z PL, który stosunkowo nie dawno przyszedł do tej firmy i który nawet nieźle maluje, już zapowiedział, że po wakacjach nie wróci, bo już ma nagraną robotę w innym miejscu. Jeden już zjechał do Polski na stałe. Jakiś gość z Ukrainy, który też całkiem nieźle pracuje też już ma dość tej firmy, choć dopiero co przyszedł, bo szef non stop ma jakieś sapy... Byli też nieźli pracownicy z Portugalii, Turcji, no i Belgowie, ale każdy odchodzi po kilku tygodniach... Wszyscy widzą, co się dzieje i że firma drży w posadach i prawdopodobnie nie długo pierdolnie, co generuje stres, który pogarsza jeszcze całą sytuację... szef jednak nieugięcie tkwi w swoim jakże genialnym przekonaiu,  że pracowników trzeba gnębić i nastawiać jednego przeciw drugiemu... Ale wiecie co? CHUJ MU NA GRÓB! Jeśli Epicki Małżonek swoim odejściem doprowadzi do upadku tej firmy, wypijemy za to jabłkowego kidubula i zatańczymy na ruinach i zgliszczach buachachacha!


Dziś zamówiłam już podręczniki do drugiej klasy dla Młodego. 280€ kosztowały. System zakupu podręczników jest ciągle ten sam, co i u dziewczyn był, a mianowicie że uczeń otrzymuje ze szkoły adres strony internetowej, na której należy wybrać z listy swoją szkołę, następnie klasę, na końcu nazwisko i imię ucznia, a wtedy pojawi się cała lista podręczników plus ewentualnie innych niezbędnych rzeczy typu atlas geograficzny, kalkulator graficzny i wystarczy kliknąć KUP. Nowi klienci oczywiście muszą założyć konto. Można odptaszkować ewentualne podręczniki, które się ma. Trzeba też wybrać religię albo, jak w przypadku Młodego, etykę, by automat dodał właściwy podręcznik. Zamówienie należy złożyć do 15 lipca, by być pewnym, że wszystkie podręczniki zostaną dostarczone przed końcem wakacji. To świetny i praktyczny system. Nie trzeba samemu szukać, sprawdzać czy to aby na pewno ta książka, no i wydawnictwa wydrukują tyle podręczników, ile jest potrzebne.

A jeszcze dodam jako ciekawostkę, że u Młodego, podobnie jak w innych szkołach flamandzkich, nie ma czegoś takiego jak uroczyste zakończenie roku. Do końca są normalne lekcje, potem egzaminy, a po egzaminach jest wolne. Na koniec idzie się na wywiadówkę razem z dzieckiem. W niektórych szkołach uczniowie mają osobno rozmowę z wychowawcą wcześniej. Godzinę spotkania z wychowawcą (wywiadówki) wybiera się przez internet dużo wcześniej po otrzymaniu stosownej informacji ze szkoły. Spotkanie trwa ok 10 minut. Przed wywiadówką publikowane są wyniki i można się z nimi zapoznać na spokojnie zanim się pójdzie. Kupiliśmy wychowawcy i drugiej wychowawczyni (z którą nie rozmawialiśmy) polskie czekoladki. Prezenty dla nauczycieli są popularne, acz nieobowiązkowe. W sklepach są różne gotowce z dedykacjami dla nauczycieli. 


Dziś Małżonek robi wielkie porządki w szopie, bo już się nazbierało rupietołów, no i jedno stare siedzisko też przywitałą sie już z młotem.  Umówił dwie wizyty do parku kontenerowego, bo na raz wszystkiego nie weźmie do Opla i wszystko przyszykował pięknie.

Tymczasem sąsiadka non stop swoje rupieci i inne gówno do nas znosi. Już mam jej czasem tak dość, że mi się skarpetki filcują na jej widok. Mieliśmy nadzieję, że wyprowadzi się przed skończeniem swojej umowy wynajmu i odetchniemy w końcu, ale coś nie za bardzo się na to zanosi. 

 Chodzi co tydzień do opieki po jedzenie i za każdym razem nam jakieś gówno przynosi. Kurwa, czasem całą torbę zostawia pod drzwiami albo w ogrodzie, a my prawie wszystko wyrzucamy do kosza, bo albo przeterminowane, albo obrzydliwe, albo nawet nie wiesz co to jest. Nawet jeśli przyniesie coś w miarę jadalnego, ale produkt jest na terminie to nie mamy zamiaru na siłę tego w siebie wciskać, kiedy nie mamy na to ochoty. Na różne sposoby jej już to wzsystko tłumaczyłam i za każdym razem powtarzam, że nic nie chcemy. Nie otworzę drzwi, to zaniesie to do ogródka. Tak, otwiera sobie bramkę i wchodzi jak do siebie. Dlaczego ludzie tacy są?! Dlaczego nie potrafią zrozumieć, że nie są gdzieś mile widziani, że inni ludzie potrzebują sobie z rodziną w spokoju czas spędzić albo i samemu do góry wentylkiem poleżeć i na chmury popatrzeć.

Inna kwestia to te darowizny z opieki. Po pierwsze primo dają potencjalnie potrzebującym i głodnym ludziom jakieś przypadkowe produkty, które nie pójdą już w sklepie, często przeterminowane. Kilka razy otworzyliśmy to co sąsiadka przyniosła (a przyjechała prosto od nich) i smród nas mało nie zabił. No weź, kto normalny uważa, że można jeść przeterminowane żeberka?! Co innego jakieś tam ciastka, makaron czy jogurt. Tydzień czy nawet miesiąc po upływie terminu ważności można zjeść często spokojnie i nic sie nie stanie. Ale mięso?! Druga kwestia to jak to możliwe, że nikt nie kontroluje tego, co ktoś z tymi darami robi i na co bierze rzeczy, których nie zje. Przecież nawet tak na chłopski rozum ja bym nie uwierzyła, że jedna osoba jest w stanie opierdolić w tydzień to co ona przynosi w torbie nawet przy założeniu, że to było jadalne. 

Najbardziej mnie wkurza jednak to, że może są ludzie faktycznie potrzebujący, faktycznie głodni, a tu przyjdzie taka prukwa i nabierze jedzenia dla całej wioski, bo "ona chce prezenty rozbić znajomym", którzy jej prezntów nie potrzebują. Wiadomo, że te produkty i tak w koszu wylądują, bo się przeterminują, ale dlaczego ja mam za to płacić? Worki na śmieci to nie są tanie rzeczy w tym kraju. 

Czekam na ten dzień, w którym zniknie z naszego życia, jak na zbawienie. Tacy namolni ludzie są okropnie męczący i zabierają mi mnóstwo energii. Z drugiej strony nie potrafię kazać jej spierdalać, bo wiem, że jest chora, ma za sobą trudną przeszłość i dzieciństwo pełne przemocy i nie ma nikogo... Czasem zwyczajnie jednak mam jej dość.

Inną sąsiadkę parę dni temu zabrali znowu do szpitala i już nie wróci. Kolejny sąsiad nam doniósł, że ona teraz pójdzie już do domu opieki, bo jej demencja jest już nie do udźwignięcia dla niej samej i tych sąsiadów, którzy co raz ją z jakichś opresji ratują. Babciowina bardzo sympatyczna to ci była. Sama mieszkała w małym domku na przeciwko, ale w ostanich miesiącach zaczęło jej się zdrowie bardzo szybko pogarszać. Najpierw pojawiły się u niej ogromne problemy ze wzrokiem, a z czasem dało się zauważyć postępujące problemy z pamięcią. Myliła sąsiadów z ludźmi, którzy już nie żyją, ale tutaj kiedyś mieszkali, gdy słyszała imię swojego od lat niezyjącego męża, myślała, że to o niego chodzi... Z tydzień temu podeszłam do niej, bo stała przy furtce, to pytała się, czy my tu zawsze mieszkaliśmy. Potem zaczęła opowiadać, że ma remont, ale nie potrafiła odpowiedzieć, co kto remontuje (a faktycznie coś tam ktoś robił)... 

Demencja to chyba jednak z gorszych rzeczy, jaka się człowiekowi przytrafia. Nie poznajesz ludzi, nie wiesz kim jesteś, nie radzisz sobie z najprostrzymi rzeczami... Nawet nie chce się o tym myśleć, szczególnie gdy człowiek jest sam, jak ta kobiecinka.

Nieopodal kilka ulic dalej nas spalił się jakiś dom. Właściciel ponoć w innej części Flandrii mieszka na stałe, a ta chata wraz z całym już do połowy zawalonym budynkiem gospodarczym stała pusta. Ludzie pisali na fejsie, że to się prosiło o taki koniec… Przespaliśmy jednak to wydarzenie i rano dopiero na fb przeczytałam i zobaczyłam zdjęcia. Młody tylko był na bieżąco, bo pożar było widać z jego okna, a koledzy byli na miejscu i nawet video mu wysłali. Chodzą plotki, że jacyś gówniarze to podpalili, ale kto tam wie…Dla sąsiadów to musiał być niezły stres. Tutaj domy tak blisko siebie stoją… brr. 


A nasze bestyjki rosną i dokazują. Strasznie fajne są. Umieją już wskakiwać na grzędę podwórkową. Kiedyś ganiały za wróblami. Jedzą ser i ciastka ;-) 






upiększamy się rodzinnie

człowiek dał nam robaczków







na pieńku


na grzędzie


21 czerwca 2024

Szalony tydzień. Nie wiem, jak Młody to przeżyje... ;-)

Kurczaki promieniuja pozytywną energią 

Siedząc w ogródku i patrząc na nasze maleństwa zrozumiałam, że zakup jajek lęgowych był doskonałym pomysłem. Uwielbiamy te nasze łobuziaki. Od rana do wieczora co chwilę ktoś idzie popatrzeć gdzie są i co robią. Śledzimy je też z uśmiechem przez okno w kuchni. One są fantastyczne! Mam wrażenie, że promieniują pozytywną energią, która na nas przechodzi. Gdy na nie patrzymy, ciepło nam się robi na serduchu i radość nas ogarnia. Non stop o nich rozmawiamy, wymieniamy się poczynionymi obserwacjami, co nas jeszcze bardziej wszystkich zbliża. 

Dlatego blog jest zawalony zdjęciami kurczaków i innych ładnych rzeczy.

na pleckach mamusi najwygodniej

W tym tygodniu kupiłam im nowy, większy i niższy kurnik. Szybko się w nim odnalazły. Gówniaki nawet przymierzały się do grzędy, ale okazała się za wysoka na razie... Do tej na podwórku też się przymierzał jeden, ale nie doskoczył hehe. Podejrzewam jednak, że bardzo szybko się to zmieni. Rosną bowiem skubańce jak na drożdżach. 
nowy kurniczek


Rano Małżonek otwiera kurnik. 
Wtedy Heniek wychodzi i zaczyna piać oznajmiając całemu światu, że on tutaj jest królem. Sunny wyprowadza dzieci trochę później. Maluchy biegną z rozłozonymi skrzydełkami na wyścigi do wyjścia. Heniek zaraz do nich dołącza i razem robią rundę wzdłuż ogrodzenia wyłapując po drodze wszystkie robaki, które się tam przez noc uzbierały. Następnie idą do werandy, by się napić i zjeść coś z karmnika. Po jedzeniu maszerują wzdłuż żywopłotu po drugiej stronie ogrodu. Potem odpoczywają.

 Gdy Sunny uzna, że jest zimno, zabiera dzieci z powrotem do kurnika, by je ogrzać, a po chwili znowu wyprowadza. Czasem ogrzewa je w ogrodzie. Gdy nie pada, łażą przez cały dzień i szukają robali, grzebią, obdziobują trawę, co chwilę robią przerwy na opalanie się (gdy akurat nie pada) i na poprawianie piór. Wieczorem Sunny zabiera dzieci do kurnika około 19. Heniek ich odprowadza do schodków, a potem wraca jeszcze na ogród trochę połazić i popiać. Choć parę razy zdarzyło mu się pójśc do kurnika razem z rodziną.
opalamy się


na razie jesteśmy na wysokość trawy


mamy długie nogi i porteczki

coś znalazłem

mamo, wychodzę na pieńki

wyglądamy jeszcze dosyć pokracznie czasem

takich trzech jak nas czterech to ani jednego nie ma



a-kuku!



Pogoda nadal pod psem. 


Co jeden dzień poświeci słońce, to 3 inne znowu leje. Zapowiadają jednak lato na przyszły tydzień. Czekam na to. Nie uwierzę, dopóki nie zobaczę! Dziś mnie tak zlało, że mimo kurtki przeciwdeszczowej przemokłam do majtek, a że nie zabrałam portek przeciwdeszczowych, to przekonałam się, że jeansy typu baggy to najgorszy pomysł na deszczową aurę. Nieprzyjemność 300%! OHYDA!

Świnie siedzą przy kinie


W sobotę na życzenie Młodego byliśmy w kinie na Inside out 2. 

Wszystkim nam się film podobał, ale najbardziej chyba Młodemu. Ta część mówi o trudnych emocjach podczas dorastania. Dobra baja, choć ja tam wolałabym coś innego niż kreskówka oglądać...
Małżonek w ogóle nie chciał bajki oglądać, tylko poszedł się po sklepach szwendać i na świnie pod kościołem se popatrzeć… Świnia jest symbolem tej miejscowości i wszędzie tam pełno świń.
zanim reszta ludzi się zejdzie, można se selfiaka cyknąć


świnia w Sint-Gillis-Dendermonde


Ukończyłam kurs. 


W niedzielę zabrałam się za porządkowanie i dokończanie moich zadań szkolnych, ale szło mi to jak krew z nosa. Na jedno pytanie nie wiedziałam co odpowiedzieć i zostawiłam to na biurku, by na drugi dzień napisać, ale napisłam dopiero w czwartek (bo w piątek trzeba było oddać), ale z ogromną niechęcią... 

NIC MI SIĘ NIE CHCIAŁO w związku ze szkołą robić.

Miałam upiec też ciasto na zakończenie. Kupiłam nawet potrzebne produkty na 3 różne ciasta, bo nie mogłam się na jedno zdecydować, ale wiecie co? Nie upiekłam ani jednego, bo mi się nie chciało! Tak mam dość tego kursu, tak mi obmierzł, że nawet nie chciało mi się myśleć, o tym, że mam iść jeszcze raz do szkoły. Najchętniej bym nie szła wcale. A nauczycielka siedząc w słońcu na Ibizie (nawet fotkę nam wysłała na whatsappie) wymyśliła jeszcze na koniec, byśmy te nasze ostatnie zadania przedstawili ustnie, to wtedy od razu powie, czy zdaliśmy czy nie. 

NIE CHCIAŁO MI SIĘ O TYM MYŚLEĆ. 

Bo o niczym nie chciało mi się myśleć. Czuję tylko zmęczenie i senność. 

Drugą genialną rzeczą, którą wymyśliła na tych swoich wakacjach (których jej zazdroszczę i którymi mnie wkurzała haha) było zabranie jakiegoś przedmiotu symbolizującego naszą najlepszą cechę charakterystyczną dla wychowawcy świetlicy. 

O tym też nie chciało mi się myśleć. 

Znaczy cecha jest dla mnie oczywista i jest to kreatywność, ale czym niby mam to obstrakcyjne pojęcie przedstawić...? Uznałam, że to też mam w dupie i że w szkole zawsze mam ze sobą piórnik, a w piórniku jakiś ołówek i wedle mojej fantazji w razie co on może być symbolem mojej kreatywności.... Rano jednak zabrałam motylka, którego kiedyś skraftowałam, bo mi się spodobał na Pintereście i klasa nazwała mnie kreatywnym motylem. Koleżanka wariatka przyniosła dla beki woreczek z lodem, by powiedzieć, że chłodno podchodzi do trudnych sytuacji... Trzeba przyznać, że udało jej się wszystkich do łez tym rozbawić. Poza tym miała też jakieś własne prace...
 

O tej całej imprezce pożegnalnej ani tyle nie chciało mi się myśleć, choć cały tydzień przeżyłam z myślą, że może jutro się zachce...
 Nie zachciało się. Ani ani. 

Któtegoś dnia pojechałyśmy z Młodą do polskiego sklepu i zaopatrzyłam się tam w paluszki i Ptasie Mleczko, co postanowiłam zabrać do szkoły. Laski pisały na czacie, że jedna bierze chipsy, druga ciastka, trzecia colę... to nie ma powodu by się pchać przed szereg i wysilać na jakieś durne ciasta... Jak mi się zachce to upiekę, ale dla nas chłe chłe. Ale to jeszcze nie dziś.

Zapisałam się też pełna wątpliwości na proclamatie, czyli uroczyste wręczenie dyolomów, które odbędzie się w Vilvoorde w przyszłym tygodniu. 

Na to też nie chce mi się iść.

 W ogóle nie mam ochoty na żadne socjalizowanie się z ludźmi, a już na takie spędy tym bardziej.  Czuję zniechęcenie do wszystkiego... Przekonałam siebie tylko tym, że jak pójdę tam, to będę tu mogła opowiedzieć, jak taka impreza wygląda... i to mnie trochę motywuje. No bo w sumie to jestem sama ciekawa, jak taka impreza wygląda.

Dziś było okej. Gdy wszystkie przedstawiłyśmy nasze zadania, nauczycielka powiadomiła każdą z osobna (żeby było więcej napięcia), że wszystkie zaliczyłyśmy rok. Potem poszłyśmy do innej sali, by dołączyć do drugiej grupy i posiedzieć chwilę rarzem po raz ostatni. Było miło, choć przez pierwsze minuty czułam się bardzo źle. Hałas rozmów mnie do szału doprowadzał. Czułam narastające zmęczenie. Miałam ochotę wstać i pójść do domu. Zwalczyłam jednak tę pokusę i zostałam. Potem się trochę poprawiło. W sumie było miło, ale spokojnie mogłabym się bez tego obejść.

Najważniejsze że już koniec. 

Gdybym drugi raz miała jednak podjąć tę decyzję, była by taka sama, bo mimo wszystko było warto. 

W niektórych momentach wydawało mi się, że porwałam się z motyką na słońce, myślałam sobie, że to nie jest kurs dla obcokrajowca w moim wieku, styranego życiem i chorobą,  który dopiero co przeszedł dwie operacje chemio- i radioterapię. 

Wątpiłam. 

Chciałam się poddać. 

Ostatecznie jednak dałam rady. Pokonałam zmęczenie, pokonałam zniechęcenie, dwukrotnie wygrałam ze zwątpieniem. 

Nie dałam się. 

Może i w niektórych momentach musiałam się czołgać ze zmęczenia. 

Może i umierałam prawie ze stresu. 

Może i dojechałam znowu swój organizm. 

Może i jojczyłam i biadoliłam jak stara baba z Koluszek Większych, ale w końcu  dotarłam przecież do mety. I ciągle żyję. 

Wygrałam tę rundę życia. 

Bo żaden rak nie będzie mi mówił jak mam żyć! Kurwa mać!

Teraz jestem zajebiście zmęczona, ale teraz mam już wakacje. Teraz będę odpoczywać i się regenerować. Jak odpocznę i dojdę do siebie, zabiorę się za szukanie pracy. Już raz popatrzyłam na oferty w okolicznych świetlicach i widzę kilka wakatów. Jednak na razie nie zamierzam się im bliżej przyglądać, bo na razie nie mam na nic ochoty i jestem zmęczona nieludzko.

Myślę też oczywiście już o kolejnym kursie, który sobie zaplanowałam zrobić, jak tylko uda mi się ten skończyć. Już nawet córkę przekonałam by poszła razem ze mną na kurs makijażu artystycznego. Zawsze chciałam umieć zamieniać dziecięce (i dorosłych) twarze w dowolne zwierzątka czy inne postaci i znać się na produktach do takiego makijażu i teraz zamierzam to swoje marzenie spełnić. Najstarsza ma nieziemski talent artystyczny i taka umiejka też mogła by jej się przydać w życiu... Takie kursy odbywają się w weekendy. Kosztują co prawda czapkę pieniędzy, bo trzeba też za produkty zapłacić, ale zamierzam to zrobić gdzieś po wakacjach. Jak oczywiście okoliczności pozwolą...

Kupiłam se kanapę.


W minionym tygodniu Młoda wyciągnęła mnie znowu do Kringwinkel-a. Kupiłam se 3 książki po 1,50 każda. I powstrzymałam się przed zakupem 20 innych książek, a wybór tam zawsze bajeczny. 
książki używane w Kringwinkel

   

Kupiłam se piękne czerwone buciki za 4€, na co Młoda się wkurzyła, bo pierwsza je wypatrzyła i przymierzyła, ale jej się kopyto do nich nie zmieściło chłe chłe chłe. Kupiłam se kieckę i żakiet, i spódnicę, i koszulkę, z której koń by się uśmiał, bo lubię nosić śmieszne koszulki... Spódnica ma odprutą listwę, ale to sobie przyszyję przecież... 

Ktoś noszący mój rozmiar najwyraźniej przywiózł całą swoją szafę do naszego kringwinkla, bo zwykle na mnie nic nie ma, na czym by można było oko zawiesić, a tym razem było dużo. Przymierzyłam z 10 pięknych sukienek, ale niestety większość z nich była dla bab z dwoma cyckami. Ale ta jedna nadawała się na jeden cycek no to wzięłam. Będzie akurat na proklamację. Potem powisi se w szafie, z raz założę ją z okazji jakichś urodzin i oddam z powrotem do Kringu. W takich butach to nie wiem, gdzie będę chodzić, ale były ładne i wygodne jak na takie obuwie, to co się będę cykać. Kocham czerwone buty i wszystkie inne oczojebne też. Małżonkowi też się podobają, więc może czasem będę je zakładać jak w ogrodzie kawę pić będziemy i na kury patrzeć. A co!
kiecka na jeden cycek i buty

spódniczka

koń by się uśmiał ;-)


klown jaki jest każdy widzi



Jak już obejrzałyśmy i przymierzyłyśmy wszystkie łachy w sklepie, poszłyśmy dalej i zobaczyłam skórzaną (z plastikowego renifera?) ciemnogranatową kanapę z fotelem do kompletu, które wyglądały lepiej niż te rupieci, które mamy obecnie w salonie i pozwoliłyśmy naszym dupom je wypróbować. Dupy uznały, że wygodne, więc poszłam się zapytać wielo trza wybólić za dowóz, bo na skuterze już różne rzeczy z Młodą woziłyśmy - krzesła ogrodowe, szczudła sprężynowe, jakies małe szafki, ale kanapy trzyosobowej, panie, nie weźmiemy za cholerę. 
Pan oznajmił, że jak od nas, to 4 dychy, bo to od gminy zależy... To połowa wartości mebli, ale bez namysłu postanowiłam jednak nabyć te siedziska, bo mi się bardzo spodobały i bo parę dni wcześniej kurnik o stówkę tańszy kupiłam, niż ten który miałam w planach, więc mi 100 euro zostało... 
Czy to dobry pomysł, okaże się, gdy je przywiozą i gdy je sobie dokładnie z wszystkich stron obejrzymy i posiedzimy dłużej niż 5 minut. Przywieźć mają w przyszłym tygodniu. Mam tylko nadzieję, że nie okażą się śmierdzące, jak to czasem z używanymi rzeczami bywa. W sklepie śmierdzi wszystkimi starociami, więc nie zawsze idzie wywąchać, ale tak, wąchałam kanapę i na pierwszy niuch nie śmierdziała, ale kto wie, jak będzie się zachowywać w domu... Z kanapami wszak nigdy nie wiadomo.
Małżonek za to kupił nam wreszcie suszarkę do ubrań, bo uzbierał w końcu eko-czeków. Ją też przywiozą w przyszłym tygodniu, bo tej którą kiedyś upatrzyliśmy sobie, nie było na sklepie. Mamy nadzieję, że będzie lepsza niż ta ostatnia, która najpierw nam ubrania popsuła, a potem sama padła.

Zdrowie...


Najstarsza była w tym tygodniu w szpitalu po holter, a na drugi dzień siostrzyczka pojechała to odwieźć do szpitala. Wyniki badania będą pewnie za kilka dni. Mam nadzieję, że jednak niczego niepokojącego to ustrojstwo tam nie zanotowało i że Najstarsza jest również zdrowa jak ryba.

Ja przed chwilą sobie przypomniałam, że miałam dziś umówioną wizytę u rodzinnej w sprawie zastrzyku. Rychło w czas. Gdyby mnie tak nie zlało, jak wracałam ze szkoły, to może bym i pomyślała o wizycie, ale gdy wróciłam do domu przemoknięta do majtek i zmarznięta, to pierwsze co zrobiłam, było włączenie ogrzewania, a potem się przebrałam w suche wygodne ciuchy, zaparzyłam gorącej herbaty i wlazłam pod koc, gdzie siedzę do teraz... 
Nic to, jutro zrobię rezerwację na poniedziałek. Najwyżej zapłacę za 2 wizyty przez swoją sklerozę.

Młoda rozentuzjazmowana mnie jeszcze zagadała, bo dostała kolejny list w FODu, który natychmiast kazał mi czytać, bym potwierdziła jej, że to co ona tam wyczytała jest tym, czym jej się wydaje że jest.... Z listu wynika bowiem, że jednak dostanie jakieś pieniądze dla niepełnosprawnych, tylko jakiś inny zasiłek niż ten którego jej w poprzednim liście nie przyznali (zrozumiesz urzędników?!). 

Co więcej pieniadze należą jej się od lipca zeszłego roku i gdzieś za miesiąc ma dostać pierwszą wpłatę oraz wyrównanie za poprzedni rok, co da jakieś 10 tysięcy euro. Oczywiście prawdopodobnie będzie wtedy musiała oddać to, co otrzymywała ostatnie miesiące z OCMW, ale i tak z 7 tysięcy powinno jej zostać... Za miesiąc akurat jej kumple z Polski przyjeżdżają na parę dni więc no ...będzie, będzie się działo...

Póki co musimy się jednak przekonać, że to prawda, co tam jest napisane, bo ja też nie mogę uwierzyć oczom, a poza tym ja bardzo nieufna jestem jeśli chodzi o urzędy. Ale niechby to była prawda.

Młoda odwiedziła ponownie dentystkę, która spiłowała jej ząb i teraz znowu może retainer na noc zakładać. 

Najwięcej atrakcji w tym tygodniu to jednak Młodemu przypadło. 


Po pierwsze cały tydzień pisał egzaminy. Dziś na ostatek miał geografię, ale od rana chłopaka nie widziałam i pewnie dopiero jutro zobaczę, bo zaraz po egzaminie tata zabrał go do auta i pojechali do Dessel na Graspop Metal Meeting, festiwal heavymetalovy. Jak pamiętacie może, koncert na który mieli jechać z okazji lentefeest Młodego, został odwołany. Teraz z kolei ten festiwal też stał pod znakiem zapytania z powodu pogody. Będąc w sklepie z Młodą usłyszałyśmy w radio, że mówią iż parking, na który Małżonek kupił bilet, został zamknięty z powodu zalania... Wczoraj Małżonek w stresie szukał najlepszego rozwiązania na dostanie się na festiwal. Ostatecznie pojechali do Mol, skąd kursowały darmowe autobusy. Dotarli na miejsce bez problemów i nawet pogoda zdaje się im sprzyjać. Większość dnia lało jak z cebra, ale pod wieczór się wypogodziło i teraz nawet słońce świeci. Ufam zatem, że nasi panowie dobrze się będą bawić na festiwalu.
Jutro Młody będzie odpoczywał, a w niedzielę rano ma przyjechać po niego kolega z dawnej klasy ze swoim tatą i pojadą razem do parku rozrywki. W poniedziałek z kolei klasowy kolega z aktualnej klasy Młodego organizuje jakąś imprezę na zakończenie roku szkolnego dla całej klasy i Młody też zamierza iść. Teraz mają bowiem parę dni wolnego, by nauczyciele mogli poprawić egzaminy. W czwartek  będzie wywiadówka i potem można już zaczynać wakacje. 

Mimo deszczu czasem spacerujemy, fotografujemy i podglądamy innych spacerowiczów, rowerowiczów i przyrodę… 

w lesie naszym wszędzie błoto

a ludzie w kurtkach w czerwcu spacerują

staw jak staw




Czerwony Kapturek w lesie


Małżonek odważnie w spodenkach

rowerzystów wszędzie od groma


biedronka zwykła




dziurawiec


Mamooo, daj robaka!

żryj!



mama i maleństwa

żywokost




Kurczak Mały




a lipy kwitną


biedronka azjatycka

wyka