strony bloga

11 lutego 2014

powrót z wycieczki

Obiecałam napisać, gdy dziecię me najstarsze powróci do domu, co też niniejszym czynię.... Wygląda na to że było dobrze, aczkolwiek Najstarsza raczej do skrytych osób należy i specjalnie się nie emocjonuje z powodu belewyjazdu... takie przynajmniej sprawia wrażenie. Jednak w dniu wyjazdu nawet swoich ulubionych klusek na mleku nie zjadła, tak się denerwowała... Tyle, że nie daje poznać po sobie, co czuje. Zresztą ja tez tak miałam...

Jak już wspomniałam - moje dziewczyny mają siebie nawzajem i wolą o wszystkim ze sobą pogadać niż z matką. Wiadomo. Przeto gdy znajoma odtransportowała ją do domu (dzieci trzeba było zawieźć i odebrać z dworca kolejowego, więc z powodu braku samochodu, poprosiłam znajomą mamę kolegi Starszej) po ogólnym przywitaniu, wyprzytulaniu Braciszka-Niuniusia zamknęły się we dwie w pokoju i do nocy gadały, opowiadały, wymieniały się wrażeniami... i wkurzały się, gdy ktoś im przeszkadzał... Tak więc dopiero na następny dzień mogłam zapytać o wrażenia... Oczywiście zazwyczaj pierwsza na moje pytania opowiadała Młodsza - jakby sama tam była i na własne oczyska widziała... Wszak to ona ma informacje z pierwszej ręki, a że umie i lubi barwnie opowiadać, to co się będzie cykać :) Tak czy owak obóz bez wątpienia był ciekawy i ogólnie się podobał. Jazda pociągiem raczej jako nudna została przedstawiona, co mnie nie dziwi, bo przecie dziecię nie pierwszy raz jechało pociagiem, więc to żadna atrakcja, a przy nikłej znajomości języka to ani wygłupów kolegów nie zrozumiesz, ani z koleżankami nie pogadasz.... nudaaa.

Na miejscu - jak wynika z fantastycznej i emocjonującej relacji młodszej siostry :-) - na nudę jednak czasu nie było. Organizatorzy zadbali, by cały czas coś się działo. Wśród zajęć ruchowych było m.in. bieganie, pływanie, chodzenie na szczudłach, elementy judo, kręgle... o tu Starsza sama z radością i satysfakcją oświadczyła, że na kręgielni było super, bo zdobyła drugie miejsce :) No i nie bez znaczenia był też fakt, że w drodze do kręgielni dopadła ich okropna ulewa i wszyscy przemokli do cna - jak wyjęła w domu adidasy z worka to jeszcze z nich się lało... W ostatni wieczór odwiedzali kręgielnię, więc nawet nie próbowała ich suszyć. Zmoknięcie to zdarzenie może niezbyt przyjemne, niemniej jednak zapadające w pamięć.
Poza zajęciami pod dachem chodzili też na wycieczki. Na plaży zbierali muszelki i budowali zamki z piasku - po to te wiadra i łopaty... Do domu jednak przywiozła na pamiątkę tylko dwie malutkie muszeleczki, bo "wszystkie inne poszły na zamek" - przecież każda grupa starała się zbudować najładniejszą budowlę...

Było też śpiewanie piosenek oczywiście z gitarą jak na każdym porządnym obozie być powinno.Pisanie listów i kartek. Tu dodam, że młodsze klasy, które pozostały w szkole, czyli m.in. czwartaki, pisały listy do swoich kolegów i koleżanek, którzy wyjechali na obóz. Młodsza musiała sama napisać do siostry i przeczytać po polsku przed cała klasą, co bardzo ją stresowało... nawet do szkoły nie chciała iść... Chociaż ja byłam dumna po przeczytaniu tego tekstu, bo pomijając ortografy, był to bardzo dobrze napisany i dość długi list. Czyli przydało się nasze wspólne pisanie do Polski. Starsza, jak się okazuje, ucieszyła się, gdy dostała list od siostry. Fajnie.

Dzieciaki odwiedziły też jakieś oceanarium, czy coś w tym rodzaju i podziwiały różne pływające istoty. Tego akurat dowiedziałam się z fotek wrzuconych przez nauczycieli oraz koleżanki córki na facebooka. Szkoła dziewczyn ma swoją stronkę na fb i nauczyciele dodawali każdego dnia po parę zdjęć z telefonu. A po powrocie dzieciarnia też dodała swoje foty. Można było bowiem zabrać na wycieczkę aparat, choć akurat ja nie pomyślałam o tym... Zapytałam nawet - jak zobaczyłam zdjęcia - czy miały telefony, a córcia mnie oświeciła, że oprócz nauczycieli nikt nie miał gsm ale dużo dzieci zabrało aparat... No cóż następnym razem będę wiedzieć... :) Córka oczywiście potwierdziła, ze oglądali rybki i rybiska, ale stwierdziła, że okropnie tam śmierdziało brudnym akwarium hehe, więc pewnie dlatego stwierdziła, że nie warto o tym fakcie wspominać :)

Co jeszcze można opowiedzieć? Pokoje kilkuosobowe z piętrowymi łóżkami - jak to zwykle na takich "imprezach". Muzyka włączona na korytarzu oznaczała, że pora wstawać, ogarniać siebie i pokój. Muzyka dobiegająca z kuchni wzywała na śniadanie itd. A właśnie zastanawiałam się, czy na szkolenej wycieczce dadzą coś innego do żarcia, niż jedzą młode w domu... Miałam nadzieję na jakąś inspirację, nowy pomysł... Eee zawiodłam się ;-) Każdy wybierał sobie sam, co chce jeść na śniadanie, kolację... (szwedzki stół czy coś w tym rodzaju), ale do wyboru były oczywiście pieczywo +: dżem, spekulos do smarowania chleba, czekoladowa posypka (zwana przez dziewczyny "mrówkami", a przez Młodego "ladzią"), jakieś serki, jogurty etc. Na obiad - jak powiedziała Starsza - co dzień zupa oraz ziemniaki z sosem. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale mówiła, że dużo tego było i nie dawała rady zjeść. No, w każdym bądź razie jedzenia nie brakowało...

Najważniejsze, że mimo braku znajomości języka, córka przeżyła dobrze te 5 dni z kolegami i nauczycielami i wróciła zadowolona. Nie mam wątpliwości, że jest jej chwilami bardzo ciężko, zwłaszcza, że jest dosyć nieśmiałą i skrytą osobą. Młodszej - pyskatej i śmiałej jest na pewno łatwiej w tych okolicznościach. No ale cóż osobowości sobie nikt nie wybiera. Nie dalej jak wczoraj napisała do mnie na fb koleżanka córki - oczywiście rozmawiałyśmy przy pomocy google tłumacza. Dziewczyna poinformowała mnie, że Moje Dziecię czasem jest bardzo smutne, a ona bardzo chce jej pomóc... I kazała przekazać moim dziewczynom, że do niej zawsze mogą przyjść, gdy mają jakieś problemy... No więc widzicie, po raz kolejny potwierdzają się moje wcześniejsze spostrzeżenia na temat dobrych serc ludzkich w tej miejscowości... Oczywiście po raz kolejny rozmawiałam z dziewczynami, tłumacząc im, że koleżanki je lubią mimo, że trudno się nimi dogadać i żeby były bardziej otwarte wobec tych, którzy chcą się z nimi zaprzyjaźnić i poznać bliżej. Przypominam też co jakiś czas, że łobuzy i upierdliwcy są wszędzie, nawet wśród najsympatyczniejszej społeczności i żeby się się przez takich skurczybyków nie zrażały do całego świata. Mam świadomość, że ciągle długa droga przed nimi do pełnej integracji z belgijskimi rówieśnikami... Wiem jednak, że są, że wszyscy jesteśmy na właściwej drodze i trzeba się jej trzymać mimo wszelakich przeciwności.

"Zna się tylko to, co się oswoi" jak pisał A. de Saint-Exupery, a na oswajanie jak powszechnie wiadomo potrzeba niekiedy sporo czasu...







1 komentarz:

  1. Pomalu, pomalu dziewczynki sie otworza;) potrzeba tylko troche czasu;)

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko