Zaledwie tydzień temu się cieszyłam, że Młody jest zadowolony z wakacyjnej szkoły... Aaaa już w następny dzień miał focha i nie chciał się odczepić od mojej szyi. No i - cholera jasna - od razu musiała się napatoczyć jakaś durna baba, która go siłą wydarła z moich rąk, a na niego takie postępki działają jak płachta na byka. O jak zaczął wyć... Znalazłam Starszą, która już się była wcześniej wtopiła w gromadkę małolatów i wysłałam do akcji pocieszeniowej. Według niej jeszcze z godzinę ryczał i chlipał, i szlochał... Ooo nie lubimy takich bab, których, gdy są potrzebne, to nie uświadczysz, ale jak nie trzeba to się raz dwa znajdują. Młody bowiem to mądry chłopiec i wie, że jak musi zostać, to zostanie, ale czasem trzeba mu trochę nagadać i "wytumić" odpowiednio długo. Nie przejmowałabym się tym, bo powyć se dziecko czasem też musi. Tyle tylko, że tamto zdarzenie miało bardzo niekorzystny wpływ na resztę wakacji, bo on teraz nie chce słyszeć nawet o "dużej szkole" (faktycznie duuuuużo większa on naszej na wsi). Potem zawiozłam go jeszcze raz na te półkolonie, ale była wycieczka na farmę, a spotkaniu ze zwierzątkami mój synio nie może się oprzeć. Choć miał pewne opory i łezki się zakręciły... a mi się śpieszyło, bo nie mogliśmy się wygramolić z domu, do tego lało jak z cebra, więc trzeba było założyć "regenbroek'i" i "regenjas'a"(portki i kurtka przeciwdeszczowe)... ale ja przemokłam do suchej nitki i jechałam potem do roboty wnerwiona do entej potęgi na wszystko... co w sumie dobre było, bo to dodało mi sił do szybkiego pedałowania, dzięki czemu u klientki byłam 3 minuty przed dziewiątą - dosłownie na styk (wniosek: nic nie dzieje się bez przyczyny). Co mnie wkurzyło? Ano sytuacja odwrotna do poprzedniej, czyli "jak trza, to nikogo nima..."
Rano po przybyciu zapisuje się dziecko na dany dzień w recepcji, która mieści się tuż przy drzwiach. Zapisy trwają od 7 do 9 i opiekunowie też dopiero się wtedy schodzą. Przeważnie jednak ktoś już kręci się w pobliżu... No ale od samej obecności do zainteresowania to jeszcze kawałek drogi. Tu widzę duże różnice między szkołą (o naszej podstawówce mówię - nie wiem, jak jest gdzie indziej) a opieką wakacyjną. Nie mam do nikogo pretensji - żeby nie było - bo to pewnie w dużej mierze wolontariat jest, młodzież właśnie dopiero się uczy zajmowania maluchami i starszakami. Nie będę jednak ukrywać, że było mi bardzo przykro, gdy Mój-Najwspanialszy-Trzylatek-Na-Świecie stał samotny na olbrzymim podwórzu nie wiedząc, co ma począć, że nikt nie zwracał na niego uwagi, mimo, że przeszły opiekunki prowadząc do odpowiedniej sali dużo starsze dziewuchy (na oko 2-3 klasa). Domyślam się, że to były panny odpowiedzialne właśnie za starszaków, no ale...
Pewnie, że mogłam sama pójść i zaprowadzić go na miejsce, ale po pierwsze wydało mi się to niestosowne, bo inni rodzice zostawiali dzieci koło recepcji... Pech chciał, ze same stare konie akurat były zapisywane, do tego pewnie uczniowie tej szkoły, bo widać było, że są u siebie. Po drugie byłam też trochę ciekawa, jak Młody sobie radzi i czy ktoś się nim zajmie... No i teraz wiem, że tam są inne zasady niż w szkole. Być może stawiają na samodzielność...?
Doro jednak był bardzo dzielny. Mimo, że przez długą chwilę musiałam mu tłumaczyć po raz milionowy, dlaczego musi zostać?, "że ja muszę iść do pracy, że tu będzie bezpieczny, będą fajne zabawy no i że pojedzie do cielaczków... bla bla bla "Mimo, że z ciężkim sercem puścił moją szyję (dając mi wcześniej dziesiątki "cusków") to jednak zgodził się zostać. Rozglądałam się z nadzieją, że ktoś go weźmie za łapkę, zainteresuje się, zaprowadzi na salę (lało, więc podwórze było puste)... Ni-ciula, młodzież zajęta była obgadywaniem czegoś (być może zajęć?). Przeto kazałam Młodemu iść do otwartych drzwi i szukać innych dzieci. Co moim zdaniem nie jest raczej zbyt trudne, bo zgraja berbeci zawsze hałasuje jak się patrzy, toteż łatwo ich wytropić. Przez chwilę nie wiedział, co ze sobą począć, ale w końcu się odkleił od mojej nogi, odwrócił na pięcie i ślimaczym tempem zaczął przemierzać bezkresne podwórze dźwigając dwie olbrzymie łzy na policzkach. Przystawał dumając nad czymś, zapuszczał żurawia za uchylone drzwi jakiejś kanciapy, popatrywał na niebo być może licząc na jakiś ratunek stamtąd... Gdy był w połowie drogi mniej więcej (to jest na prawdę wielkie podwórze - jak to w wielkich szkołach) postanowiłam się ewakuować do roboty, bo czas był ostateczny, toteż nie wiem, czy go ktoś w końcu zaprowadził na miejsce, czy sam samotnie samodzielnie dotarł do celu? Wiem, że bardzo dzielnie poradził sobie w tej trudnej dla niego sytuacji i jestem dumna z mojego synka. No nie wiem, czy on jest dumny z matki, która zostawiła go na pastwę losu samiuteńkiego... Śmiem twierdzić, że wątpię.
W każdym bądź razie dziecka nie chcą już półkolonii... Choć wróć! Czasem okazuje się to lepsze niż samodzielne zostanie w domu, jak ktoś ma cykora... Dziś mieliśmy zaplanowaną wizytę u psychologa z najstarszą naszą pociechą, a że wczoraj się okazało, że małżonek dziś krócej ma pracować, zostało postanowione, że ja wrócę z roboty i sobie z Zu pojadę do Brukseli pociągiem, a Tesa zostanie 20-30 minut z Młodym czekając na tatę. A tu cyrk - Młoda mówi, że ona w takim razie chce na zajęcia rano, bo ONA SAMA W DOMU BEZ SIOSTRY NIE ZOSTANIE! Łomatko, co już nie ma z tymi dziećmi... Nic to - los znowu okazał się łaskwy i tatuś wrócił z roboty jeszcze wcześniej niż miał wrócić. Okazało się bowiem, że dziś była tradycyjna, coroczna impreza przedurlopowa jego grupy, gdzie to idą całą bandą do knajpy. Szkoda mu trochę było, bo już miał zaplanowane zamówienie steku (on ma z tym stekiem...), no ale postanowił wrócić jednak do domu, co mu się chwali. Więc do poradni pojechaliśmy razem. Pani psycholog bardzo sympatyczną kobietką jest, tłumaczka też fajna babka, ale co te spotkania nam dadzą, czas pokaże. Dziś było wzajemne poznawanie się, seria nudnych (wszak już to nie raz przerabiałam) pytań, ech. Na spotkanie z pierwszym psychologiem szłam z większą nadzieją, ale potem ten kosmiczny, żeby nie powiedzieć komiczny, czas czekania na kolejną wizytę (od marca!!!) ostudził moje nadzieje i chęci do współpracy z psychologami i innymi mondryjołami. Ale pożyjemy, zobaczymy, a nuż...
Młoda tylko po doktorach chodzi - wakacje jak marzenie - jak nie dentysta to psycholog.... Ze dwa tygodnie temu była w szpitalu by usunąć dwie "szóstki". Przy jednej był jakiś stan zapalny i mimo wcześniejszego wybrania antybiotyku przy wyrywaniu bolało, bo w takich sytuacjach zwykle znieczulenie nie działa, jak należy... A jeszcze wtedy było 38 stopni i krwawienie trwało parę godzin, już się nawet zaczęłam stresować, że może na pogotowie trzeba będzie jechać... Obeszło się na szczęście bez takich atrakcji.
W tym tygodniu dentysta naprawił jej 2 ząbki z przodu, bo malutka dziurka się zaczęła robić. Tego samego dnia były zapisane na warsztaty wakacyjne w sąsiedniej wsi i po wizycie u dentysty Młoda oczywiście zaliczyła wielkiego focha i nie chciała iść za cholerę. Co mnie wyprowadziło z równowagi i wydarłam pysk, że chyba na drugiej wsi było słychać... Pogoda w kratkę też bynajmniej nastrojów nie poprawiała. Gdy tylko wystawialiśmy nosa poza drzwi, już od razu przelotne oberwanie chmury przechodziło i do zamierzonego celu docieraliśmy wykąpani... Wrrrrrr. Wściekłam się chyba dostatecznie, bo uparta koza jednak dała się wyprowadzić z domu i dowlec na miejsce bez powroza. Pewnie że pysk miała ścierpnięty po znieczuleniu i obolały po poczynaniach dentysty, ale to nie powód, by rezygnować z ciekawych zajęć i się burzyć na wszystkich wokoło... Nie myliłam się co do tego, że to coś dla moich Młodych. Cynk o tych zajęciach dostałam od mamy koleżanki klasowej córek - miło, że ktoś o nich ciągle myśli... Na fb pokazywałam zdjęcia z tych warsztatów, gdzie dziewczyny robiły stemple, a potem za ich pomocą ozdabiały koszulki i torby.
Wróciły obie bardzo, ale to bardzo zadowolone. Warto więc było opierniczyć konkretnie co niektórych i wypędzić z domu w deszcz.
To był wariowany tydzień, choć niby taki zwyczajny... No, jeszcze się nie skończył...
A gdy zaczęłam pisać tego posta, moje chłopaki - jak zwykle - poszli dokarmiać sąsiadowe kucyki suchym chlebem... A ja bułkę tartą muszę kupować, mimo że zawsze nam jakieś kromki zostają, bo Młody wszystko konikom zaniesie... Wracając z eskapady natknęli się na innego sąsiada - właściciela naszego domu... Gdy wrócili, mąż kazał mi wyłączać laptopa, bo Frans dał mi zajęcie... Wychodzę przed dom, a tam dwie skrzynki kwiatków i taczka ziemi... Czy ja wyglądam na ogrodniczkę?!! Ostatnim razem facet przywiózł mi wielgachne giergonie i jeszcze coś innego, co ma liście jak hortensja i być może nią jest... dowiem się jak zakwitnie pewnie... bo nie tylko nie wyglądam na ogrodniczkę, ja nią nie jestem... Fakt, lubię habazie różne i z tych dzisiejszych na razie posadziłam parę surfinii w wiszących doniczkach. Potem przewaliłam złomowisko koło domu i chyba już mam jakiś pomysł, co zrobić z pozostałymi kwiatkami korzystając z dostępnych materiałów.... Ale jutro się zajmę czyszczeniem, malowaniem i instalowaniem doniczek... nie wiem czy coś z tego wyjdzie, ale - jak to mówią - próba nie strzelba...
W niedzielę mamy zaproszenie na urodziny do przedszkolnego kolegi naszego Dorcia. Och, jak ciężko maluchowi zrozumieć, że nie może się pobawić autobusem, który jest kupiony na prezent dla innego chłopca. Oglądał już pudełko z pięć razy, dotykał przez dziurę zabawki, obracał wkoło. Za każdym razem pyta prosząco, czy może wypakować autobus z pudełka i "tylko troszkę" się pobawić? Wcześniej kupowaliśmy już drobne prezenty dla kuzyna z Polski i też było podobnie: "Tylko tjoszkę się pobawię, ja nie popsuję Sebciowego taptolka...". Cudownie jest móc obserwować takie zachowania, te próby zrozumienia sensu funkcjonowania świata i życia społecznego, próby zapanowania nad tym co się chce, a tym co powinno lub nie powinno robić...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko