strony bloga

26 września 2015

Masz mało czasu? Znajdź sobie dodatkowe zajęcie!

Dopiero, co obudziłam się z myślą "O nie! Znowu poniedziałek", a tu już piątek minął. Za mną bardzo intensywnie przeżyty tydzień. Lubię żyć w ten sposób, ale nie będę udawać, że nie jestem zmęczona, bo jestem. Najgorzej jest rano zwlec swoje prawie czterdziestoletnie kości z wyrka. O, jak się nie chce. Potem już jest z górki. 

Na wakacjach się martwiłam swoimi dojazdami do Mechelen, bo od zakończenia zajęć do pociągu mam prawie godzinę. Zastanawiałam się, co jak też będę robić w tym czasie. Jednak ze szkoły na butach idzie się jakieś 20 minut. Jest kilka osób dojeżdżających, więc idziemy razem. Towarzystwo wesołe, toteż droga mija niepostrzeżenie. Potem każdy rozchodzi się na swój peron czy przystanek autobusowy. Wtedy jest czas dla mojego Tolino, czyli e-readera, który jest chyba najlepszym prezentem urodzinowym, jaki dostałam w życiu. A dzięki tym dojazdom wreszcie mam czas na czytanie, w którym nikt mi nie przeszkadza. W czytniku zaś mogę nosić ze sobą wszędzie całą bibliotekę i czytać to, na co w danym momencie mam ochotę. W tym cieniutkim i lekkim pudełeczku mieści się bowiem kilka tysięcy książek - na razie mam kilkadziesiąt, ale już znalazłam dosyć dobrze wyposażoną księgarnię internetową. Lubię bardzo te minuty na peronie, a jeszcze bardziej te w komfortowym IC. Tym pociągiem mogła bym jechać na koniec świata - to nie to, co te brudne i śmierdzące kupy złomu z Podkarpacia, którymi kiedyś jeździłam do szkoły. Czytnik w łapie, Beethoven ze smartfona w słuchawkach i wygodne fotele w pędzącym pociągu - dzięki tym technicznym gadżetom doświadczam chwili szczęścia.
dom miłośnika dyń wygląda tak

Dziś nie szłam do pracy, bo robię co drugi piątek zwykle. Dzięki temu mogłam wreszcie na spokojnie posprzątać konkretnie swój własny dom. Ostatnie tygodnie nie pomagałam dziewczynom sprzątać ich apartamentu ani nie nadzorowałam cosobotnich prac. Dziś pod ich nieobecność poszłam nadrobić zaległości. Ulalala, prawie 2 godziny mi zeszło ogarnąć wszystko ze szczegółami. Ten pokój ma ze 30m kwadratowych, na odkrytych regałach tyle drobiazgów naustawianych, że głowa mała: kolekcje glinianych aniołków, zwierzątek origami i innych prac plastycznych, zbiory muszelek, kamieni, książki po polsku i książki po niderlandzku, zdjęcia, koraliki w pudełkach, cekiny w słoiczkach, kolorowe gumeczki, piórka, szpilki, brokaty, pędzle, flamastry, kredki, farby, cuda niewidy. W celu dokładnego posprzątania każdy drobiazg trzeba zestawić z półki, zetrzeć półkę, odkurzyć każdy drobiazg i odstawić na półkę. Przetarcie ścierką od przodu slalomem to zdecydowanie za mało, zaryzykuję stwierdzenie, że już lepiej nie ruszać wcale. Wszak nie od dziś wiadomo, że kurz rozłożony równomiernie, nie rzuca się tak bardzo w oczy.

 Dobrze jest wynieść dywaniki i wytrzepać w ogródku, bo z takich bardzo włochatych zwykły odkurzacz kurzu, ani tym bardziej brokatu, nie wydrze przecież, a do bosych stóp ten brokat na stówę się przyczepi. Trzeba odsunąć łóżka i wybrać zza nich papierki po cukierkach i folijki po rureczkach od kartoników do picia i te wszystkie drobiazgi, o które nie dawno toczyła się wojna, jakoby jedna drugiej zabrała po chamsku. Tej gumy do żucia też nie zaszkodzi z parapetu odkleić. W szafie czasem trzeba na półce ułożyć spodnie albo koszulki, bo wpychanie ich nogą raczej nie pomoże na niedomykające się drzwi, jak uważają niektórzy. Czyszcząc monitor byłam pełna podziwu,  że one widziały przez ten centymetrowy kurz, w co grają. Wow.

Czy Wasze Młode też doszły do perfekcji w odkurzaniu pomiędzy rozrzuconymi po podłodze plecakami, butami, piżamami, pluszakami? Czy tylko jak mam takie zdolne dzieciątka...?

I gdzie należne 10 euro za godzinę?

 Następne generalne porządki w tamtym rejonie dopiero za jakiś czas, jak znowu mi się będzie nudziło. O ile dobrze pamiętam, chyba podobnie sprzątałam w tym wieku - rynek, a w kąty nikt przecież nie zagląda, zresztą komu by się chciało, "ale kiedyś się wezmę", jak śpiewały Elektryczne Gitary. Jeden z moich ulubionych utworów.


W tym tygodniu miałam okazję bliżej poznać wychowawczynię Najstarszej i zobaczyć facjaty rodziców klasowych kolegów.  "Rodzice w ławkach" (Ouders op de Schoolbanken) - tak nazywa się pierwsze spotkanie rodziców z wychowawcą w tej szkole.

Wychowawczyni zapoznała nas z zasadami panującymi w klasie i szkole,  z zawartością i funkcjami schoolagendy (dzienniczka), czyli jakie informacje wpisują tam nasze małolaty, jakie uwagi mogą otrzymać od nauczycieli i jakie są tego konsekwencje. U córki już tych uwag sporo, choć dopiero pierwszy miesiąc nauki mija. Czart jeden tradycyjnie zapomina przynieść do domu książki, w której ma zadanie  albo kartki z wykonanymi ćwiczeniami z domu do szkoły zabrać, a czasem też oczywiście zapomina, że w ogóle takie cuś w plecaku przyniosła. Najwięcej uwag zbiera od wychowawczyni, bo tak się złożyło, że ta pani uczy matematyki, a z tego przedmiotu chyba zwykle najwięcej wszędzie zadają. Najbardziej irytujące jest to, że Najstarsza  nie ma problemów ze zrozumieniem matmy i mogła by mieć bardzo dobre wyniki, gdyż w tej dziedzinie nie są wymagane jakieś wyjątkowe zdolności językowe. Wystarczy tylko (TYLKO! ha!) chcieć. Jestem niestety mało przekonywująca w swoich monologach wygłaszanych co jakiś czas do potomstwa. 


Na spotkanie w klasie wpadli też na chwilkę drużyna z CLB i przedstawicielstwo Rady Rodziców, by się przedstawić i opowiedzieć o swoich zadaniach i celach oraz zachęcić do współpracy nowych rodziców.

Jeden miły pan pokazał też krok po kroku obsługę internetowej platformy "smartschool" ułatwiającej komunikację pomiędzy szkołą a uczniami i ich rodzicami. Każdy z uczniów i każdy z rodziców otrzymał własny login i hasło. W smartschool mamy m.in. wgląd do elektronicznego dzienniczka, czyli możemy sprawdzić kiedy są testy, kiedy jakieś zadanie z poszczególnych przedmiotów (nawet jak nasza gapa nie zdąży lub zapomni zapisać). Można też śledzić na bieżąco punktację z poszczególnych przedmiotów i sezonowe raporty swojego dziecka. Zobaczymy też wszystkie spóźnienia i tym podobne sprawy. Rzecz bardzo praktyczna i funkcjonalna. Z tej samej platformy korzystamy na kursie niderlandzkiego (możemy sprawdzać, co było na zajęciach, mamy też linki do stron z ćwiczeniami etc).

Dowiedzieliśmy się też, w jaki sposób zapisywać się przez internet na wywiadówkę z poszczególnymi nauczycielami. To rozwiązanie też mi się spodobało. Wystarczy wejść na stronę, wybrać odpowiadającą mi godzinę u tego, czy innego nauczyciela, potwierdzić i gotowe. Działa to na podobnej, co internetowa rezerwacja biletów w kinie.
pora na pora

Znowu piszę jeden post dwa dni. Właśnie mija sobota, która zaczęła się bardzo interesująco i wesoło. Jakiś czas temu otrzymałam od innych mam propozycję zorganizowania wspólnych ostatnich urodzin naszych jedenastolatek. Pomysł więcej niż dobry, bowiem od jakiegoś czasu w mózgownicy zaczęła mi się zapalać lampka z napisem "urodziny", którą próbowałam uparcie ignorować. Nie chciało mi się nawet myśleć o przygotowywaniu przyjęcia, wymyślaniu tematu, menu. Chyba jestem zmęczona trochę. Dlatego ten pomysł jednej większej wspólnej imprezy jest wręcz idealny. Zwłaszcza, że inne mamy są tutejsze i one się orientują w obyczajach urodzinowych (jakże  odmiennych od naszych polskich), miejscach, w których można taką imprezę zorganizować. Po prostu są na swoim terenie. Ja mimo, że sporo już wiem, to ciągle tej wiedzy mam za mało, ciągle się uczę i poznaję, co trzeba, co wypada, co należy, a czego nie przystoi lub nie można.

Zaczęło się od wymiany mejli i ustalenia terminu, który pasowałby wszystkim rodzinom. Sprawę ułatwiła nam strona Doodle, o której istnieniu przy tej okazji się dowiedziałam. Dziś spotkałyśmy się w celu ustalenia szczegółów. Znaczy ja głównie słuchałam i usiłowałam jak najwięcej zrozumieć z tej szybkiej i entuzjastycznej wymiany zdań i pomysłów pomiędzy mamami i dziewczynami. Młoda jednak czasem się wtrącała do rozmowy - mniej lub bardziej sensownie, ale próbowała brać czynny udział - jak to ona. 
Dla mnie to nowe doświadczenie i pewnego rodzaju test językowy. Co innego bowiem spokojna rozmowa z jedną czy dwoma, trzema osobami, a co innego obrady w gronie kilkunastoosobowym i to z udziałem zwariowanych małolatów, gdzie często nawija po kilka osób na raz. Większość zrozumiałam na szczęście i już z tego jestem zadowolona, bo to świadczy, że mój niderlandzki jest z każdym dniem lepszy. O szczegółach jednak napiszę w dalszej przyszłości, czyli najprawdopodobniej już po fakcie. Myślę, że sama o wiele bardziej przysłużę się sprawie w ostatecznych przygotowaniach fizycznych, jak przygotowanie sali, czy sprzątanie po.





2 komentarze:

  1. Ty masz pokój jak moje mieszkanie :P A co do odkurzania, heh ;) Sama tak robiłam jeszcze kilka lat temu haha - uwierz - da się ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też miałam takie mieszkanie, w którym w kuchni i łazience nie zmieścił się więcej niż jeden ludź :-) Ale za to sprzątanie całego tego apartamentu zajmowało 30 minut a nie pół dnia :-)

      Usuń

Komentujesz na własne ryzyko