Bossze, zachowujecie się czasem jak małe dzieci - mówię nie raz do moich nasto-już-latek...
Niekiedy na przykład przy śniadaniu ...kłócą się o to kto pierwszy ma grzać mleko w mikrofalówce, wyrywają sobie worek z chlebem, licytują, kto jest bardziej głupi i/lub brzydki, przedstawiając na poparcie swojej teorii liczne interesujące przykłady, od których często potem co najmniej jednej odechciewa się jeść. W końcu jedna sypie drugiej kakao na głowę albo wrzuca coś do kubka z herbatą, wtedy druga odwdzięcza się rozplaszczeniem kanapki na talerzu pierwszej, wycierając po tym dłoń z margaryny w jej sweter. Cóż, wtedy to już zwykle tracę cierpliwość i się wtrącam, stwierdzając publicznie, że ich zachowanie jest odwrotnie proporcjonalne do liczby przeżytych lat, tylko że używam często wyrazów uznanych powszechnie za niecenzuralne jako przecinka. Bowiem ja bardzo cierpliwa z natury jestem, ale jak się już wkurzę, to ręka, głowa, mózg na ścianie...
Tego typu przepychanki na dłuższą metę są irytujące. Jednak mimo wszystko uwielbiam je. Zawsze słucham i patrzę na przekomarzające się Młode uśmiechając się pod nosem, często udaje mi się zabawnym tekstem wypowiedzianym w porę zapobiec rękoczynom i co za tym idzie mojemu wnerwieniu. Najmłodszy też często bierze czynny udział w tego typu zabawach przyjedzeniowych, a obrzucaniu sióstr mięsem (w dosłownym znaczeniu oczywiście) też nie jest mu obce. W takich rodzinnych potyczkach słownych żadnemu z Trójcy niczego nie brakuje, ani fantazji, ani słownictwa, ani śmiałości, ani poczucia humoru, no a że czasem reprezentują zachowania, które w najlepszym wypadku można uznać za dziwne to drobny szczegół.
Człowiek by czasem chciał, by dzieci od urodzenia były samodzielne, odpowiedzialne, mądre, nigdy nie chorowały, zachowywały się zawsze tak jak należy, nie marudziły, nie narzekały, nie przeklinały, nie biły się, nie darły za włosy, nie pluły i nie wrzucały ogryzków za łóżko, chętnie się uczyły, etc etc. Jednak po głębszym zastanowieniu dochodzę zawsze do wniosku, że takich dzieci to ja bym mieć nie chciała chyba. To by było niefajne. Zero atrakcji, zero śmiechu, zero dreszczyku emocji, zero niespodzianek. Nuda, totalna nuda!
To uczenie dzieci wszystkiego (korzystania z nocnika, łyżki, ubierania portek, czytania, odpowiedniego do sytuacji zachowania, czy w końcu radości z życia, empatii, współczucia, odwagi, itp) daje nam satysfakcję z posiadania potomstwa, z bycia rodzicami. To troska o ich zdrowie, samopoczucie nadaje piękny cel naszemu życiu. A ileż frajdy dają nam kolejne dziecięce sukcesy. Cieszymy się z pierwszego samodzielnego kroku, z pierwszego rysunku, z każdej ładnie wykaligrafowanej literki, z każdej laurki, z każdego dobrze napisanego sprawdzianu, z każdej pochwały od nauczyciela, jesteśmy dumni, gdy dzieci tańczą, pływają, grają w piłkę nożną, malują... Wcale nie muszą zdobywać pucharów. Najważniejsze by one były zadowolone z siebie i robiły, to co lubią i w czym są dobre, bo ich radość to nasze szczęście.
Tymczasem za nami kolejne urodziny. Tatuś i syn urodzili się w tym samym miesiącu, więc świętują razem. W tym roku obaj zażyczyli sobie tort ciężarówkę. Ja jako prawdziwa baba średnio znam się na samochodach. Oglądałam jednak namiętnie zdjęcia tirów w necie i próbowałam przenieść te obrazy na stół. Szału nie ma i w tym roku nie jestem usatysfakcjonowana swoim dziełem, ale Młody rozpoznał w tym torcie samochód, czyli można rzec, że się udało. W sumie cały czas nadzorował pilnie pracę, mówił, gdzie powinno auto mieć koła i jakie, i ile. Skrytykował brak świateł wstecznych, więc czym prędzej musiałam dolepić. W środku był zwykły biszkopt z masą serową, która - jak się okazało - nie jest dobrą bazą pod masę cukrową bo ją podtapia deczko. No ale nie odpadła zanim przyszli goście, więc nie ma co biadolić.
Jak tylko goście wyszli, ja z Młodym zabraliśmy się za przygotowywanie drugiego tortu dla kolegów z klasy. Co prawda ja chciałam pójść po najmniejszej linii oporu i zrobić babeczki, ale solenizant stwierdził, że musi być tort Minionek. Na szczęście Minionki to nieskomplikowane istoty. To był najprostszy tort jaki w życiu zrobiłam, a mamy kolegów Młodego napisały na fb, że dzieci były zachwycone, a tort smaczny. czyli wszystko gra.
Upiekliśmy z Młodym ciasto czekoladowe (brownie) przepis znajdziesz tu.
Gdy wystygło ubiłam śmietanę 36% z cukrem, dodałam żelatynę (2 płatki rozpuszczone w mleku) i żółty barwnik, następnie polałam tym ciasto czekoladowe. Oko, buzię i włoski zrobiłam z masy cukrowej, która została po budowie samochodu.
Przepis na moją masę cukrową, gdyby ktoś był ciekawy:
około 60 dag cukru pudru
3 łyżeczki glukozy w proszku (tutaj się nazywa: druivensuiker i jest w biosklepach)
3 łyżeczki lub płatki żelatyny + 50 ml gorącej wody
Wszystko wrzucić do michy, wymieszać ręką i wyrobić ciasto. Zawsze można dodawać wody lub cukru, gdyby wydawało się za suche lub za mokre. Po czym od razu włożyć do worka, żeby nie wyschło. Masa jest śnieżnobiała i można barwić na dowolny kolor. Można malować pędzelkiem przy użyciu barwników spożywczych rozpuszczonych w niewielkiej ilości wody. Ja tak robię. Można lepić figurki i inne ozdoby. Można przykryć cały tort. W tym celu polecam rozwałkowywać na folii spożywczej (lub miedzy dwoma foliami)i z folią przenosić na tort.
Po lekcjach każdy solenizant zaprasza do domu Julesa na jeden dzień. Jules to nie kto inny, tylko klasowa maskotka. Nasz gość przyjechał z nami na rowerze razem ze swoim bagażem. W plecaku zabiera bowiem zawsze ze sobą m.in. piżamę, majty na zmianę, skarpety, buty sportowe i kalosze a także książkę do czytania przed snem oraz swój pamiętnik, gdzie każde dziecko przy pomocy rodzica musi opisać, jak Jules spędzał czas, będąc w gościach. Można też wkleić pamiątkowe fotki. U nas Jules został trochę dłużej, bo się bidoki pochorowały. Poszliśmy więc razem do lekarza, a potem obaj chłopcy leżeli grzecznie cały dzień w łóżku i oglądali telewizję. Na drugi dzień zadzwoniła dyrektorka i poprosiła o odwiezienie Julesa do przedszkola, bowiem okazało się, że kolejny solenizant czeka na jego odwiedziny. Młody więc założył gościowi kurtkę i buty oraz wyprzytulał mocno na pożegnanie. Dopiero wówczas mogłam odprowadzić naszego małego gościa do szkoły.
To jest super zwyczaj. Gdy siedzieliśmy w poczekalni u doktora (z Julesem oczywiście) jakaś pani zapytała Młodego, czy miał urodziny, bo od razu rozpoznała klasową maskotkę, gdyż jej wnuczki też chodziły do tej szkoły i gościły Julesa w domu. Dzieciaki bardzo emocjonalnie i odpowiedzialnie podchodzą do tych wizyt. W pamiętniku czytałam i oglądałam zdjęcia ze wspólnego ubierania choinki, wspólnych posiłków, zabaw. Dzieci zabierają swojego gościa na zakupy do supermarketu, w odwiedziny do dziadków czy wujostwa. Młody pokazywał Julesowi nasze krokusy i kazał mu czytać książkę przyniesioną z przedszkola. Tak przy okazji nadmienię, że bajki dla przedszkolaków mogę już czytać spokojnie i nawet wszystko rozumiem. Może się to wydać śmieszne, jednak nie dawno jeszcze było to ponad moje możliwości.
Każde kolejne urodziny to znak upływającego czasu. Dopiero co Młody się urodził, a już minęło 4 lata. Dopiero co był taki maleńki, że mieścił się na podusi, a my drżeliśmy o jego zdrowie, gdy leżał w szpitalu najpierw z powodu żółtaczki i bakterii w moczu, potem zapalenia płuc. Dopiero co martwiłam się, jak przeżyć i nie paść na miejscu ze zmęczenia, bo drań budził się kilkanaście razy w nocy na cyca, gdy przy tym ja musiałam przestrzegać diety, bo uczulało go wszystko co miało jakikolwiek związek z drobiem lub krową, kakao, różne owoce, a oprócz tego środki czystości, kosmetyki dziecięce aaaa. To była masakra jakaś. Dziś na szczęście jest zdrowym czterolatkiem, który żre czekoladę całymi tabliczkami, pije mleko, uwielbia mięcho i owoce i nic a nic mu one nie szkodzą. Pozostało uczulenie na niektóre środki czystości i kosmetyki, ale to pikuś jest.
Jeszcze nie dawno nie umiało to samo jeść, ani chodzić, a dziś wszystko robi samodzielnie. Sam się ubiera. Ba, nawet nie wolno się za bardzo wtrącać co do wyboru ubrań na dany dzień. Matka może co najwyżej zasugerować to i owo, np że w zimowych butach to tylko na zakupy można, albo na spacer, do szkoły absolutnie się nie nadają, bo by się stopki ugotowały chyba przez cały dzień. Sam się rozbiera, włazi pod prysznic i sam się kąpie. Włoski tylko łaskawie pozwala umyć dorosłym, no i czasem życzy sobie pomocy przy wycieraniu. Sam umie zrobić kanapkę z szynką i płatki. Jeszcze nie dawno prosił o wyjęcie rzeczy z lodówki, podsadzenie do szafy z chlebem. Parę dni temu krzesła poszły w ruch i teraz czasem wchodzę do kuchni, a tu jedno krzesło pod lodówką, bo szukał margaryny, drugie pod szafą, bo wyjmował herbatę, którą mu siostry zalewały, trzecie pod mikrofalówką, bo pomagał siostrze grzać mleko, czwarte pod inną szafą, bo szukał chipsów. Wkurza mnie ten chaos niekontrolowany, ale z drugiej strony cieszę się, że Młode sobie same radzą ze wszystkim. Ciągle jednak o wiele łatwiej - i to całej Trójcy - wyjąć coś z lodówki niż to potem tam schować. Prościej wyjąć talerze i kubki z szafy, do której nawet starszaki muszą użyć krzesła, niż włożyć te rzeczy do zmywarki, która stoi przecież na samym dole i nawet Młody tam sięga. No cóż, pracujemy nad tym. Ciekawe też jest to, że jeśli jedna z dziewczyn niesie na górę napój czy przekąski to nie widzi problemów, by zabrać też coś dla siostry. Natomiast w drugą stronę to już tak nie działa. "To nie nie moje - nie będę tego sprzątać" i tak się zaczyna wojna, bo to nigdy nie jest takie oczywiste, co było czyje. Czy za opakowanie po chipsach odpowiada ten, kto je kupił, czy ten, kto zjadł ostatniego chipsa? Czy brudny kubek odnosi ten, kto z niego pił, czy ten kto robił kakao, a może ten kto przeszkodził w piciu wrzucając do kubka kawałek OBLIZANEGO ciastka? To są dylematy dzięki którym często to matka rodzicielka ostatecznie posprząta chlew. Choć wszyscy wiedzą, że to nie zawsze się opłaca. Ja bowiem sprzatam zwykle dość dokładnie i bezrefleksyjnie, czyli bez zastanawiania się czy z tej góry potencjalnych śmieci coś jeszcze się może przydać, czy też nie. Zgarniam do wora i tyle. Ostatnio Młoda musiała prosić nauczycielkę o drugi egzemplarz wskazówek do zadania domowego. Zdarzyło się już też młodym przeszukiwać śmierdzący wór na śmieci w celu odnalezienia reszty z kieszonkowego. Cóż, matką idealną to raczej mnie nazwać nie można, ale na miano upierdliwej starej na pewno już nie raz zasłużyłam.
Moje dzieci zaś nie są idealne, ale za to na 100% mi się udały - są fajne, wesołe, inteligentne, pomysłowe, serdeczne, wrażliwe i kochane. M_jak_Mąż też ideałem nie jest, dzięki czemu idealnie się komponuje z resztą z Wielkiej Piątki.
Człowiek by czasem chciał, by dzieci od urodzenia były samodzielne, odpowiedzialne, mądre, nigdy nie chorowały, zachowywały się zawsze tak jak należy, nie marudziły, nie narzekały, nie przeklinały, nie biły się, nie darły za włosy, nie pluły i nie wrzucały ogryzków za łóżko, chętnie się uczyły, etc etc. Jednak po głębszym zastanowieniu dochodzę zawsze do wniosku, że takich dzieci to ja bym mieć nie chciała chyba. To by było niefajne. Zero atrakcji, zero śmiechu, zero dreszczyku emocji, zero niespodzianek. Nuda, totalna nuda!
To uczenie dzieci wszystkiego (korzystania z nocnika, łyżki, ubierania portek, czytania, odpowiedniego do sytuacji zachowania, czy w końcu radości z życia, empatii, współczucia, odwagi, itp) daje nam satysfakcję z posiadania potomstwa, z bycia rodzicami. To troska o ich zdrowie, samopoczucie nadaje piękny cel naszemu życiu. A ileż frajdy dają nam kolejne dziecięce sukcesy. Cieszymy się z pierwszego samodzielnego kroku, z pierwszego rysunku, z każdej ładnie wykaligrafowanej literki, z każdej laurki, z każdego dobrze napisanego sprawdzianu, z każdej pochwały od nauczyciela, jesteśmy dumni, gdy dzieci tańczą, pływają, grają w piłkę nożną, malują... Wcale nie muszą zdobywać pucharów. Najważniejsze by one były zadowolone z siebie i robiły, to co lubią i w czym są dobre, bo ich radość to nasze szczęście.
Tymczasem za nami kolejne urodziny. Tatuś i syn urodzili się w tym samym miesiącu, więc świętują razem. W tym roku obaj zażyczyli sobie tort ciężarówkę. Ja jako prawdziwa baba średnio znam się na samochodach. Oglądałam jednak namiętnie zdjęcia tirów w necie i próbowałam przenieść te obrazy na stół. Szału nie ma i w tym roku nie jestem usatysfakcjonowana swoim dziełem, ale Młody rozpoznał w tym torcie samochód, czyli można rzec, że się udało. W sumie cały czas nadzorował pilnie pracę, mówił, gdzie powinno auto mieć koła i jakie, i ile. Skrytykował brak świateł wstecznych, więc czym prędzej musiałam dolepić. W środku był zwykły biszkopt z masą serową, która - jak się okazało - nie jest dobrą bazą pod masę cukrową bo ją podtapia deczko. No ale nie odpadła zanim przyszli goście, więc nie ma co biadolić.
Jak tylko goście wyszli, ja z Młodym zabraliśmy się za przygotowywanie drugiego tortu dla kolegów z klasy. Co prawda ja chciałam pójść po najmniejszej linii oporu i zrobić babeczki, ale solenizant stwierdził, że musi być tort Minionek. Na szczęście Minionki to nieskomplikowane istoty. To był najprostszy tort jaki w życiu zrobiłam, a mamy kolegów Młodego napisały na fb, że dzieci były zachwycone, a tort smaczny. czyli wszystko gra.
Mój kucharzyk przygotowuje ciasto czekoladowe |
Gdy wystygło ubiłam śmietanę 36% z cukrem, dodałam żelatynę (2 płatki rozpuszczone w mleku) i żółty barwnik, następnie polałam tym ciasto czekoladowe. Oko, buzię i włoski zrobiłam z masy cukrowej, która została po budowie samochodu.
Przepis na moją masę cukrową, gdyby ktoś był ciekawy:
około 60 dag cukru pudru
3 łyżeczki glukozy w proszku (tutaj się nazywa: druivensuiker i jest w biosklepach)
3 łyżeczki lub płatki żelatyny + 50 ml gorącej wody
Wszystko wrzucić do michy, wymieszać ręką i wyrobić ciasto. Zawsze można dodawać wody lub cukru, gdyby wydawało się za suche lub za mokre. Po czym od razu włożyć do worka, żeby nie wyschło. Masa jest śnieżnobiała i można barwić na dowolny kolor. Można malować pędzelkiem przy użyciu barwników spożywczych rozpuszczonych w niewielkiej ilości wody. Ja tak robię. Można lepić figurki i inne ozdoby. Można przykryć cały tort. W tym celu polecam rozwałkowywać na folii spożywczej (lub miedzy dwoma foliami)i z folią przenosić na tort.
tort Minionek - czekoladowy z masą śmietanową |
Po lekcjach każdy solenizant zaprasza do domu Julesa na jeden dzień. Jules to nie kto inny, tylko klasowa maskotka. Nasz gość przyjechał z nami na rowerze razem ze swoim bagażem. W plecaku zabiera bowiem zawsze ze sobą m.in. piżamę, majty na zmianę, skarpety, buty sportowe i kalosze a także książkę do czytania przed snem oraz swój pamiętnik, gdzie każde dziecko przy pomocy rodzica musi opisać, jak Jules spędzał czas, będąc w gościach. Można też wkleić pamiątkowe fotki. U nas Jules został trochę dłużej, bo się bidoki pochorowały. Poszliśmy więc razem do lekarza, a potem obaj chłopcy leżeli grzecznie cały dzień w łóżku i oglądali telewizję. Na drugi dzień zadzwoniła dyrektorka i poprosiła o odwiezienie Julesa do przedszkola, bowiem okazało się, że kolejny solenizant czeka na jego odwiedziny. Młody więc założył gościowi kurtkę i buty oraz wyprzytulał mocno na pożegnanie. Dopiero wówczas mogłam odprowadzić naszego małego gościa do szkoły.
To jest super zwyczaj. Gdy siedzieliśmy w poczekalni u doktora (z Julesem oczywiście) jakaś pani zapytała Młodego, czy miał urodziny, bo od razu rozpoznała klasową maskotkę, gdyż jej wnuczki też chodziły do tej szkoły i gościły Julesa w domu. Dzieciaki bardzo emocjonalnie i odpowiedzialnie podchodzą do tych wizyt. W pamiętniku czytałam i oglądałam zdjęcia ze wspólnego ubierania choinki, wspólnych posiłków, zabaw. Dzieci zabierają swojego gościa na zakupy do supermarketu, w odwiedziny do dziadków czy wujostwa. Młody pokazywał Julesowi nasze krokusy i kazał mu czytać książkę przyniesioną z przedszkola. Tak przy okazji nadmienię, że bajki dla przedszkolaków mogę już czytać spokojnie i nawet wszystko rozumiem. Może się to wydać śmieszne, jednak nie dawno jeszcze było to ponad moje możliwości.
Jeszcze nie dawno nie umiało to samo jeść, ani chodzić, a dziś wszystko robi samodzielnie. Sam się ubiera. Ba, nawet nie wolno się za bardzo wtrącać co do wyboru ubrań na dany dzień. Matka może co najwyżej zasugerować to i owo, np że w zimowych butach to tylko na zakupy można, albo na spacer, do szkoły absolutnie się nie nadają, bo by się stopki ugotowały chyba przez cały dzień. Sam się rozbiera, włazi pod prysznic i sam się kąpie. Włoski tylko łaskawie pozwala umyć dorosłym, no i czasem życzy sobie pomocy przy wycieraniu. Sam umie zrobić kanapkę z szynką i płatki. Jeszcze nie dawno prosił o wyjęcie rzeczy z lodówki, podsadzenie do szafy z chlebem. Parę dni temu krzesła poszły w ruch i teraz czasem wchodzę do kuchni, a tu jedno krzesło pod lodówką, bo szukał margaryny, drugie pod szafą, bo wyjmował herbatę, którą mu siostry zalewały, trzecie pod mikrofalówką, bo pomagał siostrze grzać mleko, czwarte pod inną szafą, bo szukał chipsów. Wkurza mnie ten chaos niekontrolowany, ale z drugiej strony cieszę się, że Młode sobie same radzą ze wszystkim. Ciągle jednak o wiele łatwiej - i to całej Trójcy - wyjąć coś z lodówki niż to potem tam schować. Prościej wyjąć talerze i kubki z szafy, do której nawet starszaki muszą użyć krzesła, niż włożyć te rzeczy do zmywarki, która stoi przecież na samym dole i nawet Młody tam sięga. No cóż, pracujemy nad tym. Ciekawe też jest to, że jeśli jedna z dziewczyn niesie na górę napój czy przekąski to nie widzi problemów, by zabrać też coś dla siostry. Natomiast w drugą stronę to już tak nie działa. "To nie nie moje - nie będę tego sprzątać" i tak się zaczyna wojna, bo to nigdy nie jest takie oczywiste, co było czyje. Czy za opakowanie po chipsach odpowiada ten, kto je kupił, czy ten, kto zjadł ostatniego chipsa? Czy brudny kubek odnosi ten, kto z niego pił, czy ten kto robił kakao, a może ten kto przeszkodził w piciu wrzucając do kubka kawałek OBLIZANEGO ciastka? To są dylematy dzięki którym często to matka rodzicielka ostatecznie posprząta chlew. Choć wszyscy wiedzą, że to nie zawsze się opłaca. Ja bowiem sprzatam zwykle dość dokładnie i bezrefleksyjnie, czyli bez zastanawiania się czy z tej góry potencjalnych śmieci coś jeszcze się może przydać, czy też nie. Zgarniam do wora i tyle. Ostatnio Młoda musiała prosić nauczycielkę o drugi egzemplarz wskazówek do zadania domowego. Zdarzyło się już też młodym przeszukiwać śmierdzący wór na śmieci w celu odnalezienia reszty z kieszonkowego. Cóż, matką idealną to raczej mnie nazwać nie można, ale na miano upierdliwej starej na pewno już nie raz zasłużyłam.
Moje dzieci zaś nie są idealne, ale za to na 100% mi się udały - są fajne, wesołe, inteligentne, pomysłowe, serdeczne, wrażliwe i kochane. M_jak_Mąż też ideałem nie jest, dzięki czemu idealnie się komponuje z resztą z Wielkiej Piątki.
do sąsiadki przyszedł gość... |
Masz sporo racji w tym poście :)
OdpowiedzUsuńJestem, jestem :)
Czytam każdy post i kibicuję po cichu.
Podobają mi się rozmowy z innymi. Fajnie to wymyśliłaś.
Pozdrawiam wesoło :)
Dzięki. Pozdrawiam również.
Usuń:-) a mowilam ze mlody bedzie z was najlepszym Belgiem :-) Jules to caly program pedagogiczny.... kiedy pracowalam w tutejszej szkole tez korzystalam z niego....to zalezy od szkoly... mysle,ze po polsku nazywalby sie po prostu JULIAN??? :-)
OdpowiedzUsuńPo ostatniej rozmowie o Julesie ze znajomą mamuśką z innej części Flandrii już się domyśliłam, że ta postać to część systemu. Po naszemu to na pewno byłby Julian, Julek :-) Tak czy owak jest to świetny pomysł z takim ludzikiem, którego wszyscy znają.
Usuń