Najstarsza dała czadu.
Nieswojsko się w czwartek z rańska czuła. Mówię jej zatem - jak zwykle - że jakby się w szkole nadal źle czuła, niech zawija do sekretariatu po zezwolenie na zjazd do chaty. Zapomniałam całkiem w porannym pośpiechu, że teraz NIE JEST JAK ZWYKLE, bo ludziom się coś potentegowało z lekka w ostanich czasach i że publiczne oświadczanie w szkole złego samopoczucia może doprowadzić do ataku paniki.
Powiedziała w sekretariacie, że boli ją gardło i głowa, nie będąc zapewne świadomą, że obie te rzeczy są na liście objawów covida albo raczej nie będąc całkiem świadoma konsekwencji tego faktu... Dwa objawy z długiej listy covidowej to już kurde poważna sprawa. To już prawie pewne, że masz covid i trzeba się o ciebie bać no i ciebie.
Sekretarka zadzwoniła natychmiast do mnie i z paniką słyszalną w głosie wymieniła te objawy i powiedziała, że ktoś MUSI PO CÓRKĘ PRZYJECHAĆ.
Odpowiedziałam, że no sorry, ale na rower raczej osiemnastolatki nie zabiorę. Tata pracuje 40km od szkoły i nie ma telefonu przy sobie (poza tym nie będzie się zwalniał z roboty z powodu bólu głowy - chyba nas jeszcze nie powaliło). Dała rady jeździć pociągiem i rowerem w gipsie, to spokojnie da rady wrócić do chałupy z bólem gardła i głowy... Bez przesadyzmu.
No ale jak ma objawy covida to nie mogą jej samej wypuścić ze szkoły, bo taki jest przykaz. Może ktoś z rodziny by przyjechał.
Nie mamy tu ŻADNEJ RODZINY ANI PRZYJACIÓŁ! (czy tak ciężko to sobie raz zapamiętać?)
Może sąsiad..?
No! Mieszkamy wśród emerytów. Mam narażać życie ludzi (bo dla dziadków ten wirus może faktycznie być niebezpieczny), gonić ich autem po obcych wsiach, marnować ich czas, bo jakić postrzał wymyślił, że TERAZ dziecko (podkreślmy DOROSŁE DZIECKO!) trzeba odbierać ze szkoły, gdy ma ból głowy! Serio?!! NIE!!!! Nikt po nią nie przyjedzie! Jak chcecie, to ją odwieźcie do domu. Proszę bardzo. Ja decyduję, że może wrócić pociągiem, tak jak tam pojechała. A potem wsiąść na swój zajebisty zielony rower i przykręcić do domu.
Jeżu! Jakoś w poprzednie lata nikt się nie martwił, że moje dziecko popitala na rowerze w deszcz, ziąb, piździawicę, że stoi godzinami na dworcu i marznie. Jeszcze kazania i straszenie konsekwencjami, że się spóźniło z powodu niejechania pociągu. A chuj że dziecko wymarzło na stacji godzinę czy dwie. Nikogo nie obchodziło, że dziecko jest przeziębione, ledwie na oczy widzi, że kaszle mało płuc nie wypluje, że nos mu prawie odpada od smarkania. Nie, dotąd jak dziecko nie miało 40 stopni gorączki, trzeba było popitalać do szkoły i nikogo nie obchodziło jego samopoczucie. Nagle teraz ból gardła wymaga przyjechania do szkoły po dziecko! Strzelcie se baranka!
No to okej. Oni ją wyślą, ale jak przyjedzie do domu, natychmiast mamy wysłać mejl do sekretariatu, by potwierdzić, że dotarła bezpiecznie.
Borze ciemny! Ból gardła zabije mi dziecko w trakcie dziesięciominutowej jazdy pociągiem. Sie porobiło na tym świecie.
Gdybym wiedziała, że wyniknie taka draka, to bym jej kazała zostać w domu. Dziecko z kolei stwierdziło, że jakby przewidziało, że tak będzie, to by została w szkole do końca lekcji, bo aż tak źle się nie czuła. Dała by rady.
Wróciła. Wysłałam ten mejl. Nie dostałam potwierdzenia otrzymania, z czego wnioskuję, że bazgrołów pani sekretarki pewnie nie rozszyfrowałam należycie. Ktoś zapisuje adres mejlowy to nagryzmoli jak pazur kurą. Bardzo mądre.
Pytam się Najstarszej, czy kazali jej iść na test. Pani w sekretariacie nic nie mówiła...
Zadzwoniłam do rodzinnego, bo przecież zwolnienie jej będzie potrzebne i pewnie będą się też w tej szkole pytać, czy robiła test... Rodzinny mówi, że tak, te dwa objawy są na liście covid19 i lepiej zrobić test. Powiedział, że zaraz nas umówi i oddzowni. Oddzwonił za parę minut i powiedział, że mamy test za godzinę u nas na wsi. Dzięki temu wiem już, jak to działa i gdzie mamy testownię w gminie, bo myślałam, że może do miasta trzeba będzie drzeć.
Pojechałyśmy rowerami oczywiście, bo to z 4 km. (Dobrze, że serio gówno jej jest, bo jedź tu rowerem chorym będąc). Punkt testowy u nas na zadupiu jest w jakiejś starej kamienicy zaadoptowanej do potrzeb punktu testowego. Sporo młodzieży tam się przewinęło, zanim zaparkowałysmy nasze rowery i przeszłyśmy procedurę testową.Tam jest zaraz obok szkoła średnia to młodzież ma dobrze, bo od razu se mogą pyknąć na test i iść spokojnie do domu. Wystarczy powiedzieć, że masz ból gardła i ból głowy - lecisz na test i masz parę dni z głowy albo i paręnaście jak się uda pozytywny, a wtedy to jeszcze i cała klasa skorzysta chłe chłe. Najstarsza właśnie mówiła, że już mało klas w jej szkole jest, bo większość na kwarantannie, i jej klasa nie może się doczekać, kiedy wreszcie ktoś dostanie tego covida i pójdą na kwarantannę. Śmieszki heheszki. Ale to by w sumie wyjaśniało, skąd oni tych ludzi do testowania tylu biorą... Do roboty jak się komuś nie che iść, to pewnie też bajer z główką i gardełkiem by zadziałał w tych chorych okolicznościach chłe chłe.
W okienku zapytali, czy chcemy tylko test, czy test i konsultację. O, to i konsultacja jest w zestawie? Się zdziwiłam. Chciałyśmy konsultację, bo przecież to zwolnienie jest potrzebne. Kazali czekać w poczekalni. Jednak nawet nie zdażyłyśmy dupą krzesła dotknąć, jak zawołali. Wsadzili jej znowu ten wycior do mózgu i kazali wrócić do poczekalni. A tam już doktor czekał, bo pewnie się chłopina nudził w tym prowizorycznym gabinecie. Doktor ubrany w strój NASA czy coś koło tego, ale spoko. To inny rodzinny ze wsi. Bardzo fajny gostek. Zbadał Dużą. Zajrzał do gardła, zajrzał do nosa, osłuchał. Powiedział, że pewnie zwykłe zapalenie gardła czy przeziębienie, bo pełno teraz różnych wirusów. Oczywiście nie można wykluczyć covid, ale bez paniki. Wypisał zwolnienie do szkoły. Zapytał co przepisać. W sensie czy potrzebujemy coś na gardło, katar, przeciwgorączkowego...
Dali tam kartkę z adresem strony, na której można sprawdzić sobie wynik testu korzystając z dowodu i czytnika elektroniczmego. Było napisane, że wynik będzie za od 1,5 do 3 dni. Dziś jeszcze nie ma.
Powiedział też, że w razie jak będzie pozytywny, to wtedy zadzwonią i powiedzą, co trzeba robić itd.
Jednak w sumie dobrze, że tak się złożyło.
Dzięki temu testowi i temu papierkowi, który nam dali, uzyskaliśmy oto dostęp do naszej karty medycznej. Jakoś dotąd się nie złożyło, by ktoś mnie poinformował, jaka to strona, a ja jakoś nigdy nie zapytałam, choć niby wiem od dawna, że taka istnieje. U nas nas to strona: https://www.cozo.be/ (nie wiem, czy ona ogólnie wszędzie obowiązuje, czy są różne i nie chce mi się teraz szukać).
Dzięki niej lekarze, instytucje medyczne szybko mogą dzielić się informacjami dotyczącymi zdrowia poszczególnych pacjentów, a sam pacjent ma wgląd do swoich medycznych dokumentów. Znajdziemy tu m.in. nasze badania laboratoryjne, zdjęcia rentgenowskie, szczepienia, zabiegi, konsultacje wszystkich medyków, którzy dostali zgodę na korzystanie z naszych danych. Loguje się na nią - jako sie rzekło - przy pomocy dowodu osobistego (potrzebny oczywiście czytnik kart eID i PIN).
Poza tym ta pandemia wkurza mnie i stresuje coraz bardziej
Staram się unikać informacji o covid, bo zwyczajnie próbuję mieć to w dupie, gdyż w głowie już dawno mi się nie mieści. Cyrk na kółkach. Słuchajcie, ja rozumiem informacje co jakiś czas, gdy coś się zmieni, np jakieś obostrzenia wprowadzą, czy coś, ale do kurwy jebanej nędzy ja nie muszę, ZUPEŁNIE NIE POTRZEBUJĘ wszędzie widzieć tej pierdolonej pandemii!
Mój mąż miał w rodzinie kilka przypadków raka i jesteśmy świadomi, że on i syn są w związku z tym w grupie podwyższonego ryzyka rakowego, ale jakby tak kilka razy dziennie nam ktoś o tym przypominał, to chyba byśmy w końcu pierdolca dostali na tym punkcie i zaczęli się codziennie badać i przy każdym najdrobniejszym bólu, dziwnym samopoczuciu myślelibyśmy, że to rak. Bo tak to działa. Z covidem jest nie inaczej.
Od tego codziennego fandzolenia o covidzie ludziom odpierdala totalnie!
Nosz kuźwa. Obserwuję sobie taką jedną stronkę z humorem. Żarty, memy, dowcipy, wygłupy. Zajrzy człowiek rano, pośmieje ryja i może zaczynać dzień. Lubię żarty o covidzie. Dobre jak każde inne. No ale kuźwa żarty. W sensie ŻARTY. A nie że ja wbijam na stronkę z humorem i widzę, że ktoś dodał post o noszeniu masek i o tym ile osób kojfnęło i że jestem mordercą bo nie noszę maski, a pod nim oczywiście dzika gównoburza. Zaiste, w chuj śmieszne.
Jak ktoś nie ma poczucia humoru, nie umie się śmiać, nie zna się na żartach, cierpi na wieczny i nieuleczalny ból dupy, to niech się zapisze do grupy ludzie-z-nieuleczalnym-bólem-dupy, grupy wszystkich-żalów-do-świata, czy też grupy sram-ze-strachu-przed-pandemią albo fanklub-covida, a nie do grupy z humorem.
Jak nie znam się na muzyce, ale interesuję się ornitologią to nie wpierdalam się do grupy fanów Justina Biebera i nie pierdolę tam o ochronie bażantów czy obyczajach godowych cietrzewi c'nie.. ?
No ale to nic. Mogę znaleźć inne śmieszne żartowne strony. Tego ci w necie dostatek.
Bardziej martwi mnie fakt, że przez kolejne obostrzenia znowu mogą nam poodwoływać wizyty u specjalistów. A mam już tego dość i chciałabym wreszcie zakończyć te pieprzone badania i dostać wreszcie te pieprzone papierki.
Najstarsza ma jeszcze jeden test i mieliśmy nadzieję, że może w końcu dostanie to zaświadczenie, że ma spektrum autyzmu. Ten durny świstek może mieć ogromne znaczenie dla kontynuacji nauki, dla przyszłej pracy, w ogóle życia... A wydaliśmy już czapkę pieniędzy i poświęciliśmy sporo czasu (już można liczyć w latach) na badania, testy, wizyty u psychiatrów, logopedów, psychologów itp. W styczniu zaczęły się przygotowania do przyjęcia na oddział, które zostało całkowicie odwołane przez ten durny lockdown. Odwołane raz na zawsze, bo Duża jest teraz już za duża. Jeśli teraz odwołają nam listopadową wizytę to też już będzie pozamiatane, bo potem Najstarsza skończy 18 lat i nie będzie mogła chodzić do lekarza dla dzieci. A nie uśmiecha się już nikomu z nas opowiadać całego swojego życia kolejnym ludziom. Bo to nie są miłe opowieści. Ja już mam dosyć. Dzieci mają dosyć. Mąż ma dosyć. Nie damy rady więcej.
Druga Młoda nie mogła doczekać się spotkania ze swoim psychiatrą. Z każdym dniem było gorzej i gorzej. Co poszła do szkoły, to wracała. W końcu stwierdziliśmy, że trzeba pójść zwyczajnie do rodzinnego po zwolnienie. Młoda stwierdziła pół żartem pół serio, że ojciec musi iść, bo nasz doktor wydaje się być mizoginistyczno-seksistowski i tylko innego chłopa się posłucha ;-). Jak pójdzie ona sama albo ja z nią, to nie da nam dużo wolnego, tylko bedzie kazał chodzić do szkoły, bo "szkoła jest najważniejsza". Od znajomych Belgów wiemy, że on w ogóle nikomu nie chce dawać więcej niż 3 dni wolnego z byle choróbki, a co dopiero bez HAHA. No i poszli. Ojciec zapytał tylko, czy doktor orientuje się w problemach córki, a doktor potwierdził, że się orientuje. A potem ojciec powiedział, że przydało by się 2 tygodnie wolnego do dnia wizyty u psychiatry prowadzącego, bo Młoda nie daje rady. Nie ma sprawy.
Czasem okazuje się, że najprostrze rozwiązania sa najlepsze, ha.
No i tak siedziała se dwa tygodnie w domu i dochodziła do siebie walcząc z myślami o braku sensu życia i rozważaniami nad możliwościami z nim skończenia. Zanim się z nimi uporała, zaczął się stres przed wizytą o doktorki, bo dawno się z nią przez tę durną koronę nie widziała i nie wiedziała, co też tam to tałatajstwo ze szkoły i z poradni już zdążyło za banialuki psychiatrze naopowiadać. Pytali oczywiście Młodej i mnie o pozwolenie na rozmowę z doktorem, bo tutaj to tak działa, ale nie zmienia to faktu, że najpierw pozwolisz, a potem się stresujesz, bo nie wiesz, co się komu we łbie uroiło na twój temat.
Denerwowałyśmy się, co powie, co zaleci i przede wszystkim, czy wypisze ten cholerny papier do szkoły, czyli zalecenie nauki w niepełnym wymiarze. Wypisała do końca trymestru, bo nie może więcej na razie. Dobre i cokolwiek. Wydrukowała też zapas recept na piguły. No i dobrze. Młoda chodzi do szkoły trzy razy w tygodniu - raz na cały dzień, i dwa razy po jednej do kilku godzin.
Nie zmienia to jednak faktu, że teraz to człowiekowi tak na prawdę nic się nie chce. Z każdym dniem wszystko coraz bardziej traci sens. Co z tego, że w końcu bo tych wszyskich przeżyciach, koszmarach, trudnościach, kłopotach, po tylu latach cierpień, stresu, braku pieniędzy, biedy, strachu, smutku, przerażenia, niepewności w końcu wyszliśmy praktycznie na prostą, jak cały świat teraz jebnął i może się okazać, że nasz cały trud pójdzie na marne.
Tak się cieszyliśmy, że nasze dzieci będą mieć wreszcie dobrze, że tu mogą się uczyć, mają doskonałą opiekę medyczną, są bezpieczne, mamy hajs, by spełniać ich małe i większe marzenia, że będą mogły zostać kimś, coś osiągnąć, fajnie sobie życie ułożyć mimo tych wszystkich ograniczeń jakimi matka natura ich obdarowała, bo tu wszystko wydawało się możliwe. Ale chuj. Jebło i zaczęło się sypać. Dziś już nie ma co snuć planów na przyszłość, bo przyszłość może okazać się gorsza od przeszłości. Nie ważne, co z tego całego pierdolnika wyniknie w końcu, na pewno nie będzie to nic dobrego.
Koniec tego roku jest dla nas wyjątkowy i chcieliśmy zrobić coś wyjątkowego. Nasze Najstarsze dziecko kończy w tym roku 18 lat. Chcieliśmy zorganizować dla niej coś fajnego, by uczcić ten wyjątkowy moment. Ja nie miałam osiemnastki. Nikt nie uczcił mojego wchodzenia w dorosłość, bo widocznie na to nie zasługiwałam, a może zwyczajnie byłam zbyt dziecina i zbyt głupie było by świętowanie mojej dorosłości. Nie było w moim życiu też ani jednej osoby, którą mogłabym na swoje urodziny zaprosić. Moja Najstarsza też nie ma kogo zaprosić na urodziny, co w tych popierdolonych okolicznościach to w sumie nawet jest bardzo dobre. Znaczy ma kogo, ale ta bliska jej osoba mieszka bardzo daleko i nie ma nawet szans by przyjechała. Pewnie nawet do durnej restauracji nie będzie można wyjść jak człowiek, skoro już właśnie pozamykali... Tak czy siak, postaramy się zrobić coś fajnego, ale okropne jest to, że po tym wszystkim, co nasze dzieci przeszły, nawet tych najważniejszych urodzin nie można należycie uczcić. Bo wszystkiego ci teraz nagle zabraniają.
Co to zresztą za świętowanie wchodzenia w dorosłość, gdy nie wiesz, co to za dorosłość będzie. Człowiek planował, kombinował, jaką to pracę dziecko będzie mogło wykonywać, zastanawiał się, jak sobie życie ułoży. Teraz można się co najwyżej zastanawiać, czy w ogóle jakąś pracę będzie można znaleźć i czy na tym zjebanym świecie w ogóle jeszcze będzie można kiedykolwiek normalnie żyć. Czy znowu będziemy musieć wpierdalać chleb z musztardą na śniadanie, obiad i kolację dzień po dniu, czy znowu będziemy musieć wybierać, czy zapłacić prąd, czy kupić jedzenie..? Kto nie doświadczył biedy, ten może dziś srać miodem z powodu wykitowania paru zdechlaków, bo nie wie, że są gorsze rzeczy niż śmierć. Przeraża mnie wizja przyszłości moich dorastających dzieci. Szczególnie tej najbliższej. Jeszcze nie doszliśmy do siebie po ostatnich koszmarnych latach, a ta ocipiała panika tłumu zjebała się nam na głowy. Jak ten opętany plebs się nie opamięta, to wszystkich nas w końcu trafi szlag.
Wcale nie mniej wkurwia mnie fakt, że nie mogliśmy zrealizować z Małżonkiem naszych osobistych sympatycznych planów związanych z 10 rocznicą naszego małżeństwa. Nigdy nie byliśmy na randce, bo jak stary facet poznaje starą babę z dwójką dzieci, to nie chodzi się na randki, tylko od razu przechodzi się do normalnego życia. Chcieliśmy pojechać na randkę jednodniową do Paryża, ale tylko straciliśmy hajs na bilety na pociąg, bo skurwiały lockdown wszysto zepsuł. Teraz był pomysł na weekend we dwoje w pobliskim pięknym mieście, ale jeszcze nas nie popitoliło, by w romantyczny weekend łazić po mieście w maskach. Zakładając oczywiście, że w ogóle można by było pojechać. Lepiej se już do domu kebsa zamówić i zwyczajnie obejrzeć Netflixa.
To był cały mój w kurw na covid19 i wszystkich pojebanych ludzi.
Na co dzień na szczęście - jako się rzekło - mam to w dupie. Mam tego farta, że mieszkam na totalnym zadupiu. Konie i krowy ani nawet osły nie wymagają bym nosiła maskę w ich obecności. Powiem więcej, zadaje się ich to w ogóle nie obchodzić. Stoją se na tych pastwiskach i mielą pyskami.
Do roboty popitalam na rowerze pomiędzy tymi koniami i krowami. Patrzę na chmury, na rośliny i zwierzęta, słucham świergotu ptaków i szumu wiatru. Oddycham czystym wiejskim powietrzem i czuję sie wolna. Żaden z moich klientów nie wymaga ode mnie noszenia maski. Wszystko jest po staremu. Z nikim też nie gadam o covidzie, tylko normalnie jak już mamy czas gadać, to obrabiamy dupę sąsiadom, narzekamy na pogodę, bo zawsze przeciez jest za zimno, za gorąco, za mokro, za sucho, gadamy o starych karabinach.... Pijemy wino albo ostatecznie kawę... Poza tym oczywiście głównie to sprzątam i to w przyspieszonym tempie, by jak najlepiej posprzątać ludziom te domy. Do domu jak wrócę, to zwykle nie mam czasu nawet 5 minut sobie usiąść. Wypijam kawę (o ile nie zapomnę, że się zrobiła) i piorę, gotuję, sprzątam, ogarniam zwierzyniec, odbieram dziecko ze szkoły.... Nie mam też na szczęście czasu, by czytać codziennie gazetę, mimo że płacę za prenumeratę 10€/mc. Tylko wieczorem jak już rozwalimy się na kanapach, to czasem zejdzie na sytuację w świecie i się obydwoje irytujemy. Na szczęście na Netflixie ciągle jest co oglądać, a jak nie to jeszcze cda obskakujemy. Ostatnio dorzucili Mortal Kombat i wreszcie z Młodym mogłam obejrzeć. Poza tym mieliśmy z małżonkiem sezon horrorów. Powtórzyliśmy sobie klasykę Kinga i coś tam przypadkowego podpowiedzianego przez internet. No ale po obejrzeniu wychwalanego superowego, zajebistego horroru Hereditary, który to film zaczynał się, zaczynał, zaczynał, zaczynał... w końcu się skończył i udało nam się nie umrzeć z nudów, postanowiliśmy dać sobie na razie spokój z horrorami.
Poza tym mamy książki. Mamy na półkach jeszcze trochę papierowych nieprzeczytanych, ale co chwilę znajdziemy jakieś polecajki książkowe w necie i zaraz szukamy w bibliotece jabłka i kupujemy.
No i mamy jeszcze zwierzaki, które dają nam dużo radości. Przeniesienie świń do salonu to był super pomysł. Teraz ciągle można je obserwować. Są przezabawne. Jedzą, jedzą i jedzą. Czasem turkoczą na siebie, bawią się w berka, utają, gdy tylko zobaczą że ktoś nadchodzi albo usłyszą szeleszczenie worka. No i jak dzieci zaczynają dla hecy utać, to świnie natychmiast przybiegają do kratki.
trzymaj się, urzekły mnie słowa "pijemy wino, ostatecznie kawę", to tak jak ja! :)
OdpowiedzUsuńFajnie, że jeszcze są na tym świecie ludzie, którzy wiedzą, co jest dobre ;-) Pozdrawiam.
Usuńutają? co to?
OdpowiedzUsuńtak poczytać prawdziwe słowa o codzienności... i to obojętnie na którym końcu świata. Już powoli serdeczne i ciepłe myśli posyłam osiemnastolatce. Trzymam kciuki za super pomysły. I zapyjajcie Ją może kilka inspiracji sama na ten wyjątkowy dzięn podrzuci.
Koty miauczą, psy szczejają, świnki morskie utają haha. Nie wiem, czy inni też tak to nazywają, ale one piszczą "uut uut uuuut" gdy słyszą np otwieranie lodówki albo że ktoś do domu właśnie wszedł, czy po schodach nad nimi biegnie. ;-) Co do 18 to jest kilka pomysłów, np wycieczka do space center, wizyta u jubilera z wybieraniem biżuterii i przekłuwaniem kolejnych dziur w uszach, zamówienie balonów, sushi na wynos itd itp. Różne rzeczy już omawialiśmy z solenizantką... Do grudnia wszystko może być zamknięte. My wszystkie okazje świętujemy w 5 osób - rocznice, urodziny, święta takie czy inne. Za każdym razem robimy coś wyjątkowego i teraz trudno zrobić coś jeszcze bardziej wyjątkowego. Przy tym druga kończy 16 i tu to też ważna rocznica (po 16 można kupić fajki, wino i pójść legalnie do pracy oraz kupować przez internet :-) ) Oczywiście mam różne genialne pomysły, ale tak w domu to ciągle trochę kicha, gdy nie masz kogo zaprosić...
Usuń