Przynajmniej raz w miesiącu, a nie rzadko trzy,
przychodzi nagle taki dzień, gdy mruganiu towarzyszą błyskawice
a wszystkie receptory, jakie posiadam, zaczynają cudować.
Dlatego chwilami mam wrażenie, że znalazłam się w jakimś alternatywnym świecie.
Zdaje mi się, że otacza mnie mgła. Przestaję widzieć wyraźnie, a dźwięki dochodzą do moich uszów zniekształcone.
Do tego przestrzeń chwilami się kołysze lub lekko wiruje. Gdy muszę skorzystać z drabinki lub schodów, muszę bardzo uważać, by nie fiknąć koziołka.
To bujanie świata powoduje chorobę morską.
Długie lata nie potrafiłam rozpoznać tych znaków. Dziś wiem, że to nadchodzi ONA. Zwiastuje swoje przyjście dzień wcześniej, ale ja i tak nigdy nie jestem na to gotowa. I cholera jasna, już chyba nigdy nie będę. Bowiem mimo wszystko ona potrafi zaskoczyć. Człowiek nigdy tak na prawdę nie wie, jaka będzie tym razem. Zmienna jest bowiem niesamowicie. Bywa, że przyjedzie na całe trzy dni i da mi nieźle popalić. Innym razem tylko trochę postraszy i pójdzie sobie, zanim tak na prawdę się rozgości. Przybywa też o różnych porach i w różnych okolicznościach.
Gdy zapomnę zjeść na czas, wtedy nie zawraca sobie głowy zapowiedziami. Wpada nagle, jak bomba i powala na glebę.
Podobnie, gdy wody za mało wypiję. Sprzyja jej też zmęczenie.
Lubi też zjawić się tydzień przed okresem, a także w jego trakcie. Ale zasadniczo lubi pojawiać się znienacka w najmniej oczekiwanych momentach, bo to zła cholera jest.
Bywa też tak, że sobie śpię i zaczynam śnić o bólu głowy. To sny, w których np jakiś wypadek mi się przytrafia albo z kimś się naparzam, czego rezultatem jest ból głowy. Koszmar. Ból jest taki okropny, że budzę się. Kurwa, a tu w realu jest jeszcze gorzej, bo makówa faktycznie mnie napierdziela. I to jak!
Nie dam rady spać. Muszę iść na dół po pigułę. Wiem, że jak wstanę, to dopiero będzie bolało, bo każdy ruch zwiększa ból. Wstaję. I czuję, jakby mi prawa strona głowy miała eksplodować. Ten ból siedzi w środku za prawym okiem i chce się wydostać. Rozchodzi się na uszy, zęby, szyję. Każdy ruch powoduje paskudne mdłości. Zaraz puszczę pawia. Idę po te piguły po ciemku, bo światło boli przeszywająco w mózg. Staram się nie kręcić zbytnio głową i pod żadnym pozorem się nie schylać, bo wtedy ona wali maczugą w łeb z całej siły, aż gwiazdy widzę.
Jedyne, co mi pomaga, to nurofen (ibuprofen) 400g. Długo trzeba czekać na efekty, ale zwykle w końcu zelży. „Zelży” i „zwykle” to słowa klucze. Bywa, że ona nic sobie nie robi z moich piguł. Dafalgan (paracetamol) nawet 1g nic jej nie robi. Piguły specjalne na migrenę działają czasem. Dokładnie, to gdy weźmie się je, zanim się cokolwiek zacznie i potem bierze systematycznie kilka razy dziennie. Zabawa tylko w tym, że ona nie zawsze się zjawia, więc trochę bez sensu brać leki bez powodu… Dlatego trzymam się nurofenu, bo zwykle jednak pomaga.
Nocne napady są najgorsze, bo człowiek się orientuje, gdy ona już się porządnie rozgościła.
Za dnia jest łatwiej, bo ona powoli, etapami nadchodzi.
Zaczyna się od wyżej wspomnianej aury. Drugiego dnia zaczyna pojawiać się lekki dyskomfort przedbólowy z jednej strony głowy oraz mgła i rozregulowanie sensoryki. Ból narasta i opada. Bywa, że po kilkugodzinnym cudowaniu ona po prostu sobie pójdzie. Gdy piję wtedy dużo, jem co chwilkę coś, nie denerwuję się, nie spieszę z niczym, nie przemęczam, to jej się to niepodoba, i odchodzi, jak niepyszna. Jednak goniąc do roboty, nie ma człowiek czasu na takie certolenie i o siebie dbanie. Byle szybko, byle do przodu, a tu coś wnerwi, a tu coś wkurzy… Ona na to jak na lato.
Jak podkręci mi sensory, jak przywali z maczugi, jak zakręci żołądkiem… Koszmar.
Każdy, nawet najcichszy dźwięk doprowadza mnie do szaleństwa. Ktoś coś mówi, czy odkurzacz włączy, a ja słyszę to, jakby dzwon napierdalał mi tuż koło ucha.
Światło słoneczne czy żarówkowe wypala mi dziurę w mózgu niczym jakiś laser.
Zapachy docierają do mnie z dziesięciokrotnie nasiloną intensywnością, od czego chce się zwyczajnie puścić pawia.
Do tego mgła i rozmycie krajobrazu oraz totalne lagi mózgu. W głowie mam watę i myślę strasznie wolno. Ciało też reaguje jak mucha w mazi. Język i usta nie chcą za cholerę współpracować. Mówię jak gdybym była kompletnie pijana. Czasem dosłownie bełkoczę, bo tak trudno jest wtedy mi mówić. Usta mam jak ścierpnięte.
Nic nie jest wtedy normalne. Robota, czy ogarnianie domu i życia w takim stanie, to koszmar. Wszystko, nawet najprostsza czynność czy zadanie, wydaje się okropnie trudne, wręcz nie do wykonania. Przeszywający ból prawej strony głowy i mdłości przy każdym ruchu.
Do tego uczucie wysokiej gorączki, jak przy grypie, czyli okropne zimno i dreszcze oraz gorąca, paląca skóra, ale termometr pokaże wtedy maksymalnie 37,5 stopnia.
Jedyne, co pomaga i o czym się wtedy marzy, to ciemny, ciepły i cichy pokój. Szkoda tylko, że na taki komfort rzadko sobie można pozwolić, bo robota się jakoś sama nie chce robić. A i krasnoludki też jakoś nie bardzo garną się do mojego prania czy garów.
Tyle, że człowiek wie, iż ona przyszła tylko na określony czas i że za dzień maks dwa odejdzie. Ta świadomość pomaga przetrwać te trudne dni. A gdy migrena odchodzi, nie mogę się nadziwić, że ten świat jest taki wyraźny, że te głosy moich dzieci i męża są takie przyjemne, że światło już nie pali żywym ogniem i że tak przyjemnie żyje się bez bólu i że tak szybko i sprawnie radzę sobie z obowiązkami i pracą.
Jutro będzie właśnie taki dzień. Dzień bez migreny. Choć dziś już nie było źle. Piguła wzięta rano wystarczyła. Potem po południu ból był już znośny. Mgła i lagi mózgu oraz rozkręcone sensory mam jeszcze ciągle.
Wczoraj to jednak była jazda. Migrena roku! Skurwesyn wśród znanych mi migren. Pokonała mnie. Położyła na glebie i siadła na plecach okrakiem.
Poszłam do sypialni już gdzieś koło 19, by poleżeć po ciemku, bo wypalało mi ślepia i uszy, a żołądek robił karuzelę. Pomogło. Zelżyło. Ale gdy potem małżonek przyszedł i zaświecił telefonem czy tabletem w tej ciemnicy, to mnie poraziło, choć patrzały miałam zawarte. Migrena to franca uboga.
Zasnęłam jednak, by obudzić się koło drugiej z piekielnym bólem rozsadzającym mózgownicę i niezgorszymi mdłościami. Po powrocie z wuceta było jeszcze gorzej, ale uparłam się na przeczekanie bez piguły… Wiatr wywracający asfalt do góry nogami oraz pełnia księżyca bynajmniej nie pomagały w mojej misji. Na szczęście sen wygrał bitwę gdzieś po godzinie czy dwóch… Nie był to zdrowy sen, bo przy migrenie nigdy się zdrowo nie śpi, ale dałam rady zwlec się o szóstej.
Dziś było lepiej. Jutro będzie dobrze.
Do następnych odwiedzin tej znienawidzonej suki migreny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko