Spisałam moje rozkminy na temat ostatnio rozpoczętej wojny, ale na razie nie będę ich publikować, bo nie są zgodne z panującymi trendami i zaraz ktoś będzie miał ból dupy, a mnie się nie chce z nikim użerać w czasie wakacji…
U nas bowiem na razie nie ma wojny, ale za to były tygodniowe ferie krokusowe, a ja postanowiłam, że skorzystam z nich bez względu na wszystko i tak zrobiłam.
Siedzimy w domu od początku tej cholernej pandemii. Nigdzie prawie nie jeździliśmy, jak wcześniej, na zwiedzanie. Przez dwa lata nie byliśmy w restauracji. Ja i dziewczyny nie byłyśmy na żadnych wakacjach, bo okoliczności zdrowotno pandemiczne nam na to nie pozwalają. Człowiek czekał na lepsze czasy. Czekał i czekał cierpliwie, ale się kurwa nie doczekał…
Teraz jeszcze ten pierdolony rak i popierdolone działania rządzących, które nie napawają optymizmem i nie dają za dużo nadziei na lepszą przyszłość. Logika podpowiada nam, że powinniśmy teraz na wszystkim oszczędzać, składać każdy cencik do skarbonki, nie kupować pierdół, w domu wyłączyć ogrzewanie i siedzieć w kurtkach, bo ceny rosną z każdym dniem, bo nie długo przyjdzie wyrównanie za prąd i gaz (a z gazet wiadomo, iż ludzie dostają faktury wyrównawcze na tysiące euro), bo nie długo zaczną przychodzić faktury za moje leczenie i ogólnie jest nieszczególnie.
Ale wiecie co? Postanowiłam mieć to w dupie.
Fakturami będziemy się martwić, jak przyjdą, a póki co trzeba się trochę zabawić, zrelaksować i nacieszyć drobnymi rzeczami, bo jutro może być gorzej.
Bo jutro może nie będziemy mieć znowu nawet na chleb,
bo jutro mogę nie być w stanie wstać z wyra,
bo jutro mogą mi kazać zacząć odliczać dni do śmierci,
bo jutro może być wojna,
bo jutro zwyczajnie mogę się wpierdolić skuterem pod tira albo niefortunnie spaść z własnych schodów we własnym domu i się zabić albo połamać.
Ale to jutro.
Dziś mamy jeszcze na chleb, dziś jeszcze mogę rano wstać i chodzić (wolniej bo wolniej, ale mogę), dziś jeszcze dają mi dużo szans na wyleczenie, dziś u nas jeszcze nie ma wojny.
Dziś żyję i chcę się cieszyć tym życiem, cieszyć się chwilami spędzonymi z własnymi dziećmi, partnerem i naszymi zwierzątkami. Dziś chcę lepiej poznawać świat, czytać książki, oglądać nowe miejsca. Bo dziś mogę, a jutro to chuj wie.
Dziś chcę obdarowywać moje dzieci prezentami, bo nie wiadomo, czy jutro będzie to wszystko jeszcze możliwe.
Dlatego przed feriami powiedziałam sobie, że jak mi zdrowie pozwoli (z tą cholerną chemią nigdy nic nie wiadomo), to wydam cały zasiłek na rozrywki i tak zrobiłam. I jestem z tego zadowolona.
Najpierw zamówiłam sobie górę książek z Polski, bo teraz mam czas na czytanie i chcę czytać. Nie mam telewizji, nie mam radia, nie toleruję i nie chcę widzieć, żadnego z tych gówien w moim domu. Filmy czasem oglądam z Netflixa, ale zasadniczo wolę czytać w ciszy i spokoju oraz własnego widzimisię zwykłą książkę. Sporo książek kupuję używanych po niderlandzku za kilka centów. Od czasu do czasu kupuję ebooka. Jednak dobrze kupić sobie czasem świeżutką, pachnącą papierową książkę, a ja nie kupowałam sobie nowych papierowych książek w ojczystym przez prawie całą pandemię. Małżonek mi przywiózł kilka jako pamiątkę z wakacji, co mu się chwali, bo wiadomo, że nie ma lepszego podarku dla prawdziwej kobiety, jak książka (choć wam wolno uważać inaczej). W grudniu kupiłam trochę dla Młodej, ale ona czyta po angielsku, więc ja tego nie poczytam. Teraz kupiłam wreszcie dla siebie (plus po dwie dla syna i męża) i cieszę z tego zakupu jak głupia. Kocham nowe książki. Pachną cudownie. I lubię na nie patrzeć, gdy stoją na półce. Najbardziej jednak lubię je czytać…
Wybrałam książki o różnej tematyce, ale to wszystko moje ulubione tematy 😁. Zaginione miasta, ciekawi ludzie (tym razem historia o pewnej fotografce Vivian), praca w burdelu (Dom), niewolnictwo w Polsce (Pańszczyzna), Czarnobyl, spektrum autyzmu, powieść ulubionego Kinga i Szwaja, która wymyśliła i spisała kilka przezabawnych i totalnie porąbanych historyjek zanim kolega rak ją zgarnął z tego świata, a które to opowieści postanowiłam sobie odświeżyć i ponownie się z nich pośmiać, a które dziś za parę groszy można nabyć. No i coś przypadkowego jak Płonące dziewczyny. Nie wiem, czego się po tym tytule spodziewać i to jest też fajne.
Nasz syn ma też dosyć ciekawe zainteresowania |
Zoo
Potem kupiłam bilety do zoo dla siebie, Młodego i Młodej. Najstarsza nie była zainteresowana zoo i wolała zostać w domu. Młoda była jak najbardziej zainteresowana, bo zoo to świetne miejsce na robienie ciekawych zdjęć. O Młodym już nawet nie mówię. On kocha zwierzęta i w zoo mógłby zamieszkać, by nimi się opiekować.
Wybraliśmy zoo w Antwerpii, bo ono ma najlepsze połączenie pociągowe, choć nie jest to zdecydowanie najpiękniejsze ani najfajniejsze zoo w tym kraju. Ogród zoologiczny graniczy jednak z Dworcem Centralnym, a od nas tylko jedna przesiadka w Mechelen.
Do Antwerpii można kupić discovery ticket, gdy idzie się do zoo, czyli bilet na pociąg z 50% zniżką, co w zwykły dzień roboczy bardzo jest korzystne. Kupiwszy bilet do zoo, pobieramy specjalny kod uprawniający do zniżki na pociąg.
W weekendy pociągiem zasadniczo jeździ się za połowę ceny i wtedy nie ma znaczenia czy kupimy discovery czy weekendowy. Oczywiście pamiętamy też, że dzieci do 12 lat w tym kraju podróżują pociągami całkowicie za darmo.
To był fajny dzień, choć dla mnie bardzo męczący. Starość nie radość. O 19tej ledwo dowlokłam się do wyra, gdzie padłam jak zabita. Ale było warto.
Muzeum Czekolady w Antwerpii Chocolate Nation
O zobaczeniu na własne oczy tego przybytku marzyłam odkąd Młoda poszła tam z kumpelą i opowiedziała, jakie to świetne muzeum. Tyle, że zaraz potem ogłoszono pandemię i zamknięto muzea. Potem je otwarto, ale wtedy przez pewien czas nie było degustacji czekolady. Wiem, bo co jakiś czas sprawdzałam, a jak nie ma degustacji, to nie to samo przeco. Teraz jest normalnie. Naryjce jeszcze wczoraj trzeba było mieć, ale już mają to też znieść na dniach…
Znowu zapytałam Trójcy, kto idzie ze mną. Pierwsza chętna to Młoda, która już tam była. Młody nie był jakoś entuzjastycznie nastawiony, ale iść chciał. Najstarsza stwierdziła, że „MUZEUM to nie brzmi jakoś ciekawie”, ale w sumie to pójdzie, bo nudzi jej się w domu.
Muzeum, podobnie jak zoo, też jest blisko Dworca, czyli dosłownie kilka kroków. Niestety tutaj nie dają uprawnień do zniżek na pociąg.
Słowo muzeum pewnie, tak samo jak Najstarszej, większości z nudą się kojarzy, ale Chocolate Nation to bardzo nowoczesne muzeum i interaktywne, czyli pełne bajerów elektronicznych, czyli epickie. No i ta degustacja. W muzeum próbujemy wszystkich rodzajów czekolady od białej, poprzez różową, różne mleczne po gorzką. Na zakończenie zwiedzania dostaje się plastikową łyżeczkę i idzie się do sali z maszynami, w których kręci się ciepła płynna czekolada. Pompujemy czekoladę na łyżeczkę i smakujemy. Można żryć czekoladę aż uszami wyjdzie hehe, ale zwyklakom raczej wystarcza jedna runda po wszystkich rodzajach. Dziewczyny zrobiły dwie rundy, bo co się będą cykać. Młody tylko przy niektórych smakach po kilka razy pompował na łyżkę.
Trójca jednogłośnie orzeka, że było super. Samo muzeum jest ogólnie ciekawe. Cała historia produkcji czekolady, uprawiania i importu kakao, ciekawostki o największych belgijskich producentach czekolady itd itp przedstawione są w formie fantastycznych nowoczesnych projekcji i animacji, opowieści do wysłuchiwania z elektronicznego przewodnika (dostępne jest kilka języków) i zwyczajnych muzealnych rekwizytów. Nikt się tam nie nudzi.
Bilety kupiłam przez internet, ale nie było problemów też nabyć je na miejscu, bo sporo ludzi kupowało.
ceny: dziecko 4 do 11 lat - 13,50€, młodzież 12-25 lat - 17,50€, dorośli - 18,90€.
jak tam w tej sali pachnie kakao to jejuńciu |
w tej sali uczymy się o kakao |
w tej sali pokazują, jak robi się czekoladę - wszystko się rusza, kręci, hałasuje… |
zamek z czekolady, czas wykonania 170 godzin |
w tej sali gaszą światło i dzieje się magia… |
pompowanie czekolady na łyżkę |
fontanna z różową czekoladą |
fontanna mlecznej czekolady |
sala degustacji omniomniom |
sala z animacjami wyświetlanymi na stole, dla dzieci megafrajda |
Pierwsze odwiedziny u nowego klasowego kolegi
Od tego powinnam była zacząć ten wpis, żeby zachować właściwą kolejność, bo ferie zaczęliśmy od poznania jednego z nowych klasowych kolegów Młodego oraz jego rodziców. To dla nas bardzo ważne wydarzenie.
Człowiek nie zdaje sobie sprawy, co znaczy, gdy dziecko nagle pod koniec szkoły zmienia klasę, dopóki to się nie stanie. Młody chodzi do tej samej szkoły odkąd skończył 2,5 roku. Cztery klasy przedszkola plus trzy klasy podstawówki, to razem 7 lat. Siedem lat w jednej klasie z tymi samymi dziećmi. Od pierwszych lat rodzice zapraszają systematycznie kolegów swoich dzieci do domu. Co roku każdy organizuje urodziny dla swojego dziecka, na które nie rzadko zaprasza się całą klasę albo przynajmniej kilku najlepszych kolegów dziecka. To zawsze jest okazja, by rodzice wzajemnie się poznali. Wymienia się telefonami i adresami, dodaje się do znajomych na fb itd. Po siedmiu latach zna człowiek wszystkie dzieci i większość rodziców w miarę dobrze. Na każde ferie zaprasza się choć jednego kolegę i do przynajmniej jednego się idzie. Czasem nawet na nocowanie. Pandemia oczywiście trochę te zwyczaje zdewastowała, ale mimo wszystko dzieci ciągle się odwiedzały a rodzice i dzieci ciągle byli w kontakcie choćby przez whatsapp czy inne tam komunikatory. No i Młody nagle wyskoczył ze swojej klasy i wskoczył do innej, gdzie nie znamy nikogo. On nie znał innych dzieci, a my nie znaliśmy rodziców.
Ostatnio, jak jechali na obóz, a wszyscy rodzice czekali by dzieciom pomachać, ja czułam się wyjątkowo niekomfortowo stojąc w grupie zupełnie mi obcych ludzi, którzy pomiędzy sobą się wszyscy wyraźnie znali. Twarze niby znam z widzenia, ale nie znam imion i nie potrafię połączyć ich z twarzami dzieci, których imion też nie znam. To jest zupełnie inna sytuacja niż 9 lat temu, gdy dopiero co tu przyjechaliśmy. Teraz po 9 latach w tej samej wsi i w tej samej szkole jest to wyjątkowo głupie uczucie nie znać rodziców kolegów własnego dziecka, które za rok będzie już tę szkołę kończyć.
Młody na szczęście już zna swoich kolegów. Młody już się zakumplował. Ba, skurczybyki nie raz całą gromadą spotykają się wieczorami i w weekendy czy ferie online, by grać razem i gadać. No i w zeszłą sobotę ugadał się z jednym z kolegów przez internet, że do niego pójdzie się pobawić. Przyleciał ucieszony po mój numer telefonu, by tata tamtego mógł do mnie zadzwonić. Tata faktycznie zaraz zadzwonił i zaprosił Młodego oraz mnie, byśmy się mogli poznać, po czym wymieniliśmy się adresami i w poniedziałek poszliśmy z wizytą.
Wreszcie jacyś normalni w moim mniemaniu rodzice! Nie, no nie powiem, żeby w poprzedniej klasie byli źli rodzice, bo byli wszyscy super fajni. Tylko pierwszy raz spotykam ludzi, którzy mają podobne podejście do naszego pod pewnym względem… Po jakichś pięciu minutach od naszego przybycia kolega Młodego przyszedł do swoich starych po hasło do wifi, co było dla nich czymś oczywistym (a zwykła reakcja rodziców to raczej zgredowate „może do ogrodu byście lepiej poszli” czy coś w ten deseń). Chwilę później, gdy się już poznałam z rodzicami i poszłam powiedzieć „narazicho” swojemu Młodemu, wszyscy (nasz Młody, kolega i jego siostra) siedzieli w jednym pokoju, każde przy swoim ekranie (tamci przy lapkach, nasz z telefonem) i ciupali w jakąś grę. Tata tamtego zaproponował Młodemu tablet, żeby mu lepiej było grać. No i to rozumiem. NORMALNI NOWOCZEŚNI STARZY I NORMALNE NOWOCZESNE DZIECI. No ale fakt, że ojciec jest belfrem od majfy w średniej szkole dość dużo wyjaśnia…
Rodzice tamtego zaproponowali, że odwiozą naszego, gdy już się nabawią, bo oni nie lubią ustalać dzieciom czasu. Kolejny plus dla nich. Odwieźli Młodego, gdy zaczęło się ciemno robić i tata tamtego oświadczył, że dzieci świetnie się razem bawiły. Wytłukli się też i po ogrodzie, wyskakali na trampolinie, bo pogoda była wyśmienita, a dzieci zasadniczo wcale nie trzeba namawiać, by wyszły do ogrodu. Z dwudziestoletniego doświadczenia rodzicielskiego i jeszcze dłuższego własnego doświadczenia (w wieku 10 lat też miałam komputer i gry) wiem, że dziecko samo zupełnie dobrowolnie i z ogromną chęcią bawi się na świeżym powietrzu, jak ma gdzie, ma z kim i ma chęci ku temu. Jak nie ma akurat chęci albo nie ma z kim, czy co robić, to nichuchu go do tego nie przekonacie, co powinno być chyba dla każdego zdrowo myślącego logiczne i oczywiste… Bo wszystko ma swój czas i brykanie na trampolinie, i lego, i książka, i ciupanie w gry komputerowe, i bezrefleksyjne leżenie do góry wentylkiem. Przy czym oczywiście trzeba brać pod uwagę różne charaktery i zapotrzebowania danego ludzia. Są tacy, co od świtu do zmierzchu lubią po polu gnać i tacy, którzy wolą swojego pokoju nie opuszczać oraz cała masa ludziów gdzieś pomiędzy. Wystarczy poznać potrzeby swojego potomka i zaakceptować takimi jakie są bez prób modelowania go na małego siebie, albo co gorsza na swój ideał, którego się samemu nigdy nie udało osiągnąć. Takie jest moje zdanie. Każdy jednak żyje i wychowuje po swojemu, z czego rzadko kto (mnie nie wyłączając) robi to na prawdę dobrze 🤷🏼♀️, a każdy tylko najlepiej jak potrafi 😚.
Mam nadzieję, że uda nam się kolejnych rodziców i kolejne dzieci z nowej klasy zanim brać ukończy podstawówkę. Najłatwiej było by wszystkich kolejno do siebie zapraszać, jak dawniej. Tyle że okoliczności są niezupełnie temu sprzyjające, bo ja teraz nie koniecznie mam chęć na obecność dzieci w moim domu. Dużo rzeczy mnie bardziej wkurza niż przedtem. Do tego nie mamy ogrodu na potrzeby nastolatków. Czasy piaskownicy i puszczania baniek minęły dawno hehe. Jak zrobi się cieplej to będziemy korzystać z lasu i tam z obcymi dziećmi chodzić… o ile zdrowie pozwoli, a to dziś nie jest oczywiste.
Gówniane i nieprzewidywalne czasy. Niczego nie mogę planować dalej jak z jednodniowym wyprzedzeniem, a i to jest niepewne.. Pozostaje żyć tu i teraz, na gorąco, chwytać okazje i korzystać z nich.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko