Poniedziałek był ciężki psychicznie. Bardzo entuzjastycznie byłam nastawiona do powrotu to pracy. ZBYT entuzjastycznie. Dlatego, gdy się nie powiodło, poczułam się, jakbym dostała z gołej dupy w pysk. No panie, kibluję w domu od 10 miesięcy i nie jest to zwykłe kiblowanie jak tam niektórzy mają, że w sensie jakieś dłuższe wakacje czy zwykłe tam bezrobocie. Wolne z powodu raka to nie jest rzecz, z której człowiek może się cieszyć, to nie jest wolne podczas którego nabiera się sił, wypoczywa, wesoło spędza czas. Nie, to jest czas, w którym człowiek jest torturowany. Po pierwsze psychicznie - 10 długich miesięcy stresu, strachu, niepewności, zniechęcenia, zmęczenia itd itd, a do tego tortury fizyczne. Jak cię nie kroją, to kłują, to podtruwają, to przysmażają. Ból, sraczka, zawroty głowy, piekielne osłabienie i inne plagi.
Nie, proszę państwa, to nie był ani fajny, ani miły, ani spokojny czas. To było dziesięć długich gównianych miesięcy. Po czymś takim możliwość powrotu do swojej nudnej pospolitej męczącej pracy, czyli do normalnego życia wydaje się rozkosznym rajem. Człowiek się cieszy, jakby co najmniej z milion w totka wygrał i szedł odebrać nagrodę.
Miałam doła. Nie chciało mi się z nikim gadać ani niczego robić. A w nocy nie mogłam spać, bo jak powszechnie wiadomo, noc jest najlepszą porą na życiowe rozkminy, co spaniu nie sprzyja. To był zły dzień.
Jednak powoli wstałam, podniosłam koronę i zaczęłam obmyślać jakiś plan i szukać dobrego rozwiązania.
Przeanalizowałam różne opcje, ale postanowienie o odejściu z aktualnego biura się nie zmieniło. Nie, nie będzie mnie nikt wkurzał i leciał se ze mną w kulki. Po czymś takim nie ma już żadnego zaufania ani sympatii.
Jednakowoż pomysł przedstawiony w poprzednim poście wydał mi się mało atrakcyjny. Coś jak na złość mamie odmrożę sobie uszy. Przecież najbardziej mi zależy na powrocie do pracy, no więc chcę wrócić do pracy i to jak najszybciej. A wypowiedzenie mogę potem złożyć. Nie wiedziałam tylko, jak długi jest okres wypowiedzenia, bo umów mam kilka i trochę jest namieszane. Jak zwykle zresztą w tego typu instytucjach. Zadzwoniłam zatem do mojego vakbondu (związku zawodowego) i umówiłam się na wtorek.
Potem przemyślałam kwestię, do jakiego biura czeków usługowych uderzyć. Najpierw myślałam o najbliższym, które jest podobne do mojego aktualnego, no bo nowy rower elektryczny by się przydał a i ubrania tam fajne mają - kolor mi się podoba. Już miałam lecieć do znajomej, która u nich pracuje, ale żarówka mi się zapaliła nad głową jak u pomysłowego Dobromira i w jej świetle zobaczyłam, że niezbyt rozsądne iść do identycznego kolosa nastawionego na fejm, zysk i igrzyska. Dobrze by było jakieś inksze znaleźć. I wtedy tak jakoś mi się nagle przypomniało, że kiedyś na szybie biura naszego funduszu zdrowia widziałam chyba „sprzątanie za czeki usługowe”. Wyguglowałam i faktycznie prowadzą taką działalność.
Nie wiem, czy dobrze kombinuję, ale tak mi przyszło do głowy, że stabilna, poważna firma ubezpieczeniowa z wieloletnim doświadczeniem może być bardziej godna zaufania niż te nowoczesne firmy stworzone by szybko zarabiać i szybko zdobywać popularność. Jestem ponadto zadowolona z naszego funduszu jeśli chodzi o kontakt z klientem i wszelaką administrację, a na chorobowym miałam okazję te kwestie nieźle przetestować i wszystko zawsze szło sprawnie. Nawet jak jakiś błąd czy niedopatrzenie wynikało, w moment zostawało rozwiązane po pierwszym zgłoszeniu. Co mi szkodzi zatem spróbować? Cudów co prawda nie oczekuję. Każda firma wszak przede wszystkim chce zarobić, ale lubię jak jest jako taki porządek i jak ludzie wiedzą, na czym ich praca polega i tym właśnie, a nie pierdołami się zajmują. Pożyjemy zobaczymy.
Na stronie akurat był przycisk automatycznego zgłoszenia kandydatury, to kliknęłam i podałam swoje namiary. Po chwili otrzymałam na mejla ankietę do wypełnienia, więc wypełniłam i odesłałam. W jednym pytaniu było zdjęcie łazienki i należało opisać, jak zabierzemy się za sprzątanie w tym pomieszczeniu, jakich produktów użyjemy… Pozostałe pytania były zwyczajne.
Pojechałam w towarzystwie Młodej do miasta do związku zaraz z rana. Przyjęta zostałam punktualnie przez bardzo miłą panią. Tak, moje biuro oczywiście jest im znane i laska doskonale rozumie moją chęć odejścia, jak powiedziała. Niestety, tak jak się obawiałam, po 5 latach okres wypowiedzenia wynosi 9 tygodni, czyli kurde dosyć długo.
Urzędniczka przedstawiła mi różne opcje, z wyżej wspomnianą, czyli zostaniem na chorobowym, włącznie. Mogę wrócić do pracy i tego samego dnia wysłać wypowiedzenie albo poczekać trochę i wysłać. Mogę też za te dni, kiedy miałam zacząć pracę, domagać się wypłacenia technicznego bezrobocia, bo byłam gotowa do pracy, ale pracodawca nie miał dla mnie pracy. Co jednak nie specjalnie różni się finansowo od zasiłku chorobowego, więc nie ma się co z tym użerać. Babka dała mi też swoją wizytówkę z bezpośrednim do niej numerem i kazała zadzwonić lub napisać mejl, jak tylko się zdecyduję, a wtedy ona napisze mi właściwe wypowiedzenie i powie, kiedy je wysłać.
W urzędzie poszłam skorzystać z toalety, gdzie siedząc na tronie zaczęłam się głośno śmiać, ku zgorszeniu Młodej czekającej za drzwiami, bo przeczytałam rymowany „regulamin toalety” przyklejony na ścianie.
„Rób czyściutko bez pośpiechu, do środka nie obok” „Panowie niech podnoszą deskę, wtedy panie będą też na suchym mogły usiąść”
„Nie myśl przy ostatnim listku, że ten co po tobie przyjdzie, to załatwi” (chodzi o wymianę rolki, bo tu zwykle w szpitalach czy urzędach stoją zapasowe rolki do wymiany, jeśli używa się zwykłych małych”)
„Jeśli skończyłeś, spuść wodę” „Jeśli śmierdzi, trochę posprajuj”
„zanim opuścisz to pomieszczenie, zadbaj by zostało czyste”
Tu mi się od razu przypomniało, jak babcia opowiadała kiedyś o jakimś publicznym wychodku, gdzie ktoś na ścianie napisał w podobnym stylu:
„Panowie i panie ogromnej kultury, nie srajcie na deskę, tylko wprost do dziury”,
a po pewnym czasie, według wspomnień babci, pojawiła się obok odpowiedź:
„Dupa nie armata, nie umie celować, jak nasra na deskę, proszę podarować”.
Trochę heheszków nigdy nie zaszkodzi. Podobają mi się zabawne teksty nie tylko na ścianach kibla.
To poprawia zawsze człowiekowi humor. Tak było i tym razem.
Żeby się jeszcze bardziej poprawił, poszłyśmy z Młodą pobuszować po sklepach. Nie mamy co prawda pieniędzy na zakupy, ale ubrań nie trzeba kupować, bo już oglądanie i przymierzanie daje sporo frajdy. Młoda jednak coś tam sobie drobnego zafundowała.
Gdy oglądałam bluzę w czachy, zadzwoniła baba z tego biura, do którego wysłałam zgłoszenie. Umówiłam się z nią na rozmowę kwalifikacyjną online na popołudnie. Po chwili otrzymałam stosowny link. O umówionej godzinie kliknęłam i tak odbyłam wideorozmowę kwalifikacyjną.
Po rozmowie naszły mnie zabawne reflekcje. Podczas tego typu rozmowy do normalnej firmy, kandydat musi przekonać pracodawcę o swoich zaletach i przydatności dla firmy.
Natomiast po kilku minutach tej rozmowy, ja zaczęłam mieć wrażenie, iż to ta dziewczyna próbuje mnie przekonać do przyjęcia pracy w ich firmie, a nie odwrotnie. Wypadli całkiem dobrze, zatem postanowiłam przyjąć łaskawie ich ofertę hehe.
Nie dają gadżetów i pokazowych bajerów, jak ta, w której pracuję, ale jakieś ubrania (koszulki, takie rzeczy), czeki żywnościowe, dodatek za dojazdy, za pranie, za telefon, zniżkę na ubezpieczenia z ich firmy, zniżki do parków rozrywki, jakieś bony do popularnych sklepów spożywczych, budowlano-remontowych etc i tego typu rzeczy. Mają też 5 dni urlopu bezpłatnego oraz bonusy za przyprowadzenie nowych klientów lub pomocy domowych oraz nowych klientów funduszu zdrowia. Podoba mi się, że - jak powiedziała rekruterka - praktycznie nie trzeba chodzić do biura stacjonarnego, bo wszystko jest załatwiane w miarę możliwości online za pomocą specjalnej aplikacji. Dla mnie bomba! Administracja online funduszu zdrowia działa sprawnie i szybko, zatem spodziewam się, że z robotą będzie podobnie. Nie chwalmy jednak dnia, przed zachodem słońca. Za parę dni złożę wypowiedzenie, potem pojadę podpisać papiery w nowym biurze i będę czekać spokojnie do końca roku na upłynięcie okresu wypowiedzenia.
Zmiana pracy w ramach czeków usługowych to tak czy owak dziwna rzecz. Prawda jest bowiem taka, że w sumie nic się wiele przecież dla pracownika nie zmienia. Biur czeków usługowych jest w tym kraju od kija i trochę, ale wszystkie działają mniej więcej na takich samych zasadach, płacą podobne pieniądze. Nie ważne pod jaką banderą płyniesz do swojej roboty, bo wykonujesz ją przecież wciąż tak samo i w tym samym miejscu, które z twoim biurem de facto nic wspólnego nie ma. Dlatego, moim nader skromnym zdaniem, każde biuro powinno się bardzo starać dobrze troszczyć o pomoce domowe i o ich klientów, być miłym, pomocnym, uczynnym, uczciwym itd, bo podarowanie komuś lizaka na samym początku za przyjście to o wiele za mało, gdy chwilę później ma się człowieka w dupie.
Środa
W środę to już w ogóle była jazda bez trzymanki ze sporą dawką adrenaliny.
Z rana byłam w swoim biurze, bo nagrali się na pocztę głosową, że mam przyjść omówić (po raz kolejny) mój start. Poznałam kolejną babę. Laska w hidżabie okazała się być najbardziej ogarniętą w temacie swojej pracy konsultantką, jaką spotkałam przez 5 lat w tym biurze, a od groma się ich tam przewinęło.
Po raz kolejny podałam klientów, którzy na mnie czekają i ona od razu przy mnie do nich wszystkich kolejno zadzwoniła, a jak nie odbierali, mejlowała. Czyli że jak się chce, to można. Zanim zaczęła dzwonić, jej koleżanka nadmieniła, że kilku moich klientów ostatnio dzwoniło i się piekliło o to, kiedy wrócę. Dobre klienty! polać im! Laska zdawała się być jakby lekko zszokowana, gdy pierwszy obdzwoniony klient od razu entuzjastycznie odpowiedział: „tak, chcemy, by Magdalena u nas sprzątała od poniedziałku i tak, dokonamy stosownych formalności i płatności”. Potem kopara opadała jej tylko bardziej, bo kolejne telefony spotykały się z podobną reakcją.
Co skłoniło ją do próby przekonania mnie, że powinnam to odebrać jak komplement i się cieszyć…
Serio, kurwa?! Ja znam zarówno swoją wartość jak i swoich klientów. Wiem, że większość klientów jest zadowolonych z mojej pracy, a niektórzy najzwyczajniej mnie lubią, bo od czasu do czasu dają mi to do zrozumienia. A ja jestem zadowolona z moich klientów, bo też są mili i dobrze mi się u nich pracuje. Zatem nikt, a już na pewno nie jakaś obca baba, nie musi mi o tym mówić, kiedy i z czego powinnam się cieszyć i co traktować jako komplement, bo to akurat to ja chyba najlepiej sama wiem. Baba mogłaby natomiast przekazać swoim koleżankom, co i kogo one powinny doceniać i szanować, bo one najwyraźniej tego nie wiedzą…
No dobra, jeden klient wykazuje dosyć dziwne zachowania zarówno w związku z moim porotem do pracy, jak i ewentualnym wypowiedzeniem. Nie wiem, co mam o tym myśleć, ale póki co po prostu wkładam to do szufladki „archiwum x”. Zaraz wam powiem, dlaczego.
Gdy wysłałam pytanie, kto chce, bym u niego wróciła sprzątać po chorobowym, ten klient nie odpowiedział. Wiedząc, że są zadowoleni z mojej zastępczyni, doszłam do wniosku, że pewnie wolą, by ona u nich została, co w sumie nawet mnie po trosze cieszyło, bo wiecie - troje małych dzieci, jakieś zwierzaki, wszędzie w domu zabawki, ubrania… ja wolę sprzątać u bezdzieciowych ludzi, więc jak ktoś inny chce to robić, to czemu nie. Jednak chciałam mieć pewność „tak” czy „nie”, by potem kto nie marudził. Poszłam rano pod szkołę i zaczepiłam klienta z pytaniem, czy dotarła wiadomość. Usłyszałam, że tak, ale „moja zastępczyni też potrzebuje pracy, bo jest samotną matką” i cośtamcośtam… Po czym człowiek zniknął porwany tłumem innych rodziców, a ja zostałam zbierać szczękę z asfaltu…
No okeeej, wróciłam do domu, myśląc, że wystarczyło odpowiedzieć krótkim esemesem, że „nie, dziękujemy, mamy już sprzątaczkę”. Co mnie obchodzi prywatne życie czyichś pomocy domowych? No zlitujcie się. Chwilę później otrzymałam jednak esemesa, że sorry, bo oni jednak chcą żebym do nich wróciła, tylko martwią się o moją zastępczynię (jej losy nadal mnie nie obchodzą), czy znajdzie pracę… Zapewniłam, że klientów nie brakuje itd. i mogą spać spokojnie.
No dobra, ale gdy konsultantka z biura do nich przy mnie dzwoniła, to znowu o te same pytania o przyszłość sprzątaczki, potem nie pasował im dzień (dokładnie ten sam co przed moim chorobowym). Kurde, jakby mi ludzie musieli łaskę robić, że u nich mogę pracować! Każdy sam do jasnego grzyba decyduje o tym jaką sprzątaczkę zatrudni. Jako się rzekło, klientów nie brakuje, a mienja wsierawno.
Ale mało tego, gdy powiadomiłam ich o planowanej zmianie biura, zaczęli mnie przekonywać do zostania w aktualnym, bo „przecież ma zalety”🙄, namawiali do zastanowienia się, by na koniec poinformować, że oni jeszcze się zastanowią, czy ze mną przejdą… Łał!
Dla mnie to zachowanie, delikatnie mówiąc, dziwne, zwłaszcza że znamy się już trochę i kilka lat temu kilka razy mnie nagabywali, bym przyszła do nich sprzątać, bo próbowałam się od tego wykręcić sianem (dzieci, zwierzęta… wiem co to znaczy dla sprzątaczki). Poza tym mnie by nawet do głowy nie przyszło, przekonywać kogokolwiek do zostania w danym zakładzie pracy… Wyobraźcie sobie, że wasza ulubiona fryzjerka postanowiła przenieść się do innego salonu piękności na sąsiedniej ulicy. Będziecie do niej pisać i dzwonić, by wróciła, gdzie była, czy zwyczajnie zaczniecie chodzić do niej do tego nowego salonu albo poszukacie nowej?
Ludzie to so…
Kolejnym, o wiele gorszym etapem dnia była wizyta na stomatologii. Brrrr. Pierwszy raz chyba w dorosłym życiu miałam cykora siadając na fotelu dentystycznym. Nie wiem dlaczego, ale chyba wynik ogromnego stresu w ostatnich dniach i miesiącach. No albo zwyczajnie SKS (starośc, kurwa, starość). Na szczęście szybko się ogarnęłam, a żarty dentysty dokończyły odbudowy mojego spokoju.
Pielęgniarka najsampierw przykryła mi tułów i górną część twarzy jakimiś płachtami. Potem dentysta-sadysta zasadził mi cztery zastrzyki znieczulające z lewej i cztery z prawej strony. Następnie wydobyli z mojej paszczy jeden ząb mądrości (i już nigdy nie zmądrzeję) i jeden zwykły po leczeniu kanałowym, bo jakiś tam stan zapalny wykryli, a do podania tej nieszczęsnej Zomety, uzębienie musi być pico belo. Na koniec pozszywali i kazali spadać do domu i w sobotę wpaść na kontrolę. Dentysta powiedział, że lewa strona pewnie spuchnie. No i spuchła. Dziś na dodatek zgranatowiała, przeto wyglądam, jakbym dostała w ryj…
Po powrocie ze szpitala piłam pierwszy raz w życiu kawę przez rurkę haha. Bo bardzo mi się chciało kawy, a cała dolna szczęka i warga była znieczulona, przez co nie czułam, czy kubeczek dotyka ust, czy nie, co było bardzo głupim uczuciem. Zatem wzięłam metalową słomkę i sobie ułatwiłam życie. Język na szczęście działał normalnie i czuł rurkę oraz kawę.
Wieczorem jeszcze skoczyłam do rodzinnego z wykupionym wcześniej w aptece zastrzykiem Decapeptylu, by mi go doktor zaserwował. Przy okazji poprosiłam o recepty na tabsy dla Młodej. Teraz fajnie z receptami, bo wszystko elektronicznie na dowodzie osobistym lub karcie ISI+ (dzieci i inne osoby, które nie mają dowodu) i nawet telefonicznie można załatwić bez fatygowania się do lekarza.
Czwartek
To był dzień egzaminu pisemnego z niderlandzkiego w Komisji Egzaminacyjnej. Pojechałam Młodej potowarzyszyć. Pisała ponad 2 godziny, a ja tam umierałam z głodu i nudów. Dokończyłam książkę, którą zabrałam i potem tylko czekanie mi pozostało. Ludzie kupowali w mini barze kanapki, ale mój pysk tak szeroko się nie otwierał, więc mogłam tylko patrzeć, jak jedzą.
W końcu Młoda wyszła. Oznajmiła, że nie wie, jak poszło, ale ma nadzieję, że udało jej się napisać na te wymagane 50%. O tym jednak przekona się za jakiś czas. Potem poszłam jej towarzyszyć w zakupach, które postanowiła poczynić, korzystając z wizyty w stolicy.
Obie całkiem na śmierć zapomniałyśmy, że jak jesteśmy w stolicy, to nie ma nas w domu, a jak nas nie ma w domu, to drzwi są zamknięte, a tylko my obie i Małżonek mamy klucz. Żadne z nas nie zostawiło klucza w schowku, a tymczasem nadeszła ta godzina, kiedy Najstarsza wraca do domu z pracy. Uświadomiłam to sobie, sprawdzając na przystanku czas przyjazdu naszego autobusu. Wtedy już Najstarsza od godziny stała pod domem, a że zapomniała se doładować telefonu, to nie mogła zadzwonić. Zadzwoniłam do niej i pocieszyłam ją, że za półtorej godziny dotrzemy chłe chłe. Chwilę później do siostry dołączył Młody i razem se czekali. Pogoda na szczęście była ładna - ciepło i słonecznie. Jaja jak berety. Tak, jestem wredną bezduszną matką.
|
Bruksela |
Piątek
Dziś Małżonek dorobił wreszcie po drodze z roboty klucze dla Młodego i Najstarszej, bo inaczej za jakiś czas historia na pewno znowu by się powtórzyła.
Ja miałam zamotany dzień. Wedle porannego postanowienia miałam szybko posprzątać dom i nagotować pierogów a potem się zrelaksować. Wszystko jednak szło jak po grudzie. Szybko tylko 2 prania uczyniłam i rozwiesiłam w ogródku. Ze sprzątania tylko odkurzanie się udało zrobić. Pierogi ugotowałam - na raty bo na raty i z lekkim poślizgiem, ale można odfajkować. Dlaczego? Bo przez większość dnia wymieniałam namiętnie mejle i telefony z aktualnym i przyszłym biurem, bo to bo tamto bo siamto owamto.
Z aktualnego biura zadzwonili, by powiedzieć, że jeszcze nie znaleźli dla mnie brakującego nowego klienta na piątek. Spytałam zatem, czy sama se mogę poszukać. Laska powiedziała ucieszona, że jak najbardziej. No to wrzuciłam pytanie na grupę mojej wioski na fejsa i po 5 minutach dostałam wiadomość od męża emerytowanej nauczycielki moich dzieci. Chwilę później pojechałam do niej omówić sprawę. Tak oto w parę minut znalazłam pierwszego klienta na co drugi tydzień. Kobieta obiecała zapytać swojego syna, który też ponoć szuka nowej sprzątaczki… Ma dać znać jutro. Gdyby nie był zainteresowany, to pod ogłoszeniem na fb już jest kilka komentarzy osób zainteresowanych, w tym tacy, których znam trochę…
Co tylko potwierdza, to co wcześniej powiedziałam na temat pracy dla pomocy domowych - kto chce pracować, klientów znajdzie bez problemów. W 5 minut.
W poniedziałek idę do pracy! Po 10 miesiącach chorobowego. Jestem podekscytowana. Nie wiem, jak mi będzie szło na początku po takiej przerwie. Nie wiem, ile zajmie mi wdrożenie się na nowo do kołowrotka, jak fizycznie będę się czuć, jak to sobie na nowo poukładam by pogodzić pracę z obowiązkami domowymi i czasem wolnym. Ale jestem bardzo uradowana i pozytywnie nastawiona. Dobrze, że klata mi się zagoiła i wygląda prawie jak nowa. No nie, cycek mi nie odrósł, do tego skóra tam jest ciągle bardziej brązowa, ale rana się pięknie zagoiła i to mi wystarczy.
Teraz jednak zaczynam weekend. Muszę się nim nacieszyć, zrelaksować i mentalnie przygotować na uroczysty start w nową starą przygodę.
Toalety w Polsce zostawiają wiele do życzenia, nawet szpitalne.
OdpowiedzUsuńMiałam podobnie ze znieczuleniem u dentysty chirurga, ale nawet przez słomkę nie mogłam pić, bo chyba przesadził z medykamentem i nawet język mi znieczulił.
Strasznie skomplikowany system z tymi kuponami itd.
Jeśli jesteś podekscytowana powrotem, to trzymam kciuki.
U nas niby ciężko, ale trudno znaleźć kogoś sensownego do prac domowych, zasiłki i rozdawnictwo obecnego rządu rozpaskudziły niektórych.
W naszych szpitalach toalety są, że tak powiem, na poziomie. Raz, że jest ich mnóstwo, bo co korytarz, to kibelki. Zawsze papier, mydło, ręczniki, w niektórych nawet ciepła woda i spray zapachowy, no i czyściutko, co wielce sobie cenię. W urzędach też zwykle są wucety wporząsiu. Gorzej jest na mieście, bo kibli zwyczajnie brak. Z Polski pamiętam, że w sklepach nawet były tu i ówdzie, plus jakieś publiczne (teraz nie wiem, jak tam u Was), a tu tylko w knajpach, ale płatne i stan czasem też wątpliwy. Na dworcach też płatne, śmierdzące i czynne od 9 do 20 max. Ba, nawet w kinie są często płatne kible.
UsuńSąsiadka opowiadała, że po znieczuleniu u dentysty nie mogła oka otwierać i lepcem jej przykleili, by auto mogła prowadzić :-) Mnie jak ostatnio przy borowaniu poprawił znieczulenie, bo jeszcze trochę czułam, to myślałam, że nigdy mnie nie puści.
Tak, system jest skomplikowany, ale ogólnie w porządku.
uśmiałam się z tego opisu 10 miesięcy wolnego w sensie, że tortury. Nie myślałam tak o tym ale ... masz rację :D dokładnie to tak w zasadzie wygląda.
OdpowiedzUsuńŻyczę powodzenia w staro-nowej pracy od jutra !!!
Tak, gdy na te wszystkie zabiegi spojrzałam z perspektywy i z przymróżeniem oka,, to tak mi się skojarzyło. Dzięki.💪🏽🍀
UsuńJak dobrze, że wszystko powoli wraca do normalności. Uśmiałam się z tych wierszy w kibelkach. W Polsce przeważnie kibelki są czyste i w większości bezpłatne. Płaci się w knajpie, jeżeli chce się skorzystać a nie jest się klientem, zawsze w toaletach miejskich,,publicznych. Nigdy nie musiałam płacić w kinie czy w teatrze. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNie podpisałam, przepraszam, KrystynkaR
UsuńTak, powoli wracam do życia :-) Cieszę się, źe podobały Ci się toaletowe żarty. Płacenie za toaletę w dużym kinie mnie zszokowało kilka lat temu, ale u nas na zadupiu w malutkim kinie na szczèście za darmo. Nie dawno odkryliśmy z niemiłym zaskoczeniem, że w McDonaldach w niektórych miejscach (Ostenda, Antwerpia) też trzeba płacić nawet jak się jest klientem. Pozdrawiam.
Usuń