Na wstępnie dziękuję Wam Wszystkim Czytelnikom systematycznie z wolnego wyboru (lub całkiem przypadkowo) zaglądającym na tego bloga za to że jesteście, że czytacie i że czasem nawet macie na tyle odwagi, by się odezwać i skrobnąć jakiś komentarz, co u mnie - wiadomo - różnie może się skończyć i bywa dosyć ryzykowne, gdyż ja nie jestem dla wszystkich miła, a czasem bywam nawet dość chamska i bezczelna, gdy mam zły dzień, gdy ktoś mnie wkurzy, co wielu się nie podoba. Nie zamierzam za to jednak nikogo przepraszać ani się zmieniać. Bo ja to ja, a mój blog to moje miejsce, w którym robię, na co mam ochotę i mówię to, co w danej chwili myślę bez owijania w watę cukrową. Cieszy mnie jednak, że mimo tego, ciągle tu ktoś zagląda, a niektórzy to nawet systematycznie. Pisałabym tego bloga i bez czytelników, ale z czytelnikami pisze się chętniej. Z czytelnikami jest na blogu ciekawiej i fajniej.
Cieszę się, że przez te kilkanaście lat nie zabrakło mi tematów ani chęci do pisania, choć chwile zwątpienia bywały, ani że przez te kilkanaście już lat nigdy nie zabrakło ludzi chcących te wypociny czytać. Jedni odchodzą, a drudzy przychodzą na ich miejsce. Są też i tacy, co uparcie od tych kilkunastu lat tu ciągle tkwią jak zaklęci. Tych pozdrawiam szczególnie.
Życzę Wam Wszystkim dobrego, zdrowego i udanego 2025 roku!
A teraz lecimy z naszą kolorową codziennością.
Przez te wszystkie wolne dni teraz ja nie wiem znowu, jaki dzień tygodnia wypada w który dzień. Rano mi się wydawało, że jest piątek i nawet pomyślałam, że w takim razie powinnam może zgodnie ze starym swoim zwyczajem jakiś post napisać. A potem mnie oświeciło, że post powinnam napisać była wczoraj, bo dziś to kurde już bardziej sobota jest niż piątek. Nie chciało mi się jednak pisać, bo nic spektakularnego się nie wydarzyło, żebym o tym opowiadać chciała.
Od połowy grudnia jestem na zwolnieniu lekarskim. Na poniedziałek umówiłam sobie kolejną wizytę u rodzinnej i będę próbowała przedłużyć swoją oficjalną niezdolność do pracy co najmniej do połowy stycznia, ale nie wykluczam, że jak tylko to bedzie możliwe, to nawet dlużej, bo już mi się nie chce wracać do pracy...
Nie dlatego, że jestem leniwa, nie dlatego że już mi się praca znudziła, ale dlatego, że wszystkie moje związane z tą pracą plany biorą w łeb, wszystkie moje dobre chęci, cały mój wielki entuzjazm i całe morze fantastycznych zajebistych pomysłów można o kant dupy rozbić, gdy człowiek jest zdechlakiem, a do tego wysiądzie mu jedyny środek transportu niewymagający końskiego zdrowia.
Jestem na ten moment w czarnej dupie.
Ostatnie dni znowu tylko myślę, kombinuję, analizuję, dyskutuję z Małżonkiem, spisuję co wymyśliłam, przyglądam się temu, znowu to analizuję, próbując od jeszcze innej strony spojrzeć i innaczej ten problem ugryźć, znowu dyskutuję z Małżonkiem i znowu rozkminiam.
I gówno.
Jakby się nie odwracał, dupa ciągle z tyłu.
Po chorobowym mogę teoretycznie (omawiałam to z szefową, ale wymaga to jeszcze spotkania z lekarzem medycyny pracy, czy jak tam się ten medyk z roboty nazywa) wrócić do pracy na 10 godzin w tygodniu, a za pozostałe 10 godzin mieć wypłacany zasiłek chorobowy. Na początku wydawało mi się to dobrym rozwiązaniem, ale po ostatnich moich doświadczeniach uważam, że to nic nie da. Bo 10 godzin w tym systemie, w jakim pracuje się w świetlicy to nadal jest co najmiej 3 dni pracy w tygodniu i to niewykluczone, że czasem nawet po 2 razy dziennie. A przypomnieć tu trzeba, że przed chorobowym pracowałam 4 dni w tygodniu i okazało się, że to nie zmieniło kompletnie nic w kwestii mojego samopoczucia i zmęczenia. Przeto logika podpowiada, że jeszcze jeden dzien mniej również niczego nie zmieni.
Podsumuję tu sobie ogólnie moją dotychczasową pracę.
Po 2 miesiącach wakacji udało mi się przepracować NIECAŁE 2 MIESIĄCE, gdy powaliło mnie zmęczenie.
Po 2 tygodniach wolnego byłam święcie przekonana, pewna na 95%, że spokojnie dam radę dopracować do przerwy świątecznej. Przy czym te 5% procent to była w moim mniemaniu możliwość zachorowania na jakąś grypę żołądkową, zapalenie oskrzeli czy inne tam zdarzenie losowe, które każdego może spotkać. Brałam pod uwagę, że ostatnie dni może być ciężko, że mogę być zmęczona, ale wystarczy że się uprę, a dam rady. A tu, proszę ja was, okazało się, że odpadłam już we wtorek (przy czym w poniedziałek już miałam dość i we wtorek nawet nie powinnam była próbować kopać się z koniem), a tu jeszcze przede mną były: długa środa, zwykły czwartek, piątek plus 2 długie dni ferii. PIĘĆ, a w zasadzie sześć dni pracy - o tyle przeceniłam swoje fizyczne możliwości w ocenie krótkoteminowej.
Z czego wniosek, że na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie oszacować, na ile mnie na prawdę stać, ile dam rady zrobić, jak długo jestem w stanie biegać i jak daleko zajdę. I tu jest pies pogrzebany. Niczego nie jestem w stanie przewidzieć ani zaplanować, choć ciągle łudzę się, że owszem jestem w stanie.
Mówią, by mierzyć siły na zamiary i zawsze to miało dla mnie sens. Teraz nie ma, bo teraz nie wiem kuźwa, ile ja tych sił mam w danym momencie. To jest irytujące i frustrujące. Bardzo często okazuje się, że porywam się z motyką na słońce, choć w moim mniemaniu poluję z klapką na muchy i że to jest łatwe...
Teraz nie wiem znowu, co robić dalej. Z jednej strony chcę pracować, a moja nowa praca bardzo mi się przecież podoba, ale z drugiej coraz bardziej jestem przekonana, że to W TYM MOMENCIE zdecydowanie nie dla mnie. Jestem za słaba. Jestem za chuda w uszach. Nie daję rady. To jest dla mnie za trudne. Poza tym coraz bardziej zaczyna mi ciążyć ten fakt, że zawodzę koleżanki, które przeciez liczą na to, że skoro jestem w drużynie, to będę swoją robotę należycie wykonywać. Zwłaszcza, że moje obowiązki ograniczono do minimum, a ja i tak zawodzę nie przychodząc do pracy. Nie chodzi o to że robię sobie wyrzuty, iż nie poszłam do pracy, bo nie o to chodzi. Nie wybrałam sobie mieć raka i nie czuję się z tego tytułu winna, ale zgłaszając się do tej a nie innej pracy zgodziłam się na takie a nie inne warunki i takie a nie inne obowiązki. To już mój wybór i nikt mnie do tego nie namawiał, a więc uczciwość nakazuje albo wywiązywać się z obowiązków, albo odejść, a nie tak tkwić w zawieszeniu i tylko wkurzać ludzi, którzy nie mogą na mnie liczyć i muszą za mnie moją robotę odwalać trojąc się i dwojąc. To nie jest z mojej strony okej. Dlatego muszę dobrze się zastanowić nad kolejnym krokiem.
No i właśnie kolejna sprawa... nie musiałam ostatnip w świetlicy robić tego co inne dziewczyny, miałam łatwiejsze i spokojniejsze zadania, a mimo to nie podołałam, a mimo to poległam. Wnioski nasuwają się same: za wysokie progi na porakowe nogi!
Wszystko mi mówi, że powinnam odpuścić. I coraz bardzej ku temu się skłaniam. Zamierzam omówić ten aspekt po niedzieli z lekarką rodzinną i psycholożką, a potem być może za dwa tygodnie jeszcze z lekarzem w klinice piersi, bo akurat mam wizytę zaplanowaną. Nie wiem bowiem, czy mogę teraz po tych wszystkich szaleństwach wrócić sobie ot tak na dłuższe chorobowe, takie kilkumiesięczne, bo może moje ciało jest w stanie jeszcze się bardziej naprawić, jak mu dać czas i święty spokój... Nie wiem tego, ale spróbuję się wypytać o opinie mądrezjszych ode mnie.
Niemniej jednak jeszcze chciałabym mojej nowej pracy i sobie dać ostatnią szansę z jeszcze bardziej okrojonymi godzinami. Jak wyżej powiedziałam, moje przeczucie mówi mi, że to jest z góry skazane na porażkę, ale z drugiej strony, kusi, by spróbować...?
Tutaj tylko jest jeden wielki problem, który nazywa się brak środka transportu. Rowerem zwykłym nie dam rady dojeżdżać w moim stanie do roboty. Jeden dzień - ten ostatni poniedziałek - mi wystarczył, by mnie prawie zabić. Zresztą wczoraj też to potwierdziłam robiąc sobie świadomie doświadczenie...
Prawie codziennie chodzę na spacery - czasem 2 kilometry, czasem 4, a czasem nawet 7, a czasem nawet 2 razy dziennie i to dobrze idzie, choć też dzień dniowi nie równy. Raz przemaszeruję 7 kilosów bez większego zmęczenia, drugim razem po dwóch mało nie wyzionę ducha. Staram się też robić krótką poranną gimnastykę choćby kilka razy w tygodniu, by zachować i poprawiać elastyczność stawów.
![]() |
totem w lesie |
Wczoraj mówię sobie - No, Magda, może zacznij też trochę powoli rowerować, jak chcesz do roboty wracać. - I tak wsaidłam na rower i pojechałam przez las powoli do sąsiedniej wsi, pokonując około 4 km, a tam poszłam połazić po księgarni i wróciłam inną trasą do domu. Pokonałam w ten sposób mniej wiecej długość trasy do pracy. Okazuje się, że bardzo mnie to zmęczyło, mimo że przecież nie pracowałam, a tylko se książki oglądałam. O 17 już byłam dętka, ale dociągnęłąm jakoś do 21, a nawet przed snem na krótki specerek z Małżonkiem się wybrałam. Potem spałam 10 godzin i dziś jestem słabiak. Przemaszerowaliśmy po południu z Małżonkiem 4 kilometry po lesie i to było dużo. Czułam zmęczenie całą drogę.
tu zrobiłam sobie przerwę w pisaniu, bo Młoda przekonała mnie do wyjścia na wieś na fajerwerki burmistrza. A potem zrobiła się niedziela..
Z tym wyjściem to długo się zastanawiałam, bo z jednej strony chciałam zobaczyć, co to są "fajerwerki przyjazne zwierzętom", co stało w zaproszeniu od burmistrza, i chciałam napić się w końcu tego grzańca, co sobie zamarzyłam jadąc do Brugii, a potem do parku rozrywki, ale się nie złożyło, bo kolejki były za długie do kramików z alkoholami, a mmie się nie chciało czekać. Z drugiej bałam się, że nie podołam. Do centrum mamy z 5 kilosów, co zarówno rowerem jak pieszo wczoraj stanowiło dla mnie spore wyzwanie. Jestem uparta, jak wiadomo, ale mimo to bałam się, że zwyczajnie nie dam rady wrócić do domu ani pieszo, ani rowerem. Autobusów u nas o tej porze nie ma. Jednak postanowiłam zaryzykować. Jednak Małżonek w końcu się zlitował i zaproponowal, że nas zawiezie samochodem, a potem po nas przyjedzie. Jego samego fajerwerki nie obchodzą, a alkohol tym bardziej. Młody jak zwykle chciał i nie chciał, chciał i nie chciał, bo jego mózg wystawia go zawsze na ciężkie próby, jeśli musi o czymś zdecydować i pięćset razy zmienia zdanie raz po raz. Ostatecznie nie poszedł.
Stoisk z alkoholami u nas na wsi było od groma. Nie to co w jakiejść tam śmiesznej Brugii, gdzie raptem jeden kram z napitkiem mieli. U nas na wsi to głównie kramy ze świątecznymi alkoholami: najróżniejsze belgijskie jenevery (likiery), glühwein (grzaniec) zwykły i z amaretto, mlekoczekoladowe z różnymi alkoholami i co tam sobie państwo chcecie. Młoda wzięła mlekoczekoladowe z prądem, ja zwykły grzaniec a Najstarsza grzaniec z amaretto. Ta ostatnia uznała, że to zbyt kwaśne jest, więc połowę Starej oddała. Nie było wclae kwaśne... Dziewczyn autystyczne mózgi czasem dziwnie interpretują smaki. Młoda wyczuwa - jak mówi - osobno smak każdego składnika napoju, co czyni większość alkoholi, także tych słodkich czy ziołowych obrzydliwymi w smaku. Zjadłyśmy też z Młodą frytki na spółkę, a Najstarsza białą kiełbasę na gorąco z suchą bułką, bo tu zawsze suche bułki do hotdogów podają, co jest beznadziejne i dla nas niepojęte. Do fajerwerków, które zaplanowane były na 21 po przemowie burmistrza, impreza była raczej nijaka. Przez długi czas nic nawet się na scenie nie działo, potem wylazł jakiś łysy i coś tam zaskrzeczał, ale ludzie w ogóle chyba bluesa nie czuli albo ogólnie nie umieją się bawić - tam ze dwie osoby się pogibało, ze trzy pomachało łapami, a reszta tak stala jak kołki i się patrzyła w nicość... Co było po fajerwerkach to nie wiem, bo od razu wydzwoniłyśmy taxi-tata i wróciłyśmy do domu. Dla dziewczyn to i tak było za długo i za głośno, a mnie i tak bolały kopyta od stania oraz szyja od patrzenia w górę, bo dosyć długo ten pokaz fajerwerków trwał jak na taką wieś.
Przyznać trzeba jednak, że faktycznie dość ciche były te sztuczne ognie, a całkiem ładne. Wyrzutnie mieli głównie na dachu urzędu gminy ustawione. Z dołu z kolei pokaz urozmaicały kolorowe lasery puszczane w dym. Czyli, że jak sie chce, to można. Podobało mi się nawet. Nie zmienia to jednak faktu, że ja to bym wolała, by nam nową drogę do domu zrobili, zamiast wypierniczać bezsensownie co roku kupę forsy w powietrze. Jednak nie od dziś wiadomo, że najlepiej zawsze organizuje sie igrzyska...
Poniżej wrzucę parę obrazków i video, jakby ktos chciał zobaczyć i usłyszeć jak prezentują się "dierenvriendelijke vuurwerks" czyli fajerwerki przyjazne zwierzętom według naszego burmistrza.
Co poza tym działo się w minionym tygodniu? Niewiele. Czas płynął w zwolnionym tempie, bo wszyscy byliśmy w domu i odpoczywaliśmy.
Było zatem trochę Netflixa. Z Młodym ciągle katujemy Doktora House'a, co jeszcze chwilę potrwa, bo jesteśmy dopiero przy drugim sezonie, a wszystkich jest osiem. Oglądając ten serial doskonalimy przy okazji języki, bo oglądamy po angielsku z niderlandzkimi napisami, co jest dla Młodego szczególnie korzystne. Już nauczył sie kilku nowych wyrażeń po niderlandzku, które dotąd o uszy mu się nie obiły.
W tym tygodniu trafiliśmy na dwa odcinki będące jedną częścią i Młody powiedział, że musimy je obejrzeć jednego dnia, bo inaczej by się denerwował czekaniem do drugiego dnia. Ja mu na to, że dawniej w normalnej telewizji na każdy odcinek trzeba było czekać cały tydzień, a jak się przegapiło jakiś, to nie można było tego nadrobić. Wyobraźcie sobie, że on nie mógł w to uwierzyć. Młody nie zna już normalnej telewizji, bo nie mamy takowej od lat. Jeszcze jak był małym brzdącem, to mieliśmy tutejszą telewizję wykupioną i oglądaliśmy kreskówki, wiadomości i czasem jakiś mecz, ale potem zrezygnowaliśmy całkiem na rzecz internetu i filmów z płyt. Potem wykupiliśmy abonament pięcioosobowy na Netflixie, a od czasu do czasu wypożyczamy jeszcze jakiś film z Apple i oglądamy z Playstation na telewizorze u Młodego, bo zwykłego odtwarzacza płyt też nie mamy, a nowe laptopy też już nie mają takich urządzeń wbudowanych. Mamy zewnętrzny czytnik płyt na USB i czasem używamy na kompie Młodego, by jakiś stary film z płyty obejrzeć. Ale dla mnie samej to już niewyobrażalne, by czekać tydzień na kolejny odcinek serialu i to jeszcze zmuszonym być, o określonej godzinie go oglądać. Nie dziwi mnie zatem, że dla Młodego to brzmi jak jakiś absurd i totalna abstrakcja. Tak samo jak czekanie 5 czy 10 minut na załadowanie jakiejś prostej gry, jak za naszych dziecięcy lat było...
A właśnie przypomina mi się ostatnie szkolenie w pracy na temat zabawy i ulepszania stusunków międzydziecięcych w świetlicy... Prowadzący tytułem wstępu zapytał, jakie były nasze ulubione zabawy za gówniaka i któraś z dziewczyn w pewnym momencie powiedziała, że nikt z nas nie miał przecież komputera, więc nie znaliśmy tego typu atrakcji, na co ja odrzekłam, że owszem, ja miałam pierwszy komputer już w latach osiemdziesiątych, czyli mając 10 lat i sporo przy nim czasu spędzałam, bo grałam tworzyłam pierwszą grafikę, a nawet uczyłam się programować... Miny koleżanek bezcenne!
Trzeba wam bowiem wiedzieć, że spora część Belgów (spora część ma na szczęście normalny zdrowy ogląda świata) uważa, że kraje bloku wschodniego to trzeci świat, kraje zacofane, ludzie żyją w ziemiankach, ganiają z dzidami za zwierzyną, o pralce czy radiu nawet nie słyszeli, a gdzie tam interenet czy komputery. Tymczasem prawda jest taka, że Polska technologicznie zdaje się dużo wyprzedzać taką np Belgię, przynajmnej jeśli chodzi o czasy kilkanaście, czy kilkadziesiąt lat wstecz (że potem polskie rządy wszystko zgnoiły i rozdupcyły to inksza inkszość). Dyskusja dotyczyła czego innego i to była tylko dygresja, ale dobrze jest czasem naprostować czyjść obraz świata i poprawić swój wizerunek wśród kolegów czy znajomych. Mam podejrzenia, że niektóre koleżanki mogą nawet należeć do tych, którzy myślą, że jak ktoś z Polski przyjechał, to ledwie czytać i pisać umie, a jedyne co potrafi, to przenoszenie pustaków czy latanie ze szmatą. Niektórzy Belgowie zdają się uważać, że skoro słabo mówisz po niderlandzku czy francusku albo dużo błędów robisz toś zwyczajnie głupi, a nie że to wynika z tego, że dopiero się uczysz danego języka, a na co dzień biegle posługujesz się ojczystym czy nawet pięcioma innymi.
Jednak z koleżanek kiedyś opowiadała (mnie i innej koleżance), że miała okazję na własne oczy się przekonać, jak wyglądają początki życia obcokrajowców w Belgii. Przyjeła bowiem pod swój dach uchodźców z Ukrainy i okazało się, że to ona i jej mąż wszystko dla tych ludzi musieli załatwić. Byli to ludzie z wyższym wykształceniem i mówi, że ona Belgijka obiegała się długo po urzędzach, by załatwić im uznanie dyplomów czy choćby wszystkie podstawowe formalności w urzędzie gminy, u ubezpieczyciela itd. Tłumaczyła koleżance (no bo ja to sama wiem przecież) jak jej w miarę - jak powiedziała - inteligentnej i wykształconej Belgijce było czasem trudno zrozumieć co i jak ma wypełnić, komu jaki papier wysłać. Ona doskonale rozumie i jest pełna podziwu, gdy jej mówię, że my sami wszystko musieliśmy sobie pozałatwiać i sami wszystkiego się dowiedzieć, bo nie mieliśmy nikogo do pomocy na poczatku i nie znaliśmy języka. Wielu jednak nie ma najbledszego pojęcia, jak to wszystko działa i jak wygląda. Myślą zapewne, że jeśli ktos miał w Polsce czy innym kraju pracę i dyplomy to przyjeżdżając do Belgii po prostu szuka sobie pracy w swoim zawodzie i jest pan, a ci wszyscy co proste fizyczne zawody wykonują to po prosu banda debili bez wykształcenia albo leni, którym nie chciało się uczyć i teraz muszą czyjeś kible myć albo beton mieszać.
Ba, spora część Polaków w Polsce też zdaje się tak właśnie myśleć, a tymczasem wielu rodaków z wyższym wykształceniem i wieloletnim doświadczeniem zaczyna za grancią pracę od zmywaka czy budowy i tam zapitalając od rana do nocy, a nocami ucząc się języka, czeka miesiącami albo i latami na uznanie swoich dyplomów, by móc zacząc pracę w swoim zawodzie albo przynajmniej podobnym. Oczywiście są i takie zawody, które nie wymagają ani znajomości tutejszego jezyka, bo np angielski wystarczy, które można wykonywać w każdym kraju bez specjanych ceregieli albo te ceregiele załatwiane są przez pracodawcę. Nie każdy jednak na takich bajecznych warunkach emigruje. No ale mniejsza o to. Wracajmy z wędrówek bocznymi niekończącymi się ścieżkami mojego pokręconego umysłu do mojego nudnego tygodnia...
Poza netflixowaniem, jeszcze trochę czytaliśmy. Małżonek głównie jakieś e-booki, a ja różne rzeczy. Ciągle po kawałeczku czytam książkę "Beter worden is niet voor watjes" czyli (w wolnym tłumaczeniu) "powrót do zdrowia nie jest dla słabiaków". Czytam po kawałku, bo ta książka wymaga spokojnego przetrawienia tego co się przeczytało. Książka jest zapisem wymiany korespondencji pomiędzy dwojgiem holenderskich reporterów chorujących na raka. Oboje opowiadają z powagą ale i humorem o swoim leczeniu i powrocie do zdrowia, o swoich odczuciach, obawach, zadając sobie pytania skłaniają siebie i drugiego oraz czytelnika do refleksji nad swoim podejściem do choroby, świata. Przyglądają się reakcjom ludzi, w tym swoich bliskich, znajomych, nieznajomych i samych siebie. Motywem wiodącym, można rzec, jest to co stoi w tytule, że zachorować to łatwizna, ale wrócić do zdrowia to już jest dla wytrwałych i silnych. O, jak bardzo ja się w tym zgadzam! Zauważają też jeszcze jedno, że jak jesteś w trakcie operacji, chemioterapii, to wszysy koło ciebie tańczą, rozczulają się, troszczą, zapytują o samopoczucie, przynoszą herbatkę do łóżka, przysyłają kartki, ale jak zakończysz oficjalne leczenie, to wielu ludzi myśli, że już wszystko jest okej, że jesteś zdrowy i oczekują, że powinieneś wracać do życia towarzyskiego, hobby, a przede wszystkim do pracy. Sami zresztą też tak myślimy, choć nasze ciało uważa inaczej. Spodobała mi się jedna refleksja. Bart pisze do Danielle, że lekarz napisał mu w papierach, że "rokowania są bardzo dobre, pacjent będzie w stanie wieść prawie normalne życie" i on dochodzi po dłuższej refleksji do wniosku, iż to znaczy pewnie mniej więcej tyle, że on ma szanse żyć długo i normalnie umrzeć, ale będąc nowym sobą, czyli m.in. facetem, który codziennie przejeżdża samochodem trasę kilkunastu kilometrów, którą przed rakiem codziennie przebiegał...
I tak się zastanawiają oboje, a ja z nimi, jak to będzie dalej, kim będziemy dalej, na ile będzie nas stać, jak będą nas postrzegać inni ludzie i jak długo będzie ten proces zdrowienie trwał...
No, mówię wam, fantastyczna książka, akuratna na ten czas trudnego powrotu do zdrowia. Szkoda, że nie jest po polsku.
Poza tym czytałam jeszcze "Wiedzę i Życie", bo będąc w polskim sklepie sobie zgarnęłam nowy numer z półki, a także "Libelle", które to czasopismo systematycznie dostarcza mi dawna klientka, dalsza sąsiadka. To babskie czasopismo, tygodnik, można rzec taki jakby odpowiednik kiedysiejszego polskiego "Poradnika Domowego" czy tam "Przyjaciółki", czyli historie z życia wzięte, trochę mody, jakieś porady, polecajki książkowe, turystyczne, przepisy kulinarne, krzyżówki i program telewizyjny oraz reklamy. Kupować bym tego w życiu nie kupowała, ale skoro za darmo dostaję, to od czasu do czasu poprzeglądam, to i owo poczytam, a potem wyrzucę na makulaturę. Zawsze to podszkolę język, a przy okazji coś ciekawego poczytam. Sąsiadka też tego nie kupuje, ale dostaje z kolei od swojej mamy (też mojej dawnej klientki), babci 90+, która to prenumeruje od lat.
Kolorowałam też moją nową kolorowankę dla dorosłych. Dokładnie to jest moja pierwsza kolorowanka dla dorosłych.
![]() |
kolorowanka ;-) |
Jako dziecko dużo kolorowałam. Uwielbiałam to jak chyba większośc dzieciaków. Rodzice czasem mi kupowali książeczki do kolorowania albo takie luźne kartki w teczkach. Potem wyrosłam z kolorowanek. Starszakom już nie wypadało bawić się kolorowankami, tak mi się przynajmniej wtenczas wydawało.
Jakież było moje zdziwienie, gdy parę lat temu zobaczyłam w księgarni kolorowankę dla dorosłych. Zastanowiłam się nawet wtedy nad jej zakupem, ale szybko doszłam do wniosku, że nie mam ochoty na kolorowanie, za stara jestem na to. Kolorowanie wkurzało mnie wtedy. I tak było kolejne lata aż do teraz. Któregoś dnia patrząc na te wszystkie dzieciaki kolorujące namiętnie kolejne obrazki, poczułam, że sama mam ochotę na kolorowanie obrazków i wspomniawszy niedawno widzianą w księgarni śmieszną kolorowankę wypowiedziałam swoje życzenie w kierunku Młodej szukającej dla Starej prezentu. Młoda jest dobrym Dżinem, mimo że nie mieszka w lampie i wszystkie moje życzenia spełniła. Nawet te, o których jeszcze nie zdążyłam pomyśleć.
![]() |
kolorowanka dla dorosłych |
Z kolorowaniem w moim wykonaniu jest tylko jeden problem. Ten sam problem tyczy się również czytania książek, pisania bloga czy układania puzzli - jak raz zacznę, to nie mogę przestać. Jeszczde tylko kawałek, jeszcze jeden puzzel, jeszcze tylko dwie strony, jeszcze tylko o tym napiszę, jeszcze tylko liście kwiatowi pokoloruję i tak odkładam w nieskończoność zrobienie sobie przerwy, rozrusznaie się, czy - co gorsza - wykonanie obowiązków domowych. Zastanawiam się, czy inni też tak mają, że bardzo trudno jest im się oderwać od niedokończonych zajęć, bo to jest główny problem. Jeśli coś skończę, mogę iść dalej, Jeśli nie, boli mnie to w mózg. To samo zdaje się dotyczyć pracy czy dowolnego zajęcia. Nie można zostawiać odłogiem niedokończonej pracy. Ślęcząc nad książką, puzzlami czy teraz kolorowanką nie raz już ledwie na oczy patrzę, bo zbyt długo zmuszam oczy do patrzenia na przedmiot z bliska. Wzrok zachodzi mi mgłą, obraz się rozmazuje, głowa zaczyna boleć, a przy kolorowankach to jeszcze dłoń, zaś przy puzzlach karczycho... Bardzo to głupie i nierozsądne, zatem staram się nad tym zapanować i jakoś sensownie dzielić sobie czas i mieszać ze sobą tego typu rozrywki, spacery, zajęcia domowe itd, ale efekty bywają różne.
Kolorowanki i puzzle pozwalają mi zapomnieć o bieżących problemach i się zrelaksować. Układanie puzzli i wypełnianie obrazków pomaga też mózgowi uporządkować i inne rzeczy, rozproszone chaotyczne myśli które się po całym mózgu walają. Tak to ponoć działa. Nie pamiętam, gdzie o tym czytałam, ale coś mi się tam przypomina, że był gdzieś cały artykuł na ten tamat... I ja to czuję.
![]() |
eikel - „żołądź” (przyrodniczo i medycznie), ale też „dupek” |
![]() |
Prezent od Młodej „Świat to dom wariatów, a tu jest siedziba główna” |
Piekłam też wuzetkę, które to ciasto Młoda upatrzyła sobie w polskim sklepie i stwierdziła, że smacznie to wygląda. Nigdy nie piekłam wuzetki, ale wiadomo, że ciasta domowe w sklepie służą głównie jako inspiracja, bo - jak sama nazwa wskazuje - robić się je powinno w domu, to postanowiłam wyguglować przepis i skraftować. Oczywiście moja interpretacja przepisów jest zwykle dosyć swobodna, przeto wątpię czy mój wypiek można ciągle nazywać wuzetką… Biszkopt czekoladowy był wg przepisu, ale masa była z mascarpone, dżem był malinowy, a polewa z belgijskiej czekolady i belgijskiej śmietanki. Zajesmaczne wyszło, więc wróżę powtórkę. Zdjęć instagramowych nie zrobiłam, bo zawsze tak mi ślinka leciała, iż w pośpiechu tylko pstryknęłam fotkę i zabrałam się za pałaszowanie.
Zdjęć innych za to parę w tym tygodniu ładnych zrobiłam, choć łażąc ciągle wkoło domu ciężko wypatrzeć coś nowego, czego jeszcze nie było przed moim obiektywem. Ten tydzień z racji ciagle padającego deszczu sponsorowały zdjęcia świata w kałuży.
Wczoraj rozebrałam też choinki, bo ósmego stycznia będą zbierać zużyte żywe choinki… A sztuczna dekorująca z kolei pokój Młodego za dużo mu miejsca w pokoju zajmowała, a on nadal nie pozwala poskładać starego namiotu przerobionego na iglo, którego nie dane mi było użyć do w świetlicy, bo udawałam chorą, a w którym Młody czasem się cziluje.
![]() |
pamiątkowe zdjęcie choinki z jakimś czubem w skiepach i czapce obok |
![]() |
Chica się zastanawia co to za piekny kogut tam we wodzie siedzi |
![]() |
Sunny kamuflująca się w przyrodzie |
![]() |
Gęsia wypatrująca robaków |
![]() |
Małżonek dzielnie maszerujący po wsi |
I jeszcze na koniec puzzle 1000, które ułożyłam w trzy dni. Bo CHYBA jeszcze nie pokazywałam ich…
Dobrego 2025!
OdpowiedzUsuńPogoda jest ostatnio (a juz chyba szczegolnie dzis) okropna.
Choc nie, w sumie bylo kilka slonecznych dni. Bardzo lubie podczytywac Twoj blog i jestem pelna podziwu, ze tyle rzeczy chce Ci sie robic.
Po swiatecznej przerwie placze na mysl o powrocie do pracy.
Pocieszam
sie, ze wiosna juz za rogiem :)
Pozdrawiam
ElaBru
Tak, byle do wiosny :-) Po feriach zawsze ciężko wrócić do roboty, ech
UsuńJak zwykle sporo się u Ciebie działo, a zdrowie to wielka zagadka...
OdpowiedzUsuńJa rozbieram choinkę we wtorek, mąż wraca do pracy, więc kończymy świętowanie.
Podobno kolorowanki bardzo odstresowują, lubiłam kolorować, bo z rysowaniem u mnie kiepsko.
Dobrego roku, zdrowia i szczęścia rodzinnego!
Kolorowanki odstresowują jednego, a drugiego denerwują - ważne by każdy znajdował to co lubi i co mu pomaga w relaksowaniu.
UsuńHe he wziełam se na odwagę i się odezwę ;)
OdpowiedzUsuńPracowałam z dziećmi w przedszkolu 20, wiem jak to trudna i odpowiedzialna praca, że najfajniejsze w tej pracy są dzieci, a cała reszta, bywa niezwykle upierdliwa i irytująca. Dlatego to po tych 20 latach wykorzystałam nadarzającą się okazję i wycofałam się z tej pracy na upatrzone pozycje ;)
Na nowotwory zachorowałam zaraz potem, byłam na rencie więc praca nie obciążała mnie dodatkowo, wystarczająco obciążające było leczenie i walka z systemem zdrowotnym.
Ty w dalszym ciągu przyjmujesz preparaty które obciążają twój organizm, usiłujesz pracować i na dodatek masz uciążliwą drogę do tej pracy, no i masz rodzinę z różnymi ograniczeniami.
Wiesz bardzo dużo na temat choroby i bardzo dobrze znasz siebie, nie wychodzi ci akceptacja sytuacji w jakiej się znalazłaś. To bardzo trudne więc nie dziwota że masz z tym trudności.
No cóż nie wiem jak to będzie z tobą.
Ja po 22 latach od diagnozy, cały czas odczuwam skutki uboczne terapii! Mam problem z jelitami, rozwaliła mi je pierwsza radioterapia. Osłabione mięsnie nóg i neuropatię. Radzę sobie z tym ale to mi obniża jakość życie. Jednakoż żyję, a moje pasje pomagają mi radzić sobie psychicznie ze zdrowotnymi ograniczeniami :)
Tobie Magdo życzę abyś poukładała sobie relacje z...samą sobą :)
Brawo za odwagę ;-)
UsuńBardzo ważne są dla mnie takie świadectwa ozdrowieńców, które potwierdzają, że to nie tak hop siup z tym powrotem do zdrowia i że to całkiem normalne, że to długo trwa, że mam prawo być słaba i w ogóle, bo czasem człowiek se myśli, że mu się może wydaje i że może powinien już być całkiem na chodzie... Dzięki.
Relacje z samym sobą to cholernie skomplikowana sprawa, ale może się kiedyś uda dojść z tym do ładu =)
Wszystkiego dobrego na Nowy Rok dla calej waszej rodziny! Duzo zdrowia przede wszystkim! I niech wszystko pouklada sie tak jak sobie wymarzysz.
OdpowiedzUsuńDziękujemy . Tobie też niech zdrówko dopisuje i wszystko po Twojej myśli idzie.
Usuń