Miniony tydzień ogólnie mi się podobał, choć piątek był dosyć ciężki.
W niedzielę, jako się rzekło, świętowaliśmy urodziny Naszych Panów. Nasze swszystkie świętowania wyglądają podobnie, bo najczęściej świętujemy we własnym domu w piątkę. Tak jest najlepiej. Nie trzeba się do nikogo dostosowywać w żaden sposób. Jeśli mamy chęć i nastrój, stroimy się ładnie, a innym razem siedzimy sobie w dresach czy piżamach. Jesteśmy przecież wśród swoich we własnym domu, zatem robić możemy co nam się podoba. Możemy siedzieć długo, alno bardzo krótko. Każdy może w dowolnym momencie pójść do swojego pokoju, by odpocząć w ciszy w bezpiecznym otoczeniu. Dla normalsów być może to nie do końca zrozumiałe, ale dla takich dziwaków jak Nasza Piątka nawet pół godziny fajnej wesołej spokojnej rozmowy z najbliższymi może być wyczerpujące.
Tort gitarowy choć cudem kulinarnym ani artystycznym nie był, to jednak wszystkim smakował i solenizantom się podobał, czyli swoje zadanie spełnił.
Małżonek się zapytał, czy napis na ścianę kupiłam? Z czego chyba wniosek, że profesjonalnie wyglądał… albo wprost przeciwnie haha 😜
![]() |
tort gitarowy |
![]() |
dekoracja urodzinowa |
Młody był przy tym wyczerpany i chory po koncercie. Tak jest za każdym razem. Tu może ktoś pomyśleć, że koncert rockowy jest zwyczajnie ciężki dla trzymastolatka, ale trzeba wam wiedzieć, że dla Młodego równie męczący jest szkolny występ, czy nawet ustna odpowiedź przed klasą albo wizyta w parku rozrywki czy na jarmarku świątecznym. Emocje (nie ma znaczenia, czy pozytywne, czy negatywne), światła, ruch, dźwięki, obecność innych ludzi, zapachy... to wszystko Młody (i reszta Piątki) odbiera tak intensywnie, że w mig jego mózg jest zmęczony, przebodźcowany i potrzebuje spokoju, ciszy, izolacji. Jeśli nie dostanie tego, to wariuje, a co za tym idzie, siada cały system dowodzenia ciałem i umysłem, co oznacza chorobę: ból i zawroty głowy, ból i napięcie mięśni, mdłości, brak apetytu, gorączka (nie raz wysoka), nieludzkie zmęczenie - objawy pi razy drzwi jak przy ataku grypy, które trwają od 1 do kilku dni, a to "TYLKO" przebodźcowanie. I jedyne co można z tym zrobić, to nauczyć się z tym żyć. Tak trzeba planować swój czas, by po atrakcjach mieć czas je odchorować w domowym zaciszu.
Teraz był tydzień ferii krokusowych, więc Młody miał czas wypocząć, a ja z pomocą Młodej starałam się go wyciągać z domu, by jego mózg i od ekranów trochę odpoczywał, bo one choć fajne, to też obciążają mózg.
We wtorek, kiedy miałam wolny dzień, zabrałam go do Mechelen na poszukiwania ruin nigdy niedokończonoego hotelu w parku Vrijbroekpark, które to ruiny parę dni wcześniej zostały udostępnione do legalnego zwiedzania. Wchodzi się do nich po drewnianych pomostach. Z tablic dowiedzieliśmy się, że hotel ten zaczęto budować w 1972 roku, jako hotel do spotkań biznesowych, ale po wybudowaniu zaledwie dwóch pięter budowa utknęła na zawsze. Nie wiadomo nawet do końca, co było tego przyczyną. Jedni mówią, że bagna (bo on na bagnach stoi) zaczęły stanowić zagrożenie dla budowli, inni że forsy zabrakło...
Z innej tablicy poznaliśmy ciekawostkę językową, która mi wreszcie wiele dziwnych nazw miejsc wyjaśnia. Bowiem nie raz kminiłam o co chodzi z tymi portkami.... Chodzi o słowo "BROEK" [czyt.: bruk], które znaczy "spodnie" i które często pojawia się w nazwach różnych miejsc i miejscowości, co jawiło mi się totalnie bez sensu. A tu się, proszę ja was, okazuje, że dawniej słowo "BROEK" znaczyło też bagno. A dodać tu trzeba, że mieszkamy na terenie bagiennym, co jeszcze tu i ówdzie widać wyraźnie mimo osuszenia terenów. Inne aktualniejsze i znane nam słowo oznaczające bagno, to "moeras" [muras].
Idąc po drewnianej ścieżce podsłuchiwaliśmy niechcący trójkę chłopaków, którzy żywo z entuzjazmem dyskutowali o tych ruinach i ciekawostkach, jakie tam poznali. Ja stwierdziłam, że z wyglądu wyglądaja na podobnych Młodemu mądralińskich, a Młody potwierdził, dodając, że chciałby mieć takich kolegów. Takich z którymi można by godzinamy dyskutować o każdym kamieniu, roślinie, ciekawostkach ze świata, nowinkach naukowo-technicznych, wynalazakach, polityce, czy co tam w danym monecie najbardziej interesującym się jawi. Wiem doskonale, co on ma na myśli, bo i doskonale pamiętam to uczucie kompletnego braku zrozumienia wśród rówieśników, których zainteresowania zdawały się świadczyć o ograniczonych umiejętnościach korzystania z własnego mózgu i bardzo ograniczonej percepcji otaczającego nas świata.
Ledwie wyszliśmy z dworca w Mechelenm Młody skierował swoje kroki do pierwszej napotkanej burgerowni, gdzie zamówił burgera.... Zabawne to trochę było, bo gdy sprzedawca zapytał o sos, Młody odrzekł "geen saus" (bez sosu). Sprzedawca próbował handlować z tym, zachwalając z przekornym uśmieszkiem bogaty wybór sosów, ale Młody ze śmiechem upierał się na burgerze bez sosu. W końcu sprzedawca zapytał, czy frytki też mają być bez sosu i - wnioskując z miny - najwyraźniej oczekiwał, że Młody zaprzeczy, a ten odrzekł, że tak, frytki też bez sosu. Sprzedawca poddał się i przyszykował hamburgera i frytki bez sosu. Trzeba wam tu wiedzieć, że w Belgii jest zawsze duży wybór sosów do frytek, a zamówienie frytek bez sosu jest czymś nienormalnym, bo frytki zawsze je się z sosem. Najczęściej z majonezem. Po wędrówce parkowej z kolej wdepnęliśmy do Pizza Hut, bo wtedy z kolei ja byłam głodna, ale i Młody z chęcią wszamał parę kawałków pizzy peperoni.
Będąc w parku zaszliśmy do jakiejś prakowej restauracji, by skorzystać z wuceta. Gdy stałam w korytarzyku czekając na Młodego z pola wbiegły na bosaczka trzy dziewczynki z pojemniczkami w łapkach i poprosiły, bym pomogła im z kranem, gdyż chciały nabrać sobie wody. Pewnie coś tam z piasku gotowały i woda była im niezbędna. Poszły do chłopskiego kibla, bo tam chyba umywalka niżej była, ale nie dawały rady wcisnąc przycisku puszczającego wodę. Pomogłam im, ale jakoś bardzo mnie obrzydziło to, że one na bosaka do kibla wchodzą. Może to głupie, bo to że po placu zabaw na bosaka hulały wcale mi nie przeszkadzało, ba, normalne i oczywiste mi się wydaje (tutaj jest to normalne i dla mnie chodzenie na boso też jest normalne).
![]() |
park |
![]() |
park |
![]() |
w parku można na linie nad wodą przelatywać |
![]() |
park |
Gdy tylko wsiadaliśmy do pociągu Młody wyciagał swoje słuchawki i mówił "no to nara", po czym oddalał się w świat muzyki, by w ten sposób odciąć się od męczącego świata, uporządkować swoje myśli, emocje i pozwolić mózgowi odpocząć w bezpiecznym znanym środowisku. Zawsze tak robi. Dziewczyny zresztą podobnie.
W Mechelen nad wodą zawsze jest uroczo. Wypatrzyłam też mały domcio, w którym z chęcią bym zamieszkała. Rozbawiła mnie też tabliczka… (w niderlandzkim „oe” czyta się jak polskie „u”)
![]() |
domcio 🏠 |
![]() |
mnie śmieszy |
![]() |
hm…? |
![]() |
dawna brama miasta Mechelen |
W świetlicowej atmosferze feryjnej w poniedziałek i wtorek bardzo dobrze mi się pracowało. Było przyjemnie, w miarę spokojnie i dobrze się czułam.
W poniedziałem prowadziłam zajęcia dla maluchów. Wybrałam różne zabawy z kolorowymi piłeczkami w różnych kolorach, fakturze, właściwościach i wielkości. Maluchy musiały odnaleźć w szmacianym worku za pomocą dotyku piłeczkę do pary, potem przedmuchiwały piłeczki po podłodze za pomocą pistoletów wodnych (bez wody) oraz słomek trzymanych w ustach. Dalej było rzucanie do celu, podawanie piłeczek z miseczki do miseczki i przyklejanie na taśmie a potem zrywanie pileczek ze ściany oraz przenoszenie je chwytakiem. Niektórzy robili swoje własne zabawy i eksperymenty piłeczkowe. Zabawy się podobały. Koleżanka w tym samym czasie prowadziła zajęcia plastyczne dla tej samej grupy wiekowej i dzieci mogły wybierać, co chcą robić. Mogły też w ogóle nie brać udziału, tylko się swobodnie bawić zabawkami. U nas bowiem udział w zajęciach organizowanych jest dobrowolny
Jedak piątkowe popołudnie było koszmarne. Z trudem dotrwałam do końca.
Pracowałam co drugi dzień po 3 do 3,5 godziny dziennie. Trzy godziny wśród pięćdziesiątki dzieciaków w wieku 2-12 lat to całkiem sporo czasu.
W piątek dzieci były już zmęczone całym tygodniem. Do tego koleżanki zmusiły je do zabawy na podwórku przez cały dzień. Nawet kanapki i ciasteczka jedzono na podwórku siedząc na trawie.
W piątek mieliśmy 20 stopni ciepła i słońce pracowało pełną parą, więc faktycznie pogoda idealna do zabawy na podwórku, ale dla wielu dzieci, szczególnie młodszych to było o wiele za dużo.
Nie ukrywam, że nie rozumiem takiej decyzji. Choć sama wielce sobie cenią zabawy na świeżym powietrzu, tak jednak uważam, że cały dzień to już lekki przesadyzm. Niektórzy to już słaniali się na nogach po południu... W związku z powyższym niektóre dzieci (szczególnie te z problemami) były ciężkie do zniesienia, a ja byłam zmęczona i ogólnie źle się czułam psychicznie, więc bardzo ciężko mi było nad sobą panować. Na prawdę nie wiele brakło, bym coś nieodpowiedzialnego zrobiła albo powiedziała jakiemuś dziecku.
To dla mnie ważna lekcja i ważna refleksja. Gdy czuję się dobrze i sytuacja w świetlicy jest pod kontrolą, mogę pracować jako wychowawca jakoby pomocniczy, czyli np organizować jakieś dodatkowe zajęcia, czy też zajmowac się dzieciakami specjalnej troski, które potrzebują więcej uwagi, indywidualnego podejścia i z którymi raczej dobrze się dogaduję i które mnie lubią i do mnie się garną. Jednak, gdy jest chaos, harmider, gdy dzieci zbyt dokazują, kłócą się, nie słuchają poleceń, a ja do tego kiepsko się czuję, nie powinnam nawet wchodzić do świetlicy. Wtedy absolutnie nie nadaję się do tej pracy. Obawiam się, że wręcz mogę stanowić zagrożenie dla dzieci.
Myślę, że muszę o tym porozmawiać z szefową albo przynajmniej z lekarką, by mieć ten fakt na uwadze zanim zdecyduję się na kolejne przedłużenie częściowego chorobowego.
Ogólnie jestem już niemal na 100% przekonana, że na dłuższą metę nie chcę wykonywać tego zawodu. To JUŻ nie dla mnie. Pomyliłam się w swoich obliczeniach. Warto było spróbować, by się tego dowiedzieć, bo inaczej cały czas bym o tym myślała.
Teraz za to myślę, co w takim razie mam robić dalej...? Do piątku myślałam jeszcze, że może jednak jakoś dotrwam do końca umowy, czyli konca wakacji, ale teraz wątpliwości się spotęgowały, bo jednak trzeba się spodziewać, że takich trudnych dni będzie więcej, a to może się źle skończyć.
Gdybym miała choćby najgłupszy pomysł na inną pracę, dziś napisałabym wypowiedzenie. Niestety nie mam ani jednego pomysłu na to, co jeszcze mogłabym robić. I nie chodzi nawet o to co bym chciała, bo o chceniach to ja mogę całkowicie już zapomnieć w moim wieku i w moim stanie, ale jaką robotę ja w ogóle była bym w stanie wykonywać. Nie ważne co, byle dać rady pójśc do tej roboty i dać rady odbębnić godziny, wrócić do domu i być jeszcze w stanie wykonać domowe obowiązki. Tylko tyle.
Nie mam ani jednego pomysłu. Gdy o tym myślę, zaczynam się denerwować. Małżonek nie zarabia tyle, bym mogła po prostu tak zwyczajnie nie pracować. Parę lat temu było by to może i możliwe, ale przy dzisiejszych cenach wszystkiego raczej nie ma takiej zasranej możliwości. Ale chuj tam, na razie żyję jakoś z dnia na dzień i za często staram się u jutrze nie myśleć, choć łatwe to nie jest...
A wracając jeszcze do tematu świetlicy, to znowu próbowałam zrozumieć, jaki sens mają te wszystkie ferie dla tych dzieci, które są w czasie ferii zamykane na całe dnie w tych placówkach...?
![]() |
Mechelen |
Nie zrozumiałam.
Nie powinnam się w ogóle interesować tym, jak rodzice wychowują swoje dzieci, bo to nie moja sprawa, ale kurde ciężko nad tym nie myśleć i się nie interesować, jak przez pół dnia użerasz się z czyimś autystycznym dzieckiem, które albo zasypia na stojąco przy stoliku jedząc kanapkę, albo kopie, drapie i bije wszystkich, albo ciska na glebę wszystkim, co mu w ręce wpadnie, bo rodzic postanowił zabrać je na karnawał do północy, a potem zostawił je na cały dzień (od 7 do 17) w świetlicy, gdzie zmęczone, niewyspane, przebodźcowane dziecko nie ma chwili spokoju, nie ma chwili ciszy i żadnej możliwosći odpoczynku.
Żal mi tych wszystkich dzieci, które kiblują całe dnie kiblują w świetlicach w czasie ferii, bo tak, większość dzieci siedzi u nas od 7 do 17 czy nawet do 18 godziny. Co to są za ferie, gdy starzy budzą takiego trzylatka, czy nawet dziesięciolatka o szóstej i zawożą go do placówki, gdzie ani się nie wyśpi, ani nie poleży, ani nie posiedzi w spokoju, gdzie nikt nie ma własnego kąta, gdzie o 10 godzinie zje jedno ciasteczo lub owoc, o 12 zje kanapkę popijajać wodą z karnu, a o 16 zje ciasteczko z wodą, gdzie cały dzień musi robić, co mu się każe z 50 osobowym stadem innych, niekoniecznie przez siebie lubianych dzieci... I jeszzce tak jak w ten piątek, dzieci cały dzień przymusowo musiały siedzieć na podwórku, czy im się to podobało czy nie. Ja tam lubię być na podwórku, ale kuźwa nie cały dzień! Nawet jak nie mam nic do roboty i cały dzień mogę siedzieć na podwórku, to od czasu do czasu wchodzę do domu, by usiąść sobie wygodnie na kanapie albo się położyć (na podwórku zresztą też mogę leżeć w hamaku czy na materacu. Chodzę teź do do domu, by zjeść JAK CZŁOWIEK (a nie na ten przykład małpa) przy stole. Jak mam wakacje to lubię sobie w spokoju książkę poczytać, film obejrzeć, posiedzieć w ciszy i pogapić się w sufit czy muzyki posłuchać. Nie wyobrażam sobie, żebym na urlopie musiała chodzić codziennie na 10 godzin do miejsca pełnego ludzi, z których połowy nawet nie lubię. Tak się zastanawiam, czy żadne z tych dzieci nie ma jakiejś babci, cioci, wujka, dziadka, starszej kuzynki, żeby choć pół dnia albo choć drugi dzień ferii mogło sobie tak na prawdę odpocząć od szkoły...? Czy rodzice nie mogą sobie jakoś tej pracy tak rozłożyć, by jedno później zaczynało a drugie później kończyło, by dziecko tylko na kilka godzin szło do placówki? Czy rodzice pracujący z domu nie mogli by tej pracy tak sobie zorganizować, by to dziecko jednak trochę we własnym domu mogło pobyć w pobliżu tego rodzica? Po co w ogóle rodzice pracujący z domu oddają starsze dzieci (bo maluchy to rozumiem - nie da się przy tym pracować) do świetlicy, to nawet już nie próbuję rozkminiać. Nie próbuję też się zastanawiać, po co ludzie w ogóle robią sobie dzieci, gdy nie mają dla nich w ogóle czasu i nie chcą z nimi przebywać ani nimi się zajmować...
Moim zdaniem społeczeństwo staje się coraz bardziej odczłowieczone. Dorośli są tak zaobsorbowani swoim dorosłym życiem, że nie wychowują swoich dzieci, niczego ich nie uczą, nie znajdują dla nich czasu, nie zajmują się nimi. Myślę, że często to nawet własnych dzieci nie znają. Mówcie sobie co chcecie, ale jak gówniak od maleńkiego całe dnie całe dziecińswto po 10 czy i 12 godzin spędza w placówkach, to ja nie uwierzę, że rodzic je zna, że rodzic zbuduje z nim prawdziwą rozdzicielską więź. W placówkach dzieci nie zaznają za wiele ciepła ani zrozumienia, bo jak wychowacwa ma 10 czy 20 dzieci pod sobą, to żeby się wybulił, nie da żadnemu należytej uwagi. Placówki za to bez wątpienia świetnie przygotowują do życia w sformatowanym bezdusznym i bezmyślnym społeczeństwie. One to społeczeństwo kształtują. We Flandrii jest ten format i totalne zbaranienie niestety już bardzo widoczne na każdym kroku w każdej dziedzinie życia. No ale to tylko taka obserwacja, która nic w niczyje życie nie wnosi ani nikogo mądrzejszym nie uczyni. Na pewno już niczego nie zmieni, a tylko wnerwić co najwyżej może...
Wreszcie coś ruszyło w sprawie stażu dla Najstarszej. Urząd gminy zgodził się na przyjęcie ją na staż do działu zieleni. Na początek ma pracować dwa razy w tygodniu po 4 godziny. Potem ewentualnie więcej. Dostanie umowę na pół roku, ale w każdej chwili będzie mogła zrezygnować, gdyby się okazało, że to jest dla niej za trudne. Otrzyma wszystkie ubrania i ubuwie. Będzie się uczyć nowego zawodu pracując. Staż ten jest bezpłatny, ale będzie dostawać jakąś symboliczną premię za to, że podjęła naukę zawodu i za dojazd będzie mieć płacone. Zaczyna za dwa tygodnie. Zobaczymy jak będzie i przekonamy się, czy to praca dla niej czy nie. Nie mamy żadnych oczekiwań. Po prostu chcemy, by spróbowała i się przekonała. Fajnie, że tak można.
W czwartek byliśmy we czwórkę w Ostendzie. Małżonek pracował, bo w końcu ktoś musi pracować, by inni mogli się opierdzielać…
Chwilę byliśmy na plaży, a potem na meksykańskim żarciu. Miło było.
![]() |
moje wrapy |
![]() |
nasze driny (Młody się gorącym mlekiem czekoladowym zadowolił) |
![]() |
nasze ciepłe czekoladowe shoty |
![]() |
mały szybki ptaszek |
![]() |
to mostek u nas w miasteczku |
![]() |
jeszcze raz mostek, bo ładnie nocą wyglądał |
![]() |
Ostenda |
![]() |
Młody cuduje |
![]() |
molo |
![]() |
słynne ostendzkie dzieło sztuki |
A kury dokazują. Bożena grzebie w donicy z drzewkiem oliwkowym, które sąsiadka nam zostawiła, gdy się wyprowadziła. Riko, odkąd na chorobowym pomieszkała w domu, teraz wbija do kuchni, jak tylko drzwi otwarte zobaczy i obdziobuje zielistkę. Bożena ostatnio miała ochotę wejść, ale się cykała…
![]() |
Bona piękna ona… |
Jeszcze raz poszłam do opuszczonego miejsca, bo Młody też chciał to zobaczyć…
Myślę, że niefortunnie podkreślasz różnice - my i normalsi.
OdpowiedzUsuńWśród normalsów tez zdarzają się wrażliwe jednostki, które niekoniecznie lubią rwetes i hałas, a najlepiej czują się z najbliższymi w domu i każdy koncert, kino czy impreza skutkują nieprzespanymi nocami.
Wszystkiego najlepszego dla jubilatów.
Zdjęcia jak zwykle mega ciekawe.
A może problemem nie jest podkreślanie różnic tylko niefortunne upieranie się owych jednostek przy przynalezności do normalsów? Normalnym inaczej może być każdy, kto czuje się wolny na tyle, by samemu decydować o swoich normach.
UsuńDziękuję za życzenia w imieniu jubilatów.
Gitara wam się udała🎸🙂 i jeszcze smakowała😋, duża radocha dla obdarowanych. Spóźnione, ale najlepsze życzenia dla nich🌷🌷
OdpowiedzUsuńDziękujemy :-)
UsuńCo do całodziennego wychowania świetlicowego, a właściwie przechowywania, to niech już budują psychiatryki, bo mogą być potrzebne, niestety. Brak słów, co się dzieje. Może w Polsce jeszcze nie jest tak źle...
OdpowiedzUsuńWszystko ma swoje wady i zalety. W tym wypadku fajnie, że powstały takie żłobki, przedszkola, świetlice i temu podobne placówki, by oboje rodziców mogło pracować a dziadkowie mogli się swoim życiem cieszyć i też pracować albo korzystać z zasłużonej emerytury, tylko że to poszło znowu w drugą stronę i przekracza już czasem granice absurdu. Praca obojga rodziców już nie jest wyborem tylko przymusem, wiek emerytalny jest wydłużany, a i praca na emeryturze zaczyna być koniecznością, bo z emerytury nie przeżyje, rodzice zostaweiają dzieci w placówkach, by w spokoju posiedzieć w domu albo wyjść na piwo ze znajomymi...
UsuńDokładnie tak jak piszesz Madziu.
UsuńMieszkając w większym mieście, jest większy wybór roboty. Zawsze te plusy i minusy. Chciałabym spróbować pomieszkać w dużym mieście. Ale to też zależy od okoliczności: jacy sąsiedzi się trafią, jaka infrastruktura wokół itd. Niektórych rzeczy nie da się przewidzieć...
OdpowiedzUsuńJa już próbowałam - 3 lata w małym mieście w PL i pół roku w Brukseli. Jak wyżej - wszystko ma swoje plusy i minusy. Lubię wiejskie życie i wiejski spokój, ale mam już dość mieć wszędzie daleko i bycia uwiązanym na tym cholernym zadupiu, no i kompletnego braku jakikchkolwiek możliwości zatrudnienia, dostępu do dobrych specjalistów , rozrywki, kultury etc. Dopóki człowiek zdrowy i młody ALBO może jeździć własnym autem to wszystko cacy, ale bez tego jest się w czarnej dupie na wsi. U nas do tego okolica robi się coraz bardziej podła (droga już ledwie przejezdna, patola zamieszkała po sąsiedzku, coraz więcej hołoty się tu sprowdadza ze stolicy) a mieszkanie zaczyna coraz bardziej przypominać powyższy urbex, bo właściciel nic nie robi.... Już zdecydowaliśmy, że chcemy się przeprowadzić do miasta albo przynajmniej w pobliże dużego miasta.
UsuńI dobrze, idealnie to nigdzie nie jest, ale wiochy to już mam dosyć. W mieście wyjdziesz z domu i już nie jesteś sama, a w dodatku lubię być anonimowa, a tu jak jestem inna, to już jestem spalona...
Usuńbossski torcik aleś zdolna brawo.
OdpowiedzUsuńChodzenie boso po publicznej toalecie to ohyda a nawet na basenie sie nie powinno boso chodzić pod prysznic tylko w klapkach więc nie dziwne, że Cie obrzydziło.
No właśnie u nas na basenie wszyscy chodzą na boso i nawet nie ma gdzie klapek koło basenu zostawić. Najpierw wchodzi się do przebieralni, potem wychodzi się już na boso z drugiej strony kabiny koło szafek, gdzie zostawia się rzeczy, potem są kible, potem niskie krany do mycia stóp, a potem przy samym wejściu do basenu są prysznice, gdzie bierze sie kąpiel w stroju przed i po wyjsciu z basenu. W PL to jakoś inaczej było zorganizowane, choć nie bardzo pamkiętam, bo na basenie to chyba 3 razy tylko byłam z dziewczynkami, bo to raczej droga fanaberia była wtedy. Pamiętam tylko, że za godzinę sie płaciło, a nie po prostu za wejście jak tutaj.
Usuńnie wiem jak jest u nas bo nie chodzę na basen. Kiepsko pływam więc się tam nudzę. Ale wszędzie trąbią o grzybicy stóp i paznokci i, że sie w saunach i basenach nie chodzi boso.
UsuńCzy pani w tym kraju jest naprawdę szczęśliwa?
OdpowiedzUsuńA co, psychoanalizę chcesz mi zrobić...?
Usuń