strony bloga

27 lipca 2025

Trochę mi się przejaśniło w kwestii zakończenia pracy, ale…

 W tym tygodniu odbyłam rozmowę w Teamsach z przedstawicielem swojego Funduszu Zdrowia. Bardzo miły młody pan odpowiedział na moje pytania związane z niezdolnością do pracy w kontekście zakończenia umowy... Czasem jak sie tak zastanowię nad tymi spotkaniami z urzędnikami online, to strasznie dziwne mi się to wydaje... Gdzie by to człowiek jeszcze nawet 10 lat temu o czymś takim pomyslał, że za parę lat nie będzie trzeba chodzić do urzędu, tylko przez skajpaja się wszytsko będzie załatwiało... Już fakt, że faktycznego Skype'a za parę lat nie będzie byłby niewyobrażalny. Albo, że ludzie będą masowo z domu pracować... Jeszcze parę lat i ludzie będą się dziwić, że kiedyś ktoś w ogóle musiał do urzędu jechać daleko i siedzieć w poczekalniach, i stać w jakimś okienku... Jak wszystko szybko się zmienia!

Wróćmy jednak na tory...



Dowiedziałam się, że gdy pracuje się progresywnie jednocześnie będąc częściowo niezdolnym do pracy, w razie zakończenia umowy wystarczy wypełnić stosowny formularz, dać go do podpisania pracodawcy i wysłać do Funduszu, a wtedy zanotują tam, że od danej daty znowu jesteśmy całkowicie niezdoni do pracy i mamy otrzymywać cały zasiłek chorobowy. 

Gdybym potem znalazła nową pracę, w której pracowadna zgodził by się mnie zatrudnic progresywnie, wystarczy po prostu znowu wysłać stosowny dokument do funduszu...

Tak że jest git. Teoretycznie przynajmniej.

napitek starej wiedźmy 🧙🏼‍♀️ 


Dzień później otrzymałam z kolei telefon ze związków. Babka przeprosiła, że wcześniej nie odpowiedziała, ale była na urlopie bla bla bla bla. 

Dalej zapytała, czy nadal interesuje mnie to doradztwo zawodowe.

Oczywiście, że mnie interesuje.

Pani odrzekła zatem, że może mnie umówić na pierwsze spotkanie, tylko że aktualnie jest drobny problem, bo za to się płaci specjalnymi czekami szkoleniowymi, które muszę sobie najpierw zamówić w biurze pracy, ale takie czeki są dostępne w ograniczonych ilościach (1000/,c) i - jak wcześniej sama przeczytałam na stronie - na lipiec ich już dawno nie ma. Pani powiedziała, że 1 sierpnia o północy (TAK, O PÓŁNOCY) mam się zalogować do VDAB i spróbować zamówić sobie te czeki. 

Jeśli mi się uda, to mam ją powiadomić, a wtedy umówi mnie na pierwsze spotkanie online. Potem otrzymałam jeszcze mejla z przypomnieniem i kontaktem do laski.

Tak oto dowiaduję się o kolejnym absurdzie. Belgia to jednak stan umysłu czasem.

Babka pochwaliła się poza tym, że też miała raka jakieś 10 lat temu i twierdzi, że zmęczenie z czasem przechodzi... Pożyjemy zobaczymy, ale zakładam, że w takim razie prawdopodobnie będzie rozumieć co to za zmęczenie... choć to też pewnie u każdego jest inaczej. No i taką pracę jak ona ma ciężko porównywać z robotą fizyczną czy w takiej świetlicy, gdzie jednak jest ogromny zapierdol i jeszcze większy stres.

Fajno, że powoli się wszystko zaczyna klarować.

Choć jestem niemal pewna, że zapomnę o tych czekach. Poza tym ja nie wiem, czy mi się chce czekać do północy... Zleciłabym Młodej, ale ona nie skorzysta z mojego Itsmy, bo mam rozpoznawanie pyska jako identyfikację ustawione... A bez tej apki nigdzie się nie zaloguje ani niczego na mnie nie kupi, bo zapłacić też może nie dać trady bez mojej mordy z mojego telefonu. Co za czasy, ludzie!


Tymczasem zmęczenie nabiera mocy.

W poprzednim tygodniu moje samopoczucie było takie, że tak powiem, średnie na jeża. Wyraźnie odczuwam, że od początku lipca, gdy to w tryb wakacyjny weszliśmy i sytuacja w świetlicy coraz głupsza zaczęła sie robić zmęczenie zaczęło rosnąć.  Pomyslałam, a raczej miałam nadzieję, że może to zwyczajnie ta nagła zmiana pogody (jestem wszak meteopatą i źle zmiany pogody znoszę) albo że jakieś przeziębienie się przez tę pogodę przyplątało, bo mięśnie mnie zaczęły pobolewać tak grypowo i migrena kilka dni, i gardło coś tam pobolewało i ogólnie takie rozbicie jak przy zbierającycm się do ataku przeziębieniu czy innej tam popularnej infekcji. Tyle że nic się nie wykluło, a mój stan znacznie się pogorszył...

Mieliśmy długi weekend, bo w poprzedni poniedziałek było święto króla i ja miałam rózne plany, że gdzieś porowerujemy albo do jakiego muzeum pykniemy, czy na basen, ale w ostatecznym rozrachunku całe trzy dni przesiedziałam na kanapie albo w ogrodzie i nie miałam siły nawet na rowerową przejażdżkę. Nie sprzątałam, nie gotowałam, bo byłam cały czas dętka.

We wtorek poszłam na 3 godziny do pracy. Rano dziwnie się czułam i łapy mi się trzęsły jak staremu pijakowi. Ot, taki sobie dziwny objaw zmęczenia i niewyspania (bo jak jestem bardzo zmęczona, to spanie mi tez nie działa, co pogarsza tylko sprawę). Potem jednak się poprawiło.

Byłam sama ze stałych pracowników na swoim dyżurze, bo teraz zostałyśmy tylko we trzy na placu boju i to same niedobitki. Znaczy jedna zdrowa i młoda (ta koleżanka Najstarszej), ale właśnie młoda - laska tyle co nie dawno podpisała kontrakt i od razu na głęboką wodę już rzucili. Druga ja, czyli zdechlak. No i trzecia ta ze złamaną nogą, która w ogóle pracowac nie powinna... Nawet szefowa jest teraz na urlopie, bo musi wybrać zaległy przed zamknięciem świetlicy więc ta bez nogi robi też administrację w zastępstwie. 

Dyżury pełnimy po kolei każda z osobna. 

Mamy do pomocy studentki i wolontariuszki, ale sytuacja nie jest bynajmniej normalna. Przypomnę, że w normalych okolicznościach w tej samej świetlicy w czasie wakacji pracowało jakieś 8-10 wychowawców. Na jednym dyżurze było zwykle ze 3-4 pełnoprawnych pracowników i po kilku studentów, czy wolontariuszy. Każdy wychowawca miał jakiś dzień wolny, by odpocząc. Teraz dzieci jest trochę mniej, bo nie 50 a tylko około 30, ale sytyacja jest chora. CHORA!

Dla mnie to ogromny stres i zbyt wielka odpowiedzialność. Nie czuję się wcale a wcale na siłach by temu sprostać, choć się staram jak mogę. Nie tak też się umawiałam na progresywną pracę. Lekarka pracy mówiła, że mam spokojnie pracować, a nie w takich warunkach...

Na wtorek przygotowałam proste zajęcia plastyczne dla dwóch grup. Starszaki robili armatkę z rolki po srajtaśmie i balonu, a maluchy malowały gąbeczkami moczonymi w farbie gumiaczki, które przyklejały potem na kałużę z farby. Pomagała mi studentka, ale ja to wszystko koordynowałam i dzieci się non stop o coś pytałay albo domagały. Do tego z podwórka przylatywał co chwilę chłopak, bym poszła otworzyć furtkę, bo piłka wyleciała za ogrodzenie. Gdy go za drugim razem ochrzaniłam, to po chwili siedzenia w spokoju zaczął się drzeć z podwórka na cały pysk "JUF MAGDA!!!!...." W koncu poszłam z tym kluczem do furtki i zostawiłam go studentce, jakby znowu piłka wyleciała za bramę.




malowanie pastą do zębów

dmuchawce o zapachu miętowym ;-)


A tu jeszcze w międzyczasie jakiś rodzic zadzwonił, by powiedzieć, że jego dzieci nie będą więcej przychodzić, by je wypisać. 

No i najlepsze - jakaś psychiczna sprzątaczka z akademii muzycznej... Skąd oni tych ludzi biorą?! Pierwszy raz ją widziałam i mam nadzieję ostatni. Borze ciemny!

Przyszła se do naszego kibla wody nabrać i zauwazyła, że w jednym sedesie woda leci... No leci od zeszłego tygodnia, bo się spłuczka zepsuła. Samą mnie to irytuje, ale co ja mogę zrobić z tym? Nie jestem hydraulikiem ani niczym takim. Nie znam się na kiblach.

Koleżanki ponoć powiadomiłu gminę, ale nikt nie przyszedł... No więc woda tydzień już się leje non stop. No, niefajnie, ale co tę babę to kurwa obchodzi?!

Okej, rozumiem, że przyszła powiedzieć, gdy zauważyła, bo mogło tak być, że nie widzieliśmy.... Ale ja jej na to, że wiem i koleżanki też wiedzą i że  już dawno zgłosiły, a ta kłapie tym dziobem i kłapie, pierdoli i pierdoli... Bo musimy iść to zobaczyć. Ja mówię po raz piąty, że wiem, że widziałam... Obok studentki dwie potwierdzają, że też widziały. A ona że musimy zobaczyć, bo to trza zgłosić, bo to marnowanie wody. bo ktoś to będzie musiał zapłacić i to bedzie dużo kosztowało i że musimy iść powiadomić osobę odpowiedzialną, bo ona wie, że ktoś tam jest na górze, bo widziała jak szedł i trzeba iść tę osobę powiadomić, bo to trza zgłosić... Mówię, że ta osoba to wie... a ta memle dalej jak nakręcona, że trzeba iść zobaczyć... 

Myślałam że nie wytrzymie i każę jej spierdalać sprzed moich oczu, bo ja tam mam co robić i bez takich kretynek, i cieknących kibli, ale w końcu studentka powiedziała, że idzie zobaczyć i poszły... Dalej tamtej dupę truła, ale w końcu poszła sprzątać w akademii. Co za pojebane babsko! 

Te trzy godziny minęło mi intensywnie, ale nie było źle. Wszyscy przeżyli. Potem koleżanka przejęła dowodzenie, a ja poszłam do roweru... Wtedy napięcie, które utrzymywłam, by sprostać trudnemu zadaniu dowodzenia w świetlicy, nagle mnie opuściło i poczułam, że nie mam już prawie wcale sił. Dojechałam do domu, ale czułam, że zmęczenie jest ogromne. Potem padłam na kanapę i nie miałam sił się podnieść. Ledwo co utrzymywałam się na nogach obierając ziemniaki i ogórasy. Szybki obiad: młode ziemniaki, ogórasy i jajco smażone. Smakówa!

Na środę paręnaście dni wcześniej, gdy jeszcze niezgorzej się czułam, planowałam wypad z Młodym do Amsterdamu. Mieliśmy się rano zabrać z Małżonkeim do Antwerpii, by tam wsiąść w pociąg bezpośredni do Amsterdamu, który nie wiele ponad godzinę jedzie... Jednak gdy zmęczenie się nagle z pełną mocą objawiło, przełożyliśmy Amsterdam na koniec sierpnia, jak chłopy wrócą z Polski.

W środę miałam zatem luz. W czwartek i piątek udało mi się przerobić po 3 godziny, ale poinformowałam wstępnie obie koleżanki, by się przygotowały mentalnie na fakt, że przyszły wtorek może być moim ostatnim dniem w pracy, bo mam dość...

Uzmysłowiłam sobie (tak w pełni z wszystkimi tego konsekwencjami), że we wtorek muszę prosto z dyżuru pojechać do miasta do szpitala, by wybrać ostatnią kroplówkę, a z doświadczenia wiem już, że jak skutki uboczne Zomety, czyli zmęczenie, nałożą się na złe samopoczucie może być kiepściutko. Nie wiem, czy tak będzie, bo tego nie przewidzisz, ale spora szansa, że będzie, a jeśli będzie, to nie ma takiej zasranej możliwości, bym dała rady pójść do pracy. I wtedy niefart. Dla wszystkich.

Dlatego powiedziałam koleżankom już w czwartek. Bowiem trochę niefajnie by było wiedząc jaka jest sytuacja, po prostu rano w środę napisac na whatsappie, że jestem chora. Lepiej, by dziewczyny wiedziały, że mogą zostać tylko we dnie na tym placu boju... Do końca przyszłego tygodnia albo do końca, a coraz bardziej skłaniam się ku opcji do końca. Jeśli tylko onkolog zgodzi mi się wypisać zwolnienie to wezmę do końca umowy, bo czuję się niebogato. Fizycznie to raz, ale w dużej mierze psychicznie mni eto wykańcza, zwłaszca biorąc pod uwagę cały kontekst - te wszystkie wysokie wymagania na początku, wygórowane standardy, strofowanie na każdym kroku, upominanie, a teraz wszystko nie tylko się robi na odpierdol ale doszło już do totalnego absurdu. Wysiadam. Dziękuję, Do widzenia. Tak się nie da funkcjonować.

Ta sytuacja mnie coraz bardziej wnerwia i ogromnie stresuje. Pomyślałam nad tym sporo ostatnio i uważam, że  tę świetlicę zwyczajnie powinno się zamknąć z powodu braku personelu i tyle. Tak nakazuje nie tylko logika, ale i odpowiedzialność. Nie wiem, o co tu w ogóle chodzi. I komu?

Baba chodzi do roboty ze złamaną nogą, choć lekarz jej nie kazał nogi nadwyrężać. Jeszcze autem przyjeżdża. Bo jest za mało personelu! No i? To jak brakuje ludzi, to chorzy mają pracować? No chyba kurwa nie!  Mnie to tam rybka, ale zastanawiam się, co nią kieruje...? I jaki to wszystko ma sens? Po co?!

Czemu tą sytuacją nikt się nie zainteresuje? Przede wszystkim nasz pracodawca, dział personalny... no chyba do jasnego grzyba wiedzą, że w tej placówce jest za mało personelu....

Gdzie jest urząd gminy będący odpowiedzialny za ten stan, a jednocześnie będący zleceniodawcą..? 

Kurde, przecież tu chodzi nie tylko o dobre samopoczucie, ale przede wszystkim o bezpieczeństwo dzieci. Pamiętam jak na początku  mnie na każdym kroku laski opierdalały, że nie chodzę po podwórku, "bo z jednego miejsca przecież nie widać wszystkiego", jak się przypierdalały, że nie zwracam dzieciom uwagi... One miały rację, bo w świetlicy trzeba mieć wszędzie oczy i uszy, trzeba trzymać non stop rękę na pulsie i szybko reagować... Tyle, że wtedy było nas na dyżurze po 4-5 pełnoprawnych wychowawców.

Teraz przez 3 godziny jestem sama (plus studenci, wolontariusze) i mam do upilnowania podwórko, ogromną salę w kształcie litery C oraz dwie toalety. Dzieci mogą biegać wszędzie. Gdy zarządzamy, że bawimy się na podwórku, mają się bawić na podórku, no ale kible są wewnątrz i trzeba przejść przez całą salę w kształcie litery C i wejść w wąski korytarzyk, by do tych kibli dotrzeć. Dzieci chodzą tam same, z wyjątkiem gdy poproszą kogoś o towarzystwo, bo np idą robić kupę...

 Idą i zaczynają się bawić rozwijaniem srajtaśmy, albo robieniem wielkiej piany z mydła w umywalce, co bardziej pomysłowi nalewają np wodę do gumowych rękawiczek i leją po całej toalecie... A co jak któreś spadnie ze schodków pod umywalką (umywalki są wysoko)? Co jak się który wywali na mokrej podłodze? I nikt nie zauważy...?

Idą z kibla i  zatrzymują się przy zabawkach i zaczynają sie bawić w najlepsze w środku... Idą w kilku i zaczynają się w berka w sali bawić albo coś kombinują... DZieci są nieprzewidywalne a ich wyobraźnia wielka... Niech się który wywali, spadnie ze schodów czy prądu się czepi...

Co innego mieć 30 dzieci zamkniętych w jednej sali, gdzie wszystko masz na oku, a co innego na tak dużym terenie z wieloma schowankami. Na podórku są krzaki, zza których dzieci nie widać i one np na drzewa się tam wspinają, gdy pani nie zauważy. A niechby tak który spadł i się połamał.

Gdy prowadzisz zajęcia, nie ogarniasz reszty sali, a nie ma obowiązku brania udziału w zajęciach.

Koleżanki studentki i wolontariuszki są różne. Jedna nie tylko pobawi się z dziećmi, popilnuje ich, obsrane portki czy pampersy zmieni, ale i zajęcia wymyśli i poprowadzi,  a druga przesiedzi cały dzień na krzesełku w jednym kącie. Już bym wolała całkowicie sama tam pracować, bo przynajmniej bym wiedziała, na czym stoję. Czym innym jest praca ze stałymi  kolegami a czym innym z randomami, o których nic nie wiesz. W normalnych okolicznościach student dostaje mentora, który go uczy i nadzoruje i przed którym odpowiada. Ja nie wiem nic o tych ludziach i nie wiem, co mogę im zlecać, a czego nie. Bo to też się zmieniło. Ba, mam wrażenie, że teraz każdemu wszystkim woilno i nikt nic nie musi. Nie ma żadnych zasad i wszystko stoi na głowie. Nagle studenci biorą nasze pracowe telefony i zapisują, wypisują dzieci, czego na pewno robić nie mogą, bo w apce tylko pracownik może się zalogować. Logiczne, przecież tam są najróżniejsze dane dzieciaków, numery telefowón rodziców, adresy, nazwisak lekarzy... Student - moim zdaniem - nawet nie powinien się zbliżać do tego urządzenia. Ale teraz u nas może. Pełen luz. Studenci i wolontariusze wpuszcają też rodziców do świetlicy ( i głównymi drzwiami i przez furtkę z ogrodu), a potem się okazuje, że przyszło dziecko, które jest niezapisane na wakacje... I chuj. Każdy robi co chce i myśli że tak ma być. 

To nie jest na moje zdrowie. Nie wiem czy na czyjekolwiek jest. Ja nie mogę pracowac w takim cyrku. Dopóki nikomu nic się nie stanie to pikuś, ale co jak się w końcu coś stanie...? Kto wtedy będzie odpowiadał? Podejrzewam, że raczej nie student... 

Zostało tylko 2 tygodnie i kilka dni. Obawiam się jednak, że nie podołam... Dzieciaki są fajne, wesołe, fajnie się z nimi pracuje i bawi, ale okoliczności i odpowiedzialność połączona z niemocą mnie przerastają. 

Nie tak się umawialiśmy i nie tak miało być. Mam nadzieję, że we wtorek będzie jakiś normalny onkolog na dyżurze i że dostanę zwolnienie, bo mam dość.


Małżonek we wtorek wrócił z roboty podminowany. 

Szef powiedział mu bowiem, że życzy sobie, by ten skrócił sobie urlop o tydzień, bo nie ma komu robić... Super. Małżonek w sobotę miał wyjeżdżać z Młodym do Polski. To dwa dni drogi, kolejne dwa dni to droga powrotna. Z dwóch tygodni zostaje wtedy 12 dni, a dobrze by było choc dzień wcześniej wrócić do Be, żeby wypocząć po dwudniowej jeździe i nie iść tak z marszu do roboty. 

Jakim trzeba być dupkiem, by o takie rzeczy prosić 2 dni przed zaplanowanym dawno na konkretny czas urlopem...? 

Małżonek wymyślił na poczekaniu, że w środę powie "dobra, ale w czwartek już do roboty nie przychodzę... "Tak też zrobił. Szef się zgodził i rozpływał się w podziękowaniach... 

Pojechali do Polski z długą listą planów wakacyjnych. Poza odwiedzeniem rodziny mają jakieś koncerty zaplanowane, nlo i zwiedzanie. Młody strasznoe sie uparł na Oświęcim, ale na lipiec już nie było biletów. Maja zatem iść do Majdanka i potem ewentualnie spróbować zdobyć bilet na sierpień. Poza tym w planach była Wieliczka, Muzeum Wsi Lubelskiej, różne rzeczy w Krakowie... Ciekawa jestem, ile z tej ich długiej listy uda im się w rezczywistości zobaczyć. Najważniejsze jednak by dobrze sie bawili i bezpiecznie wrócili potem do domu.

A wcześniejszy wyjazd dla Młodego był trudny. Odezwał się jego autyzm, który nie lubi nagłej zmiany planów. Bardzo niekomfortowo się z tym czuł. Nie chciał jechać w ogóle, ale w końcu się z biedą przekonał. Z drodze już się nastrój poprawił i wszedł w tryb wakacyjny - jak mi donieśli obaj panowie w wiadomościach na whatsappie.

W środę byłam w mieście się odchamić i zrelaksować. Ale się zmęczyłam. Ledwie z pociągu wysiadłam i przeszłam parę kroków s tronę rynku, nogi mi się w ołów zamieniły i ledwo co do tego rynku doszłam. No ale załatwiłam, co miałam załatwić i poszłam z Młodą, która mi towarzyszła, do ulubionej kawiarni na ciacho i kawsko. Pyszne było jak zwykle. Potem Młoda pojechała autobusem gdzieś do polskiego sklepu, a ja poszłam na dworzec, który od kilku lat jest w przebudowie i wejścia na niektóre perony należą do kategorii dziwne. Ciężko się wchodzi po metalowych prowizorycznych schodach. Będąc w połowie, pomyślałam, że lepiej było sprawdzić, czy winda działa, bo czasem działa, czasem nie... Nie wiem, jak ludzie na wózkach dostają się wtedy na drugi peron...?

Nic to, posiedziałam na ziemi i doszłam do wniosku, że jeszcze nie jestem na siłach, aby rowerować do domu, więc poszłam na dół, kupiłam sobie matchę i postanpwiłam poczekac na Młodą i wrócić dopiero następnych pociągiem. Tak też zrobiłam. Godzina czasem robi różnicę...

Rosco Mechelen

Matcha na dworcu

dziwne wejście na peron 2

dworzec w przebudowie (Mechelen)

Kawałek dworca jest już zrobiony... i widać czarną chmurę przez okno

czekam na pociąg, którym nie chcę jechać

W tym tygodniu znowu robiłam sałatkę z kozim serem, bo odkąd to traz w restauracji zamówiłam, a potem znalazłam przepis i raz zrobiłam, tak dołączyła ta sałatka do stałego menu. Taka jest pyszna. Mniam.
Jak się robi? Łatwo i szybko. 
1. Cykorię pokroić i skropić sokiem z cytryny.
2. Mix sałat, ogórasa, pomidora wymieszać i skropić octem balsamicznym i oliwą z oliwek.
3. Usmażyć bekon z kawałkami jabłkek i odłożyć na ręcznik papierowy do odcieknięcia.
4. Grube plastry (ok 100g) koziego sera trzeba polać miodem i zapiec pod grilem do zarumienienia (można posywać piniolami, ale te łatwo się przypalają w piekarniku).
5. Wszystko poukładać na talerzu, posypać orzechami makademii (lub włoskimi), pinolami, opcjonalnie mozna dodać rodzynki, suszone morele itp.
6, Żreć.


Przeczytałam arcyciekawą książkę pt. "Macica. Opowieść o naszym pierwszym domu". Autorka jest położną i opowiada nam o macicach. Książka napisana jest prostym językiem bez trudnych terminów medycznych. To literatura popularno-naukowa.
Wiedzieliście, że kobieta może mieć 2 macicie? Albo że historia zna przypadki facetów z macicami? Jeden ziomek podobno - tak powiada autorka - nagle zaczął krwawić z penisa i poszedł do doktora przestraszony, że ma raka, a tu jeszcze gorzej. Miał macicę. 
Poza tego typu ciekawostkami z książki dowiadujemy się wielu ważnych rzeczy o macicach jako takich. Autorka porusza też ważny temat, jakim jest dominacja mężczyzn w medycynie i jakie to miało konsekwencje na dziesiejszą wiedzę na temat kobiecego zdrowia, w tym funkcjonowania macic. Powiedzmy sobie szczerze, jeśli idzie o wiedzę na temat kobiecego zdrowia, kobiecego ciała, to jesteśmy dosyć zacofani. Dopiero zaczyna się badanie tych kwestii... Faceci przez wieki traktowali kobiety jak przedmiot, jak maszynkę do dawania przyjemności i rodzenia dzieci. Do tego też ograniczało się zainteresowanie kobiecym ciałem pod względem medycznym... Do tego dochodzi oczywiście religia i wypaczenie postrzegania świata oraz ciała.
Ostatnia część mówi o różnych przerażających medycznych eksperymentach na kobietach, na torturach jakim były poddawane niewolnice, kobiety biedne, czy zamknięte w obozach koncentracyjnych... Najbardziej jednak chyba jest przerażające czytanie o tego typu lub zbliżonych procederach dziejących się dzisiaj...
Lektura tak czy owak wyśmienita.

Wczoraj kręcąc do sklepu zauważałam, że na jednej z ulic jest bardzo kolorowo: balony, wstążki, 60-tki i tablice z życzeniami wystawione przed domami... Ktoś tam diamentowe gody obchodził i sąsiedzi w ten sposób uczcili ten piękny jubileusz. Chciałam więcej zdjęć zrobić, ale ludzie jeszcze tam balony dmuchali i girlany wieszali to nie będę się wygłupiać...
To tutaj dość popularny zwyczaj takie strojenie całej ulicy z okazji czyjegoś jubileuszu. Bardzo mi się to podoba. 



A skoro już przy strojeniu jestem i ciekawych zwyczajach to kiedyś zabawny element zobaczyłam pod jakimś domem. 

Narodziny dziecka tu też kolorowo się oznajmia, o czym już kiedyś pisałam i to chyba nie raz. Czasem cały dom jest przystrojony balonami czy wstążkami w stosownym kolorze (jak same niebieskie i białe, to zapewne chłopak się urodził), wielkimi tablicami z imieniem postawionymi pod domem, czy jakimś bocianem przyklejonym do ściany lub przytwierdzonym do ogrodzenia...

Tym razem stał znak strzegawczy ze smoczkiem a pod spodem napis "zmieniona sytuacja rodzinna", a jeszcze niżej imię. Ubawiło mnie to. 


Dziś przeszła ulewa i znowu wkurw mnie wziął, bo znowu nalało nam w cholerę do domu. Za każdym razem leje się chyba bardziej, szczególnie jak wiatr od określenej trony duje. Noż kurwa. Po schodach z poddasza woda płynęła już ciurem. Najstarza w końcu zamknęła klapę i dwa wiadra na niej postawiła oraz kupę ścierek, bo wszędzie się lało... Co ciekawe tym razem lało się też na schody prowadzące na parter i to w kilku miejscach. Nawet mi się nie chce iść zaglądać do Narnii (garderoby Najstarszej), bo jak woda leciała na sam dół to jak wygląda w garderobie, gdzie jest pełno ubrań, także zapewne na podłodze... 

Nie mam zdrowia do tych ludzi. Pierwszy raz problem zgłosiliśmy kilka lat temu. Wtedy lało się wszędzie na całej powierzchni dachu. Wysłali jakichś jełopów na czarno, którzy połazili po dachu, wymienili parę starych dachów na jeszcze starsze... Poprawiło się, ale koło komina wciąż kapało lekko przy mocnym deszczu. Zgłosiłam. Obiecali poprawić. Gdy sporadyczne kapanie zamieniło się w gęste kapanie, przypomniałam. Obiecali kogoś wysłać. Nie dawno byłam po raz kolejny u właścicieli i zameldowałam, żę teraz to już woda napieradala po schodach i po wszystkim innym za każdym razem. Pokazałm zdjęcia i video. Zgłosiłam też posputy kran w kuchni. Minęło już chyba ze 2 tygodnie i cisza...

Wysyłając zdjęcia z dziś na whatsappie, zobaczyłam, że w 2023 roku też wysyłałam zdjęcie tych schodów po deszczu... 

Ważne by 900€ co miesiąc na konto wpływało. Kto by się tam naprawami przejmował. Może to trzeba przestać płacić...? Kuźwa niby mili ludzie, ale to takie nieogary. Bo jestem przekonana, że oni złośliwie z rozmysłem tego nie robią, tylko że chcą po prostu 6 srok za ogon złapać i to nie biorąc pod uwagę w ogóle faktu, że oboje są już po siedemdziesiątce, a jedno obecnie na wózku... 

Nawet nie wiecie, jak bardzo chciałabym znaleźć dla nas nowy dom, gdzie nie będzie się lało na głowę, gdzie żaden jełop nie będzie niczego nam pryskał pod domem roudupem bez pytania ani powiadamiania, gdzie będę mogła sobie posadzić kwiatki i nikt ich nie zjeździ traktorem ani nie wyrwie... 

Nie wiem, czy w Belgii takie domy istnieją, ale pomarzyć dobra rzecz...

Nie długo ich syn zamieszka za ścianą. Może jak jemu się na łeb zacznie lać, to coś się zadzieje. A z tego co ex sąsiadka mówiła, to tam się też ciągle lało. Mam nadzeję, że się nalało i że coś zalało, bo coś tam już chłop poprzywoził... Nic to, jak nie będzie odezwy na wiadomość, to temu Młodemu powiem, jak tylko następnym razem go zobaczę. Wygląda na ogarniętego to może udźwignie ten temat. Tak sobie w ogóle myślimy, że jego przeprowadzka do tu może mieć wiele pozytywów w tej kwestii, ale mogę się mylić i to grubo....




trochę z dachu kurwa kapie


zaczęło kapać w nowym miejscu


2 komentarze:

  1. Sporo ciekawych wątków dzisiaj, Koktajl super, zdradź składniki.
    Pomysły plastyczne wykorzystam może w art żurnalu:-)
    Takie książki lubię!
    Oby udało się z nowym domem, bo wam wszystko zgnije!
    jotka

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na mój zielony kubeczek ze zdjęcia złożyły się: sok z dwóch albo trzech (?skleroza) pomarańczy i jednej limonki oraz duża garść szpinaku i 3 małe ogórki (nieobrane). Potem dosypałam trochę chia i drobnych płatków owsianych. Lubię mieszać różne zielone rzeczy, ale smak nie zawsze mnie zadowala. Ten był bardzo dobry i ten zestaw powtórzę zapewne nie raz, więc polecam.
      Ten Twój artjurnal jest świetny. Jak widzę u Ciebie nowe strony, chodzi za mną, by coś podobnego czasem porobić, tylko ja bym więcej rysowała i naklejek używała, ale sam zamysł jest fantastyczny. To musi być relaksujące.

      Usuń

✍️ Skomentuj, jeśli masz ochotę, ale pamiętaj, że ten blog to moje miejsce w sieci, mój pamiętnik o moim życiu i zbiór prywatnych reflekcji na tematy różne i że ja tu ustalam zasady. Jeśli nie podoba ci się to, co tu widzisz, idź lepiej dalej...