strony bloga

11 grudnia 2013

to szkoła podstawowa czy jakiś kurde poprawczak?

Wiele się oczytałam na forach internetowych na temat szkół w be. W końcu to jeden z naszych priorytetów, by dzieci mogły się uczyć i miały w życiu lepszy start niż my. Większość opinii na temat szkół jest bardzo pozytywna. Ludzie piszą że są lepsze i gorsze szkoły. Zasadniczo wszystkie szkoły flamandzkie cieszą się bardzo dobrą opinią, po ich ukończeniu łatwiej ponoć o dobrą pracę, ale dostać się do nich nie jest łatwo, zwłaszcza obcokrajowcom. No ale i o szkołach francuskojęzycznych też sporo pozytywów wyczytałam. Tak czy siak w Brukseli do szkoły dzieci trzeba zapisywać z rok, dwa wcześniej, bo potem nie ma miejsc - tak pisali forumowicze... Pytanie tylko jak zapisać dzieci do brukselskiej szkoły będąc w pl i do tego nie znając słowa po francusku? Zresztą trzeba mieszkać w be,żeby zapisać dziecko o szkoły, przynajmniej w niektórych okolicach.
Tak czy owak stwierdziliśmy, że w końcu do jakiejś szkoły zapiszą nasze dziewczyny, a znajomy miał nam w tym pomóc podobno... a że okazało się że jesteśmy zdani tylko na siebie, więc trzeba było szukać pomocy gdzie indziej i to w trybie pilnym, ale o tym już było. W każdym bądź razie tym sposobem dzieci zostały zapisane do pierwszej szkoły, w której właśnie zwolniły się miejsca, bo jak powiedział nam dyrektor, pełny stan był już w grudniu. Do tej szkoły mieliśmy ponad 3 km i niestety na początku naginaliśmy całą bandą na nogach dzień w dzień, bo z kasą wówczas było krucho, więc nie starczyło na miesięczne bilety. No więc wychodziliśmy o 7ej rano, gdy lało to Młodego trzeba było pakować "we folię", pod którą za czarta nie chciał siedzieć. Dziewczyny zostawały w szkole a ja z Młodym z powrotem na butach do domu. Oczywiście Młody musiał iść sam, po drodze głaskać napotkane psy, koty, zbierać kamienie, podziwiać dźwigi, koparki itede itepe. No więc czasem powrót zajmował ponad godzinę, no i za chwilę trzeba było robić druga rundę, aby odebrać dziewczyny ze szkoły. Tak więc w pierwszym miesiącu się ochodziłam za wszystkie czasy, hehe, jakieś 14 km dziennie. Następny miesiąc już korzystaliśmy z metra czy tramwaju i tylko czasem wracało się na nogach dla relaksu albo jak dziewczynom zachciało się jechać na rolkach czy rowerach.
Bruksela Laken

 O tu w Belgii to raj dla rowerzystów jest. Wszędzie ścieżki rowerowe  i kierowcy szanują rowerzystów, uważają na dzieci, przepuszczają na drodze. Jest bezpiecznie. Nie to co w pl, że strach wsiadać na rower. Tutaj też nikt nie wstydzi się założyć kasku czy kamizelki odblaskowej, co w pl traktowane jest jako szczyt głupoty i obciachu, tu jest po prostu normalne i człowiek jest widoczny na drodze. I to jest super dla każdego miłośnika roweru.

Ale te szkoły, ech!

Z czasem okazało się, że trafiła nam się chyba jedna z najgorszych szkół w Brukseli. Powiem Wam, Ludzie, że mieszkając w pl nie uwierzyłabym, że w centrum Europy, w takim niby nowoczesnym mieście mogą istnieć szkoły na takim poziomie.Jak dziewczyny opowiadały co dzień nowe  historie, to rysował mi się przed oczami obraz z jakiegoś starego filmu (tytułu teraz nie pamiętam) przedstawiającego życie w polskim poprawczaku. Masakra normalnie.

Szkoła niby ładna, umieszczona w bardzo ładnych zabudowaniach wśród szeregu pięknych kamienic. Dyrektor, nauczyciele i cały personel bardzo ale to bardzo sympatyczni, pomocni  i w ogóle nic do zarzucenia. Z każdym szło się dogadać mimo nieznajomości francuskiego. Problemem zdaje się są uczniowie ...i rodzice. Trafiliśmy bowiem do szkoły międzynarodowej, gdzie nie było chyba ani jednego dziecka rodowitego Belga. Tak na oko 90% stanowiły dzieci Arabów, poza tym trochę dzieci rumuńskich, polskich, hiszpańskich i paru jeszcze innych krajów. Do tego wyglądało a to, że większość dopiero co przyjechała do be. Taka mieszanina kultur, religii, narodowości, że nawet najlepszy pedagog nie byłby by w stanie nad tym zapanować. W związku z czym w szkole panował jeden wielki chaos, bałagan i syf. Niby lekcje zaczynały i kończyły się punktualnie ale jak to wszystko wyglądało to koszmar po prostu.Znam to głównie z opowieści dziewczyn, ale wiem, że one nie zmyślają głupot.Zresztą  miałam okazje co dzień obserwować zachowania rodziców odbierających dzieci i to mi naprawdę wystarczyło. Przychodząc po dzieci czekało się za murem na otwarcie bramy, jak w większości belgijskich szkół. Ale to co się działo po otwarciu bramy mniej więcej zostało przedstawione swego czasu przez kabaret Mru-Mru w scence "otwarcie hipermarketu"... Ludzie pchali się jakby swojego dziecka nie widzieli co najmniej z 5 lat. Dżizas! Na początku nie wiedziałam, jak to wygląda, to byliby mi Młodego stratowali. Taka cholerna dzicz. Potem już czekałam daleko aż wszyscy wepchają się na to cholerne szkolne podwórko. Bosszee, woźne ustawiały od samej bramy takie ogrodzenie jak podczas demonstracji dzielące podwórko na pół, żeby te matki i tatusiowie nie włazili tam gdzie ustawiają się dzieci, a i tak co chwila się któreś tam przedarło i musiały się woźne drzeć, żeby zawróciło.Istny cyrk. A dzieci? To dopiero weź ogarnij.

W pierwszym tygodniu zginęła kurtka Starszej. Po interwencji u woźnej znalazła się drugiego dnia, ale z opustoszonymi z "dziewczyńskich skarbów" kieszeniami, no i do chałupy i tak trzabyło wracać w samym swetrze. Dobrze, że nie lało akurat. W drugim tygodniu Młodsza mówi, że jak wróciła z koleżanką z religii (bo tylko we dwie chodziły), to ich kurtek już nie było. Przeszukały z wychowawczynią pół szkoły, ale nie znalazły. Super. Kurtki odnalazły się później cholera wie gdzie. Zostały po tygodniu wystawione w koszu na podwórku wraz z innymi rzeczami odnalezionymi. Poza tym wystarczyło zostawić plecak bez nadzoru, co często się zdarzało, gdy dziewczyny szły na religię lub dodatkowy francuski, a już był przegrzebany i odchudzony z paru rzeczy. Przybory poniszczone albo ukradzione.

Do tego wyśmiewanie. Wystarczyło, że nie zrozumiały zadania z matematyki, które niby proste, ale po francusku. Nauczyciele mieli to w dupie, że one nie znają języka, zwłaszcza w klasie Starszej. I wtedy jeden z drugim gówniarze brali kartkę z zadaniem i latali po całej klasie zaśmiewając się z błędnych wyników. To podejrzewam przez to, że moje młode są bardzo dobre z matmy i cała tamtą klasę przewyższały swoją wiedzą matematyczną, co musiało ich wkurzać, bo powszechnie wiadomo, że jak ktoś nie zna danego języka uważany jest za głupszego. Więc jak przyłapały ich na niewiedzy to była radocha na maksa, jak to gówniarze... No, ale żeby nauczyciel nie reagował...

Pierwsze dni to moja wiecznie pilnująca ładu i porządku w szkole Młoda była w szoku. Nie mogła się nadziwić np że te dzieci nie wiedza do czego jest kosz. "wyobraź sobie mamo, że te gupki jak zjedzą banana czy mandarynkę, czy kawałek kromki im zostanie, to resztki wyrzucają na podłogę chociaż pełno koszy stoi. A pani woźna ciągle na nich krzyczy lecz oni i tak nie słuchają."

 A kible?Zgroza. Drzwi wisiały na jednej zawiasie, oczywiście wszędzie syf, smród zero papieru do pupy, o ręcznikach, mydle, to w ogóle można zapomnieć. Młode nie chciały korzystać z kibelków w szkole bo inne dzieci zaglądały, lały wodą, no i była grupa piąto- szóstoklasistek znęcających się nad młodszymi. Nauczyciele o tym wiedzieli, bo dzieci się skarżyły. No ale co? Wytargały je za uszy, dały po dupie, postawiły na godzinną przerwę obiadową bez jedzenia i zabawy w kącie a na drugi dzień znowu to samo.
 Z Młodą byłam kilka razy u lekarza, bo ciągle skarżyła się na ból brzucha, raz pojawiła się nawet krew podczas sikania. Lekarz mówił, że to na tle nerwowym... W końcu przyznała się ,że parę razy dostała w brzuch od tych francowatych dziewuch. Oczywiście pani je ukarała, ale na takie mendy nic nie działa. Wtedy dałam Młodym zezwolenie na obronę więcej niż konieczną, mówiąc "jak trzeba to przypierniczcie krzesłem i się nie ocyndalajcie i miejcie w d punkty za zachowanie". Wiem, że Młoda potrafi se poradzić,  ale też chce wszystkie konflikty rozwiązywać pokojowo i ja tez jestem za, ale w tej szkole nic nie było normalne.Więc pozostaje "oko za oko". Ona wie, że "krzesło" to za wiele i że to tylko metafora, ale jak użyje np swoich wiecznie za długich pazurów a druga jej pomoże i to pewnie wystarczy ;) No i sama świadomość, że jej wolno się bronić to dla niej coś znaczy.

Zresztą potem obie już wiedziały, że niedługo zmienią szkołę, to tylko liczyły dni i już się tak nie bały.

No i pocieszeniem dla Młodych był fakt, że cała ta gromada nie umie pływać. Tu basen jest obowiązkowy, a te dzieci zachowywały się na basenie jakby pierwszy raz wodę widziały. Młode się cieszyły, że są w grupie z najstarszymi bo dobrze pływają. Wszak do pływania język nie potrzebny.

No nie powiem, dziewczyny miały też fajne koleżanki i kolegów w szkole, podobała im się szkoła jako taka, bo ciekawe wycieczki, zajęcia, inna organizacja zajęć niż w pl. Ale atmosfera ogólna była tak koszmarna, że nie wiem, czy po roku nie nabawiły by się jakichś poważniejszych problemów zdrowotnych. Zresztą nie wyobrażam sobie, by miały chodzić dłużej do tej szkoły, czego się tam można było nauczyć oprócz chamstwa, złodziejstwa i innych paskudnych nawyków?

Na szczęście trafiliśmy na życzliwych Flamandów, którzy nam pomogli znaleźć mieszkanie i szkołę.

W Brukseli bardzo nam się wszystkim podobało. Mieszkaliśmy w pięknej okolicy, gdzie było masę zieleni, placów zabaw, blisko metro, tramwaj, autobusy, sklepy. Ale ta szkoła.... po prostu koszmar.

Teraz mieszkamy na wiosce. I muszę rzec, że mimo nieznajomości języka właśnie tutaj czujemy się wszyscy jak w domu. Problemem jest tylko aktualny brak samochodu. Do centrum jest 3 kilometry i czasem ciężko na rowerze przywieźć zakupy, zwłaszcza jak pada deszcz. A tutaj jest tylko malutki sklepik z podstawowymi produktami i piekarnia i wielu rzeczy tu nie kupimy.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Komentujesz na własne ryzyko