strony bloga

25 lutego 2014

cudze chwalicie...

Tutejsza brać szkolna - jak już wspominałam - znacznie ciekawsze życie wiedzie, niż w w pl. W ostatnich dniach dziewczyny zaliczyły kolejne wyjazdy. Niegłupi tu jest pomysł z transportem - gdy cel wycieczki nie jest zbyt odległy od szkoły, nauczyciele piszą do rodziców list z zapytaniem, kto mógłby zawieźć/odebrać dzieci i ile osób. W pl było by to trudniejsze do zrealizowania, bo trzeba zauważyć, że tutejsze klasy to max 18 osób a nie 28 jak w pl.... :) I tak oto nie trzeba załatwiać autobusu i dużo płacić. Tyle tylko, że ja trochę głupio się czuję, gdyż my nie mamy auta, więc to tak trochę nie fair wobec tych którzy mają...

Młoda była na wycieczce w stolicy naszej prowincji, czyli w Leuven, zaś starsza odwiedziła Fort Breendonk.   To drugie miejsce sama bardzo będę chciała zobaczyć jak tylko się samochodu dorobimy. Już jakiś czas temu M wspominał, że w robocie szef opowiadał o belgijskim obozie koncentracyjnym i to właśnie to miejsce. Fort miał na celu obronę Belgów, ale historia drastycznie zmieniła jego przeznaczenie; w czasie II wojny światowej został wykorzystany przez SS do ich makabrycznych celów...
Znalazłam polską stronę ze zdjęciami i krótkim opisem tego miejsca. Polecam:

http://photohometheatre.com/archiwum/fort-breendonk-2009/

Zdarzało mi się słyszeć opinie, że Belgowie, czy mieszkańcy innych europejskich krajów nic nie wiedzą o Polsce. Wielu nawet nie wie, w jakim to kierunku, niektórym wydaje się, że to jakieś miejsce z dala od cywilizacji, gdzie człowieki nawet nie słyszały o Internecie, telefonach, nadal mieszkają w chałupach pod strzechą i polują z dzidami czy coś koło tego. W sumie to wcale bym się nie zdziwiła jakby faktycznie tak wielu myślało. Wszak wystarczy, że M opowiada jaka przepaść dzieli pl a be choćby w kwestii wyposażenia zakładu i techniki pracy  - od ponad 20 lat pracuje w jednym i tym samym zawodzie, to samo robi tu, co w pl. W pl jest to zawód zaliczany do "szkodliwych". Tutaj nie ma czegoś takiego jak zawód szkodliwy, po prostu muszą być zapewnione takie warunki by, nie były one zagrożeniem dla ludzkiego zdrowia, inaczej firma jest zamykana i tyle albo są koszmarne kary. Szefom nie mogło sie w głowach pomieścić, że w dzisiejszych czasach, przy tak rozwiniętej technice ludzie pracują w szkodliwych warunkach i firma im płaci za tą szkodliwość zamiast się jej pozbyć. Są tu natomiast zawody w których uznaje się wysokie ryzyko zagrożenia życia jak prace na wysokościach bodajże, ale nie orientuje się w tym temacie więc pleść głupot nie będę. W każdym bądź razie w niektórych dziedzinach to pl faktycznie jeszcze pod strzechą...

No ale nie o tym w sumie miałam pisać... Czasem mój chaos myślowy jest nie do ogarnięcia...
Chciałam tu powiedzieć, że Belgowie - co wynika zarówno z moich wstępnych obserwacji jak i relacji mężowych belgijskich kolegów - nie zapychają uczniom głowy niepotrzebnymi rzeczami. M mówi, że ten czy ów w robocie się dziwi, że on z grubsza orientuje się np w historii tudzież geografii Belgii czy innych krajów, bo oni o swoim kraju to owszem wiedzą wiele, ale o innych to już nie, bo - jak pytają - do czego to im niby miało by być potrzebne. No fakt. Osobiście uważam, że szkoła poza nauką czytania i podstawowych zasad matematyczno-przyrodniczych powinna nauczyć głównie umiejętności zdobywania informacji zamiast zapychania tymi informacjami (w większości nieprzydatnymi) głowy. No bo ja np nie wiem, po co mi wiedza, jakie stolice mają poszczególne kraje afrykańskie czy temu podobne rzeczy. Zwłaszcza dziś, gdy jest cała masa literatury na każdy temat w każdym możliwym języku no i wszechobecny Internet. Nie wiem, na ile belgijska młodzież radzi sobie z szukaniem informacji, ale nie zdziwiłabym się, jakby szło im lepiej niż polskim rówieśnikom. Wszak - jak wspomniałam - wiele praktycznych rzeczy ucza się w szkole...
Przypomniało mi sie właśnie... z racji wykonywanego zawodu było mi dane obserwować na co dzień jakie problemy mieli licealiści czy nawet studenci ze znalezieniem potrzebnej im informacji w encyklopedii czy innej książce. Zdarzało się że taki  maturzysta nie znalazłszy w książce rozdziału, który nosił taki tytuł, jak temat zadanego wypracowania stwierdzał z wyrzutem, że "przecież w tej książce nic nie ma na ten temat"... Normalnie ręce opadały...

Te różne wycieczki - w każdym bądź razie - to super sprawa. Człowiek poznaje co ciekawsze miejsca w bliższej i dalszej okolicy, zapoznaje się z ich legendami, historią, popatrzy, pomaca, powącha... Wszakże to, co zobaczy sie na własne oczy dużo lepiej utkwi w pamięci aniżeli tekst przeczytany w podręczniku czy Internecie. W pl to jednak niewiele tych wycieczek szkolnych, a ileż miejsc ciekawych do odwiedzenia. Nigdy nie mogłam np zrozumieć dlaczego od nas ze szkoły jechaliśmy na drogie wycieczki do Wrocławia, Częstochowy, Warszawy a większość ludzi nie było w równie interesujących miejscach w najbliższej naszej okolicy. Nie mówię, że nie warto odwiedzać znanych dużych miast, wprost przeciwnie, ale właśnie w te popularne miejsca, to można raz do roku pojechać bo to kosztowne przedsięwzięcie - dojazd, przewodnik, bilety wstępu, nocleg - to wszystko kosztuje. A co z miejscami, do których można pójść na nogach, albo na rowerze? Takim przykładem z mojej okolicy są ruiny w Odrzykoniu, w których kręcona była "Zemsta" wg Fredry. Jeździłam tam często z bratem na rowerach latem, nieopodal jest rezerwat Prządki z fantastycznym skałkami o przefikuśnym kształcie. Wielu naszych znajomych nigdy tam nie było choć każdy słyszał, że są... Teraz - z tego co się orientuję - jest to dosyć popularne miejsce wypadów niedzielnych, bo ktoś wpadł na pomysł by robić na tym kasę... Ruiny zostały ogrodzone i zaczęto pobierać kasę za wstęp, więc od razu stało się to miejsce godnym odwiedzin i nagle tłumy się tam spotyka. A dawniej można było włazić wszędzie i wszystko oglądać za darmo... Tak samo ze schronem kolejowym, w którym w czasie II wojny światowej spotkał się Hitler z Mussolinim. Dopóki był otwarty mało kto się mógł pochwalić, że tam był - teraz jak jest haracz, to każdy musi tam pojechać i jeszcze narzekać, że już zamknięte albo że za drogo...:-) Kto tu zrozumie pokrętną ludzka naturę? A ile osób z mojej okolicy nie wiedziało (i nie wie), że w parku w okolicach pałacyku hrabiowskiego (którego też pewnie wielu nie widziało z bliska, choć przynajmniej raz w tygodniu jadą na zakupy do tej miejscowości) znajdują się groby piesków hrabiowskich - jakby nie patrzeć fajna ciekawostka zwłaszcza dla małolatów. W tym samym parku były też interesujące drzewa, w których ukrywali się ludzie w czasie wojny... "Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie, co posiadacie".
Nie mam pojęcia czy tubylcy wiedzą o każdej ciekawostce w swojej okolicy, ale bez wątpienia dużo większy nacisk się kładzie na poznawanie swoich kątów niż w pl. To mogę stwierdzam  po 4miesięcznym pobycie tutaj. Odbywa się to pewnie właśnie np kosztem wiedzy o innych krajach, ale po co im ona? Jak ktoś planuje zobaczyć to czy inne miejsce, poszuka odpowiedniego przewodnika czy przegugluje parę stron w sieci...

Nic to... ja tu gadu gadu a obiad sam sie nie ugotuje :P

3 komentarze:

  1. 1/ moim zdaniem i nie tylko moim tu w szkolach tez ucza niepotrzebnych rzeczy,a potrzebne pomijaja,np na historii przez wiele lat walkuja w kazda strone starozytnosc,a nauka najnowszej historii czy np tej o II wojnie swiatowej jest pominieta. Fakt,ze na scislych przedmiotach ucza na roznych doswiadczeniach (np kroja oko krowy i potem przez mikroskop ogladaja)
    2/faktycznie tu nastawiaja sie na zwiedzanie najblizszych katow,ale hhhmmm legalnie jest zakazane przewozenie uczniow, bo..... nie jestes na to ubezpieczony i najczesciej tego typu transport odbywa sie kamionetkami czy autobusami gminnymi
    3/ Breendonk nie zrobil na mnie wielkiego wrazenia,natomiast moja rodzina lubila jezdzic do sasiedniego parku prowincjalnego w Boom (dawne zwirowisko,super zagospodarowane) i to tam odbywa sie latem swiatowy festiwal muzyczny. W we latem mozna pograc w mini golfa, pozyczyc rowery,poplywac lodka i zobaczyc dziesiatki ortodoksyjnych Zydow ktorzy przyjezdzaja z pobliskiej A'pen http://www.provant.be/vrije_tijd/domeinen/de_schorre/
    4/tutaj szkoly musza byc kreatywne,bo za duzo nie maja kasy na wycieczki,a i z gory ustalona kwote rocznie ktora moga rzadac od rodzicow ,a wiec bywa ze nauczyciele radza sobie sami i sa kreatywni

    OdpowiedzUsuń
  2. Hmm bo to jest troche tak, ze Polska i wszystko co polskkie jest beee, a zagraniczne cacy i mozna poszpanowac. Dlatego lepiej jechac na zagraniczna wycieczke niz obejzec co sie ma pod nosem. No i tylek z kanapy tez coraz ciezej ruszyc. Co do kreatywnosci tutejszych nauczycieli to chcialabym, zeby polscy mogli to zobaczyc. Moze przestali by narzekac? Nie wiem jak to jest z tym ubezpieczeniem, ale fakt nauczyciele jada swoimi samochodami i prosza rowniez rodzicow.

    OdpowiedzUsuń
  3. Tak sobie myślę o tej "nielegalności" przewożenia dzieci przez rodziców... Jeszcze nie orientuję się w belgijskim prawie, ale tak na chłopski rozum, czy może mi ktoś zabronić zabrać na przejażdżkę dzieci sąsiadów jeśli oni się na to godzą? Raczej nie, o ile nie pakuję ich po 2 na jedno miejsce :) Więc musiałby ktoś "nadgorliwy" się znaleźć i podkablować, że w tej czy innej szkole należy się bliżej przyjrzeć organizacji wycieczek... O, w pl to już na pewno by ktoś się dawno taki znalazł jak znam życie...

    No a ta kreatywność nauczycieli... też właśnie miałam na myśli, że polskie szkoły powinny się troche tej kreatywności nauczyć, bo tam szkoły ani tyle kasy nie mają, a że nie mają ograniczonej prawnie kwoty, którą mogą żądać od rodziców to nic im nie daje - w Pl nie ma obowiązku jechania na wycieczkę szkolną, więc jak jest za drogo, to dzieci nie jadą i tyle. Nie rzadko wygląda to tak, że jakieś 3 bogate (i wpływowe) mamusie wymyślają wycieczkę na drugi koniec pl i jedzie na nią kilkoro dzieci z całej szkoły, bo reszty po prostu najzwyczajniej nie stać. Jednak w szkołach które znam, powoli też nauczyciele zaczynają sobie sami radzić. Po pierwsze szukają sponsorów - czasem się to udaje. No i ciekawy pomysł miała też szkoła (a raczej szkółka) w mojej wiosce rodzinnej - organizowali wycieczki dla całej wsi, dzięki temu zmniejszały się koszty i mogli odwiedzić więcej miejsc, ale te wycieczki były w soboty, więc nie wiem czy można mówić o "szkolnych" :) W standardzie szkolnym w pl jest 1 (JEDNA) wycieczka na rok. Oprócz tego z 1 wyjście do kina/teatru i ze 2 duże imprezy zorganizowane u siebie (bal choinkowy, dzień sportu), no oczywiscie (jak wszędzie) pojedyncze osoby biorą udział w konkursach, zawodach. Zaś co do zajęć praktycznych to w pl dzieci często nawet nie wiedzą co to są "doświadczenia". Ja chodziłam 8 lat do podstawówki i 4 lata do liceum o profilu biologiczno-chemicznym (!) - przez te 12 lat miałam ....ze 3 (TRZY) lekcje na których robiliśmy doświadczenia, bo nie było haha czasu...a co rok po pare godzin obcinali... Teraz jeśli dzieci robią jakieś doświadczenia to na zajęciach pozalekcyjnych raczej. I co ciekawe w pl wielu rzeczy ponoć nie wolno robić z dziećmi. Znajoma "od zajęć techniczno-plastycznych" wspomniała kiedyś, że nie wolno dzieciom dawać piłek do drewna, gwoździ, i tp, więc karmnika nie robią, nie szyją itd. Zaproponowałam kiedyś robienie kanapek na bal szkolny jak za starych dobrych czasów to powiedziano mi, że teraz nie wolno dawać dzieciom noży... W drugiej szkole córki szyły, robiły sałatki itp i nikt nic nie mówił, więc nie wiem jak to prawnie wygląda. Tu w każdym bądź razie cały czas coś działają: łączą kabelki z żarówkami, używają różnych narzędzi, pieką ciasteczka, no i ku wielkiej radości Starszej dużo szyją :-)

    No i dzięki za cynk n/t Boom... tylko że mój M (w przeciwieństwie do całej reszty) nie lubi wody, więc nie wiem, czy uda się go namówić na odwiedziny tego miejsca :-)

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko