strony bloga

2 czerwca 2014

... refleksje nad losem własnym i cudzym ;-)

Po wielu interwencjach otrzymaliśmy w końcu część należnych zaległych pieniędzy na dzieci. Hura. Reszta zaległości- jak już wspominałam - wymaga zgromadzenia jeszcze sporej ilości papierków. Zaś na bieżąco mają zacząć wypłacać bodajże od lipca. Oby. Wszak za 500 euro można dzieciom sporo rzeczy kupić.

Ech, kiedyś w gówniarskich czasach tak sobie naiwnie myślałam, że jak będę mieć własne dzieci, to będę w stanie zapewnić im wspaniałe i czaderskie życie. Z góry zakładałam po prostu, że będę super mamą, mamusią najlepsiejszą na świecie... Oczywiste było, że będę mieć zawsze dla dzieci czas, że będę kupować im dużo fajnych rzeczy, zadbam by miały zawsze nowe ciuchy, buty, kosmetyki, by nie musiały wiecznie wstydzić się przed kolegami. Postanawiałam sobie po cichu, że nie pozwolę by siedziały głodne w szkole, by marzły we własnym domu i nie musiały się kąpać w zimnej wodzie i spać w grubych swetrach ...brrrr
Łudziłam się - jak pewnie wielu - że jak się jest dorosłym, to o wszystkim się decyduje, że wystarczy chcieć, a wszystko ułoży się wedle życzenia. Pamiętam też, że w czasach gdy jeszcze z drabiną na poziomki się chadzało, patrząc na takich tam np 30latków , myślało się: "kurcze, tacy dorośli to fajnie mają, są tacy już mądrzy, poważni, wszystko już wiedzą, nie muszą się już niczego uczyć, mogą o wszystkim decydować". O, jak się zazdrościło tym dorosłym tego, że są dorośli...

Ależ się było głupim ulalala...

Teraz mam prawie 40 lat a jakoś specjalnie mądrzejsza się nie nie czuję...
...ani tym bardziej poważna...
i nie ma dnia, by się człowiek czegoś nowego nie musiał uczyć...

No i się ostatecznie okazało, że także i w dorosłym życiu tylko w niewielkim stopniu mamy wpływ na nasz los. Cała reszta zależy od czasu, miejsca pobytu, genów, ludzi, których spotyka się na swojej drodze i całej masy innych okoliczności. Jest wiele teorii i "mądrości życiowych", które mówią, że wszystko, zupełnie WSZYSTKO, od nas samych zależy, wystarczy tylko chcieć...

 taa... jasne...

...myślę, że wyznawcom powyższych teorii los nie dostarczył jeszcze mocniejszych wrażeń typu spotkanie III stopnia z biedą, chorobą, śmiercią, podłymi ludźmi czy innymi plagami tego świata...

Uważam zaś, iż nie głupie jest powiedzenie mówiące, że każdy jest kowalem swojego losu, tylko, że jakoś przez wielu opacznie rozumiane....
Jestem prawnuczką kowala, więc wiem, co mówię :-) ...jesteśmy tylko, TYLKO!  kowalami losu, który dostajemy od Boga, Matki Natury czy kogotamsobiepaństwochcecie. A z lichego materiału nawet najlepszy kowal cuda nie wykuje. Ba, niektóre materiały w ogóle do kucia się nie nadają... O! Mój los z jakiegoś kruchego materiału być musi (made in china czy co?), nie dość, że co chwila reperacji wymaga, to od czasu do czasu wymaga zupełnie nowego materiału i zaczynania wszystkiego od nowa... No cóż.... ma to swoje dobre strony - przynajmniej coś się dzieje, na nudę nie narzekam, czuję, że żyję, choć czasem żyć się nie chce.... No ale życie to przecież ciągły bieg z górki na dół i z dołu na górkę. Musi być równowaga - czasem się trzeba martwić, trzeba płakać, by dostrzec i docenić później te lepsze chwile.

I tu stwierdzam po raz kolejny, że napisanie niektórych rzeczy pomaga mi te gorsze dni przetrwać. I tak oto zauważam, że w sumie moje powyżej wspomniane założenia z lat gówniarskich w dużej mierze udało mi się zrealizować i jestem na dobrej drodze do ich pełnej realizacji. Jednakże nie jest to pstryknięcie palcem jak u czarodzieja z bajki - "pstryk" i już życzenie spełnione. Mam świadomość, że dostarczyłam moim pociechom wielu nieprzyjemnych wrażeń: typu zimny dom,   mieszkanie w ciasnocie, 3 przeprowadzki i 3 zmiany szkoły w ciągu 3 lat, drastyczne zmiany składu rodziny, masę stresu.... Jednak każda zmiana to krok w stronę  słońca, droga ku lepszemu jutru... Tak to widzę.

Dziś moje dzieci mają pełną rodzinę, swoje pokoje, dostęp do Internetu, gorącą wodę w kranie, ulubione kanapki i soki do szkoły, chodzą do szkoły, którą lubią i w której liczy się każdy uczeń a nie tylko wybrani, a co za tym idzie, mają dużą szansę na normalny start w dorosłe życie. Tak uważam. Mam świadomość, że w obcym kraju będzie im zapewne trudniej osiągnąć cele niż miejscowym, bo metryki nie zmieni, a obcy to obcy, ale jestem przekonana, że łatwiej będzie im żyć niż w pl. W pl nie widzę żadnej przyszłości dla przyszłego pokolenia albo raczej widzę czarną przyszłość. Nawet nie wiecie, jak się cieszę, że podjęliśmy szybką decyzję o emigracji, żałuję tylko, że nie zrobiliśmy tego 3 lata wcześniej, bo nie mielibyśmy teraz żadnych zobowiązań wobec nikogo. No ale cóż, czasu nie cofnie, trzeba to jakoś powoli ogarnąć i wyjść na prostą.

Mówcie co chcecie, ale uważam, że Polska to chory kraj. Dopóki tam mieszkałam i nie znałam innego życia wydawało mi się, że nie jest źle, myślałam, że ja po prostu mam jakiegoś pecha albo taka mało zaradna jestem, że nie potrafię ułożyć sobie życia. Teraz widzę, że to jednak nie kwestia zaradności tylko braku możliwości. W Pl trzeba mieć szczęście jak w totka, żeby móc normalnie funkcjonować. Jak bocian rzucił w odpowiednie miejsce, obdarzył jakąś wybitną cechą można żyć i sobie chwalić. W pl nie ma miejsca dla przeciętnych - trzeba być albo złodziejem i kombinatorem mającym w d. moralność, prawo i dolę bliźniego albo wybitną utalentowaną jednostką. No albo po prostu ogólnie mieć w ...głębokim poważaniu wszystko co się w okół dzieje z przyszłością potomstwa włącznie. Tylko wtedy można żyć w pl i być zadowolonym.

To oczywiście moja opinia, ale nie tylko moja - wystarczy poczytać komentarze i wypowiedzi w różnych miejscach w sieci, posłuchać, co się szepcze po kątach... Ja piszę to jednak na bazie własnych doświadczeń i obserwacji. Co widzę? Swoją rodzinę. W pl pracowałam legalnie, uczciwie przez 14 lat w państwowej firmie. Nie piję, nie palę, nie imprezuję. Przez 6 lat sama wychowywałam córki i gdyby nie darmowa opieka ze strony rodziny, darmowe mieszkanie u rodziców chyba przyszło by mi żebrać, żeby przeżyć. Po tych nastu latach zarabiałam 1200 pln czyli 300 euro na miesiąc... Mój M po 25latach miał niewiele więcej... Nawet gdybyśmy oboje mogli nadal pracować, to ciężko by było ogarnąć, a tu dodatkowo po decyzji wspólnego dalszego życia z jednego zarobku trzeba było zrezygnować, bo zbyt wielka odległość nas dzieliła. Potem się okazało, że druga firma zdycha po tzw prywatyzacji i trzeba było się jakoś ratować... I tak oto wylądowaliśmy na obczyźnie. I co się okazuje - tu M pracuje w tym samym zawodzie, co w pl, czyli jest tzw robolem, i jest w stanie za swoją wypłatę utrzymać 5-osobową rodzinę! Żyje się oszczędnie - i owszem -, ale w każdym bądź razie starcza na opłaty i jedzenie.
W pl nie starczało na opłaty...
I tu mnie właśnie okropnie wnerwia, jak jakiś burak próbuje mi wmówić, że w pl jest dobrze, wręcz zajebiście, tylko wina ludzi, że nie potrafią sobie poradzić, nie chce im się itd.... syty głodnego nie zrozumie... Jak tatuś wybudował dom, babcia opłaciła studia a wujek na stanowisku załatwił robotę to pewnie, że jest zajebiście.... ale jak człowiek miał pecha urodzić się w biednej rodzinie w dziurze zabitej dechami, to ma marne szanse na życie, któremu można by nadać miano normalnego.Mam znajomych na całym świecie. Oczywiście są to ludzie którzy uciekli z własnego kraju jak my.Pracują oni w przenajróżniejszych zawodach, na różnych stanowiskach, ale się okazuje, że bez względu na poziom wykształcenia i wykonywany zawód za granicą wszyscy są w stanie zarobić na życie i jakoś mimo tęsknoty za rodziną i znajomymi w rodzinnych stronach nie palą się do powrotu. Tu w be też już poznałam wielu przypadkowych Polaków i większość mówi, że nie ma po co wracać, że swoją przyszłość wiążą z tym krajem, starają się o obywatelstwo itd. Tylko nieliczni, twierdzą, że chcą wrócić, tylko jak zarobią tyle, by było za co żyć w pl...

A przed nami długa jeszcze droga, by stanąć na nogi i nie wiadomo jakie przeszkody, ale już przynajmniej widać światełko w tunelu.
Dendermonde

Jedno jest pewne - nie żałuję żadnej z ryzykownych decyzji podjętej w ciągu ostatnich lat. Każda wiązała się z ogromnym stresem moim i najbliższych, ale ryzyko się opłaciło. Teraz mam własny Dom. Prawdziwy Dom przez DUŻE "D". Patrzę sobie na moją rodzinę i co widzę?
Moje Córki - panienki, które już wzrostem doganiają matkę, Wesołe istoty, moje utalentowane artystki, które są we dwie praktycznie nierozłączne - wszystko razem, razem oglądają filmy, razem grają w karty i eurobuisnes albo na kompie, razem wydeptują leśne ścieżki,  razem przygotowują prezenty dla mamy - obrazki, piosenki, mini dzieła sztuki. Czasem łzy popłyną ze wzruszenia...
Mój mały synek - nasz Mały Książę - żywa laleczka siostrzyczek, pieszczoch rodziców. Samodzielny, wesoły, rezolutny chłopczyk, który wszystkim we wszystkim chce pomagać.
Mam wspaniałe, najbardziej udane dzieci na świecie. Każde z nich wniosło w moje życie masę światła i radości. To moje szczęścia. Każde z nich inne i wymaga innego traktowania.Każde przyniosło na świat inny zestaw cech, inne dary dostało w prezencie. Z wszystkich jestem dumna. Za pewne nie jestem idealną matką, bo czasem za dużo krzyczę, czasem zaś za mało czasu poświęcam, czasem za mało wymagam... Wiem, że wiele błędów popełniam, jak każdy rodzic. Jednak najbardziej zależy mi na tym, by moje dzieci były przede wszystkim sobą, by czuły, że są kochane, by robiły w życiu to, na co mają ochotę. Nie zależy mi na tym by były kimś ważnym, ale by były zadowolone ze swojego życia. Chyba uda mi się przekazać im moją radość życia, cieszenie się byle czym, bo już to obserwuję. Jest w nich też dużo empatii i wrażliwości, ale chyba też wystarczająca ilość uporu i bezczelności by przetrwać na tym brutalnym świecie.
Dzień Dziecka jest dobrą okazją do rozważań nad własnymi dziećmi i całą swoja rodziną, okazją do rozpoczęcia poprawiania niedociągnięć itd. Stąd dziś właśnie takie moje refleksje.
Oczywiście w moim Domu kompletu dopełnia facet moich marzeń w roli ojca moich dzieci. Mam za sobą związek z kompletnym dupkiem, który nie wywiązał się z roli ojca, bo wolał pójść pić z kolegami i odwiedzać stare koleżanki niż zająć się córką. Mam za sobą wychowywanie dzieci w pojedynkę. Jednak dane mi było spotkać na swej drodze właściwego faceta. Razem jest dużo łatwiej i przyjemniej. Początki były bardzo trudne, za nami wiele ciężkich chwil zwątpienia, ale było warto. Tu w be zaczęliśmy wszystko na prawdę od nowa. Mogę dziś rzec, że los dał nam szansę i ją wykorzystaliśmy. Jednak to dopiero początek, przed nami jeszcze bardzo dużo pracy, bo zaczynanie wszystkiego zupełnie od zera w wieku 40 lat jest nie lada wyzwaniem. Choć my nie zaczynamy od zera, bo mamy już siebie i trójkę dzieci, co mimo że jest cudowne, to znacznie utrudnia pewne manewry, bo zawsze trzeba przede wszystkim brać pod uwagę dobro naszych skarbów. Nie jest bez znaczenia gdzie się mieszka i jaką się ma pracę.


3 komentarze:

  1. Ja też jestem już rok w Belgii i tak jak u Ciebie początki były straszne,ciężko było się przyzwyczaić ,do nowego miejsca ,do innego języka.Bywały chwile złe i chwile dobre.Ale po roku spędzonym w tym kraju wiem,że do Polski nie chce wracać,bo nie mamy do czego.Też mam trójkę dzieci i cieszę się,że tutaj mogę im zapewnić wszystko czego potrzebują.Mają swoje pokoje,zabawki,ubrania.Nie żyjemy w luksusach,bo na razie pracuje tylko mąż ale żyjemy normalnie.Nie martwimy się,że zbraknie na jedzenie czy opłaty,nie musimy miesiącami odkładać na nową lodówkę czy tv.I nie wyobrażam sobie żeby teraz z trójką dzieci wracać do Polski,bo w Polsce zapewne żylibyśmy na skraju ubóstwa.Mam nadzieję,że kolejny rok w tym pięknym kraju będzie już lepszy czego i Tobie życzę :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękuję i również życzę wszystkiego dobrego na belgijskiej ziemi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja zaczynam swoją przygodę w Belgi dokładnie 9 sierpnia 2014,strasznie się boję,jadę z 2 dzieci,bez znajomości języka....niby mamy już wszystkie załatwione - szkoła,mieszkanie itd,ale chyba znajduję się na skraju załamania nerwowego,bo nie wiem co mnie czeka.Pozdrawiam serdecznie,bloga naprawdę miło się czyta:)

    OdpowiedzUsuń

Komentujesz na własne ryzyko