Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - tak mówią...
Pewne rzeczy trzeba zobaczyć na własne oczy, poczuć na własnej skórze, znaleźć się w określonej sytuacji, żeby się przekonać jak to na prawdę jest.
Emigracja.
Emigracja.
Mieszkając w Polsce miałam wiele błędnych opinii na temat życia na obczyźnie. Nie tylko ja zresztą...
Pamiętam, że gdy oznajmiliśmy wszem i wobec naszą decyzję o planowanym wyjeździe, rodzina i znajomi zaczęli kręcić głowami z niedowierzaniem, nakazywali powtórne rozważenie tego idiotycznego pomysłu, martwili się, odradzali na wszelkie możliwe sposoby, przestrzegali, pukali się w czoło... bo przecież to obcy kraj, czyli całkiem inny, czyli niebezpieczny...
Niektórzy mówili, że skazujemy dzieci na poniewierkę, cierpienie, niebezpieczeństwo. Inni wróżyli, że skazujemy się na samotność, na tęsknotę.
Jeszcze inni przepowiadali, że nas tam zamordują, uprowadzą... Jednym słowem czeka nas nazagramanicy tysiąc nieszczęść, siedem plag egipskich i puszka Pandory razem wzięte...
Obawiam się, że nie tylko ja słyszałam podobne rzeczy.
Niektórzy mówili, że skazujemy dzieci na poniewierkę, cierpienie, niebezpieczeństwo. Inni wróżyli, że skazujemy się na samotność, na tęsknotę.
Jeszcze inni przepowiadali, że nas tam zamordują, uprowadzą... Jednym słowem czeka nas nazagramanicy tysiąc nieszczęść, siedem plag egipskich i puszka Pandory razem wzięte...
Obawiam się, że nie tylko ja słyszałam podobne rzeczy.
I tak po tego typu kazaniach i pouczeniach, przestrogach jedziesz,
jedziesz,
jedziesz te tysiąc kilometrów
czy dwa,
wysiadasz z auta, autobusu, samolotu, pociągu i...
wysiadasz z auta, autobusu, samolotu, pociągu i...
zaczynasz się dziwić, że niebo jest niebieskie, trawa jest zielona, ludzie mają po 2 ręce i 2 nogi, a ptaki skrzydła i pióra.
Ale coś jest nie tak, coś nie pasuje, bo diabeł zwykle tkwi w szczegółach...
I w tym momencie zaczyna się zabawa w "znajdź różnice". Niektóre zauważasz od razu (np języki, ubranie, kolory skóry), inne dopiero po dłuższym rozpatrzeniu (np architektura, obyczaje), jeszcze innych przyjdzie ci szukać kilka miesięcy, a nawet lat.
Zabawa nie kończy się na samym znalezieniu różnicy, stwierdzeniu faktu. W tej zabawie trzeba się do tych różnic zastosować, nauczyć, zapoznać, oswoić, zrozumieć, zaakceptować, uznać za swoje, polubić...
Ot cała filozofia.
Żadna z makabrycznych przepowiedni i wróżb (życzeń?) się nie spełniła. Życie toczy się według takich samych zasad jak w Polsce. Rano trzeba wstać, zrobić siku, wypić kawę, zjeść śniadanie, użerać się z dziećmi, martwić się gdy chorują lub się nie uczą, cieszyć się gdy są zdrowe i osiągają sukcesy. Starzy chodzą do roboty a do szkoły młodzi. Ludzie się cieszą albo smucą, kochają lub nienawidzą, rodzą się i umierają.
Tak samo jak w Polsce niczego nie dadzą ci tu za darmo, za friko, gratis, na wszystko musisz sobie zapracować.
Jak nie zasiejesz, to nie zbierzesz.
Jak się nie nauczysz, to nie będziesz umiał.
Jak nie będziesz pracował, to nie będziesz miał pieniędzy na nic.
Czasem (są takie momenty) odnoszę wrażenie, iż co niektórym się wydaje, że za granicą euro rośnie na krzaku, wystarczy wyjść od czasu do czasu do parku i natelepać kasiory do podołka. Wielu ludzi w Polsce ma też problem z ciągłym (ZUPEŁNIE BEZSENSOWNYCM!) przeliczaniem naszych emigracyjnych zarobków na złotówki. Zwykle tylko zarobków. Jak ja zarabiam 2 tysiące euro* to jest to właśnie 2 tysiące euro nie żadne 8 tysięcy złotych, bo ja wydaję w euro według tutejszych cen i taryf, nie polskich. Pamiętam doskonale, jak ja to kiedyś w Polsce przeliczałam i wiem, jak łatwo by mi było sobie wtedy wyobrazić te moje dzisiejsze 3 tysiące złotych czynszu miesięcznego, gdy się zarabiało 1200 zetów.
Szok bez wątpienia.
Dla nas jest to jednak dziś tylko 800 euro. To tak jakbyście w PL płacili 800 zetów za wynajem domu z ogrodem. Drogo?
Niektóre rzeczy są tutaj stosunkowo tańsze niż w Polsce, inne z kolei droższe.
Szok bez wątpienia.
Dla nas jest to jednak dziś tylko 800 euro. To tak jakbyście w PL płacili 800 zetów za wynajem domu z ogrodem. Drogo?
Niektóre rzeczy są tutaj stosunkowo tańsze niż w Polsce, inne z kolei droższe.
)*nie zarabiam 2 tysiące :-)
Osobiście uważam, że ogólnie w Belgii życie jest tańsze niż w Polsce. Wielu ludzi uważa inaczej (może ciągle przeliczają na złotówki?). Jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w Polsce pracujesz na cały etat i nigdy Cię na nic nie stać? A tu w prost przeciwnie.
Jeden z przykładów podałam powyżej. Wynajmujemy DOM z ogrodem podczas gdy w Polsce ledwie na czynsz gównianej 30 metrowej klitki było nas stać. Żadne z nas nie ma nadzwyczajnej posady, nasze zawody mieszczą się w granicach przeciętności, ot zwykłe robole, zarobki też raczej zwyczajne, takie sobie, akurat. Dupy nie urywa. Co ważne mieszkamy tu zaledwie od 3 lat i wszystkiego się dorabiamy praktycznie od zera. Jednak stać człowieka na wszystko, co potrzebne do normalnego życia - urozmaicone jedzenie z bajerami, dobre ubrania, zabawki, książki, benzynę, szkoły, lekarzy, dentystów, fryzjerów, kino i inne imprezy. Kupujemy na spokojnie co jakiś czas potrzebny mebel lub sprzęt do domu. Tutaj zakup nowego auta jest dla nas łatwiejszy, niż w PL był zakup nowej pralki czy lodówki - bez żadnych wyrzeczeń jest człowiek w stanie spłacić auto w ciągu 5 lat. Chwilami człowiek nie może się nadziwić, że może coś sobie kupić tak zwyczajnie, po prostu. Nie to że wszystko, co by się tylko chciało, że od razu na raz teraz już. Nie, trzeba pokombinować, przekalkulować, pomyśleć, wziąć kilka razy nadgodziny, coś odłożyć, dołożyć, przełożyć... Ale jest łatwiej, o niebo łatwiej coś sobie kupić.
Jako się rzekło - na wszystko trzeba sobie zapracować. Faktem jest, że pracujemy tu ciężej niż w Polsce. Ale widząc korzyści, jakie ten zachrzan przynosi, mamy motywację do dalszego wysiłku. Dlatego pracujemy, ile się da. Bo możemy. Bo się opłaca. Myślę, że inaczej widzą ten świat ci, którym w Polsce się w miarę wiodło, którym nigdy tak na prawdę niczego nie brakowało. My biedowaliśmy, dlatego teraz nie możemy się nacieszyć swoim szczęściem. I dlatego tak często o tym piszę, bo się cieszę jak małpa z banana. Czasami, gdy zabieramy naszą Trójcę do sklepu i po godzinie wybierania, mierzenia, oglądania wychodzimy z pełnymi torbami, gdy patrzymy na te uśmiechnięte mordeczki, wspominamy jak w Polsce chodziły w podartych, śmierdzących, za małych lub za dużych butach i ubraniach. Mówimy do siebie: niech mają, niech się cieszą, w Polsce by tego nie miały. Pamiętam te pełne obaw i poczucia winy oświadczenia moich kilkuletnich dziewczynek "mamo, buty mi się popsuły". Kurde buty! Chłopięce trampki po jakiś sąsiadach, kuzynki, wujka, szwagra, czy kto tam podarował... Pamiętam te wakacje, gdy człowiek nie spał po nocach myśląc za co przyjdzie kupić podręczniki, zeszyty, kredki, tornistry, kapcie po szkole i cały ten majdan szkolny, czym zapłaci ubezpieczenie, skąd wziąć 10 złotych na wycieczkę. I tam mimo pracy na pełen etat nie mogłam kupić dzieciom nowych butów czy ubrań tylko szukałam po znajomych lub szmateksach.
Sami też idziemy raz na jakiś czas we dwoje na posezonowe wyprzedaże i kupujemy sobie po 2 pary jeansów, t-shirtów, sukienek, butów. A mówili, że to życie na obczyźnie jest okropne, ciężkie i straszne...
Nie mam nic przeciwko używanym rzeczom. Ba, całe nasze mieszkanie jest umeblowane starociami. Uwielbiam kupować rzeczy w z drugiej ręki - meble, dekoracje, ubrania, bo dzięki temu można sobie zafundować wyjątkowe, niepowtarzalne otoczenie i wizerunek. Jednak ubieranie się (czy meblowanie domu) tylko i wyłącznie w to, co ci podarują lub co znajdziesz jest zupełnie czym innym. Każdy kto musiał do szkoły chodzić w ubraniach po babci, cioci czy chłopięcych będąc dziewczyną lub odwrotnie zapewne wie, jaka jest różnica :-(
Nie mam nic przeciwko używanym rzeczom. Ba, całe nasze mieszkanie jest umeblowane starociami. Uwielbiam kupować rzeczy w z drugiej ręki - meble, dekoracje, ubrania, bo dzięki temu można sobie zafundować wyjątkowe, niepowtarzalne otoczenie i wizerunek. Jednak ubieranie się (czy meblowanie domu) tylko i wyłącznie w to, co ci podarują lub co znajdziesz jest zupełnie czym innym. Każdy kto musiał do szkoły chodzić w ubraniach po babci, cioci czy chłopięcych będąc dziewczyną lub odwrotnie zapewne wie, jaka jest różnica :-(
człowieki |
Dla wielu osób emigracja jest synonimem samotności i tęsknoty - tak słyszałam... Ale to dotyczy chyba tylko normalnych ludzi, do których - jak powszechnie wiadomo - się nie zaliczam.
Przez całe życie chyba nie miałam tylu dobrych znajomych, co mam teraz. Jak żarcie kocham. Ludzie piszą, dzwonią, zapraszają, przychodzą... Szkoda tylko, że tak mało czasu mam na korzystanie z uroków tego stanu rzeczy.
Na początku było faktycznie ciężko - ani pyska do kogo otworzyć, ani zapytać o cokolwiek, ani ponarzekać na pogodę czy chłopa. Jednak naszych tu od groma i jeszcze trochę. Słysząc polski zwykle mówię "Dzień Dobry". Efekty są różne - niektórzy udają głuchoniemych, inni przechodzą natychmiast na francuski lub angielski, jeszcze inni zrobią taką minę, jakby im kto do kieszeni nasrał no i takich najlepiej traktować tak, jak by mieli owo śmierdzące gówno w kieszeni, czyli omijać szerokim łukiem. Spora część jest jednak normalnych i chętnie pogadają w ojczystym. Sporej część z tej sporej części nie zobaczy się nigdy więcej lub znajomość ograniczy się do wymiany uwag o pogodzie podczas przypadkowych spotkań. Jednak raz na jakiś czas uda się spotkać kogoś w swoim typie i można wymienić numery telefonów czy adresy. Ziarnko do ziarnka i jest z kim pójść na piwo w razie nagłego nadmiaru wolnego czasu.
Tęsknota zaś jest uczuciem zupełnie mi obcym i nieznanym. Może zapomnieli mi zainstalować albo co? Choć nie... kiedyś chyba miałam zainstalowane aplikacje typu miłość, tęsknota, zaufanie, ale szlag je trafił jakiś czas temu i dobrze, bo to tylko obciąża system a rzadko się przydaje. Rozum i poczucie humoru w zupełności wystarczy do szczęścia (no i pieniądze, ale to rzecz nabyta). Uczuciowo i emocjonalnie czuję się związana tylko i wyłącznie z moimi dziećmi, a je wszak mam przy sobie.
Czy trzeba się bać emigracji? Nie, nie trzeba. Jednak trzeba uzbroić się w cierpliwość, zakasać rękawy i przygotować dupę do bicia, a potem zabrać się do roboty.
Wszystko jest normalne, takie samo jak w Polsce, czyli raz na wozie raz pod wozem. Raz trafisz na fajnych ludzi w pracy, sąsiedztwie, szkole, a raz nie. Takie jest życie. Im wcześniej się z tym człowiek pogodzi, tym lepiej. Pamiętać trzeba, że jak nie jest tak źle, iżby gorzej być nie mogło to nie jest wcale źle. A jak jest, to znaczy, że może już być tylko lepiej :-)
Na emigracji jest nam bez wątpienia trudniej przez jakiś czas (jak długi, zależy od wielu czynników) - z tym też się trzeba pogodzić od razu, a najlepiej jeszcze przed wyjazdem na to przygotować. Jest nam trudniej niż Polakom w Polsce, Belgom w Belgii, czy Niemcom w Niemczech z jednego prostego powodu: jesteśmy obcy. Pamiętacie może, jak do waszej klasy przyszedł kiedyś nowy uczeń w połowie nauki? a może ktoś na waszą wieś, dzielnicę, do waszej klatki się w prowadził? A może zwyczajnie ktoś w rodzinie się hajtnął z kimś obcym i przybyła wam nowa twarz? Jak traktuje się takiego nowego na początku? Najpierw trzeba to obejrzeć z góry na dół, ocenić ubiór, fryzurę, sposób wyrażania. Wypytać delikwenta o skończone szkoły, pochodzenie, koligacje rodzinne, zarobki, hobby. Wymienić zdobyte informacje ze znajomymi i przedyskutować sprawę. Jak zapewne wiecie, nie każdy się przyjmuje od razu. Czasem mijają miesiące, lata zanim się zaakceptuje nową postać w społeczności. Bywa, że nigdy to nie nastąpi.
Nie inaczej jest z emigrantami. Na początku (pojęcie względne - czasem liczone w tygodniach, a czasem w latach) muszą się nam dobrze przyjrzeć. Dlatego trzeba się liczyć z tym, że w pracy będą nam patrzeć na ręce cały czas i pilnować na każdym kroku. Zarówno pracodawcy jak i współpracownicy, bo nie wiedzą coś za jeden, czy można ci zaufać, czy umiesz dobrze wykonywać swoją pracę, czy jesteś odpowiedzialny i pracowity etc etc. Można też oczekiwać, że przetestują naszą lojalność, uczciwość, cierpliwość.
Tak samo jest z sąsiadami. Będą się przyglądać, oceniać, dopatrywać ewentualnych braków i niepożądanych zachowań. Każdy chce mieć spokój i czuć się bezpieczny, a nigdy nie wiadomo kim jest ten nowy co się właśnie sprowadził i czego się po tym można spodziewać. Zapewne tak samo jak my mamy czasem dziwne wyobrażenia o tubylcach, oni mają o nas obcokrajowcach. O Polakach (jak i o innych narodach) krąży wiele niepochlebnych opinii (pijaństwo, złodziejstwo, oszustwo) i wielu autochtonów ma to na uwadze. Ale nie ma się co obrażać, wydziwiać, krytykować tylko u swoim postępowaniem pokazać, że da się nas lubić i można nam ufać, że porządni z nas ludzie.
Słyszę czasem teksty, że za granicą nas nigdy nie będą traktować jak swoich. Nawet mój M tak mówi... No sorry, ale ja mieszkając w Polsce też raczej nie zaczęłabym kogoś traktować jak swojego, gdyby nie mówił dobrze po polsku. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
Nie ma co oczekiwać, że tubylcy zaczną się uczyć polskiego, bo to my tu jesteśmy gośćmi, a nie na odwrót.
Przeto mamy trudniej niż ci, którzy są u siebie, bo nie tylko musimy pracować, ale musimy się też wykazać i pokazać od jak najlepszej strony, musimy zostać przeegzaminowani na wszelkie możliwe sposoby przez różnych ludzi, musimy się zapoznać z prawami, zasadami i zwyczajami, które są często odmienne, niż te wśród których dorastaliśmy. Jednocześnie musimy się nauczyć nowego języka oraz tutejszego myślenia.
Żeby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Droga jest kręta i mozolna, ale warto ją pokonywać.
Wszystko jest normalne, takie samo jak w Polsce, czyli raz na wozie raz pod wozem. Raz trafisz na fajnych ludzi w pracy, sąsiedztwie, szkole, a raz nie. Takie jest życie. Im wcześniej się z tym człowiek pogodzi, tym lepiej. Pamiętać trzeba, że jak nie jest tak źle, iżby gorzej być nie mogło to nie jest wcale źle. A jak jest, to znaczy, że może już być tylko lepiej :-)
Na emigracji jest nam bez wątpienia trudniej przez jakiś czas (jak długi, zależy od wielu czynników) - z tym też się trzeba pogodzić od razu, a najlepiej jeszcze przed wyjazdem na to przygotować. Jest nam trudniej niż Polakom w Polsce, Belgom w Belgii, czy Niemcom w Niemczech z jednego prostego powodu: jesteśmy obcy. Pamiętacie może, jak do waszej klasy przyszedł kiedyś nowy uczeń w połowie nauki? a może ktoś na waszą wieś, dzielnicę, do waszej klatki się w prowadził? A może zwyczajnie ktoś w rodzinie się hajtnął z kimś obcym i przybyła wam nowa twarz? Jak traktuje się takiego nowego na początku? Najpierw trzeba to obejrzeć z góry na dół, ocenić ubiór, fryzurę, sposób wyrażania. Wypytać delikwenta o skończone szkoły, pochodzenie, koligacje rodzinne, zarobki, hobby. Wymienić zdobyte informacje ze znajomymi i przedyskutować sprawę. Jak zapewne wiecie, nie każdy się przyjmuje od razu. Czasem mijają miesiące, lata zanim się zaakceptuje nową postać w społeczności. Bywa, że nigdy to nie nastąpi.
Nie inaczej jest z emigrantami. Na początku (pojęcie względne - czasem liczone w tygodniach, a czasem w latach) muszą się nam dobrze przyjrzeć. Dlatego trzeba się liczyć z tym, że w pracy będą nam patrzeć na ręce cały czas i pilnować na każdym kroku. Zarówno pracodawcy jak i współpracownicy, bo nie wiedzą coś za jeden, czy można ci zaufać, czy umiesz dobrze wykonywać swoją pracę, czy jesteś odpowiedzialny i pracowity etc etc. Można też oczekiwać, że przetestują naszą lojalność, uczciwość, cierpliwość.
Tak samo jest z sąsiadami. Będą się przyglądać, oceniać, dopatrywać ewentualnych braków i niepożądanych zachowań. Każdy chce mieć spokój i czuć się bezpieczny, a nigdy nie wiadomo kim jest ten nowy co się właśnie sprowadził i czego się po tym można spodziewać. Zapewne tak samo jak my mamy czasem dziwne wyobrażenia o tubylcach, oni mają o nas obcokrajowcach. O Polakach (jak i o innych narodach) krąży wiele niepochlebnych opinii (pijaństwo, złodziejstwo, oszustwo) i wielu autochtonów ma to na uwadze. Ale nie ma się co obrażać, wydziwiać, krytykować tylko u swoim postępowaniem pokazać, że da się nas lubić i można nam ufać, że porządni z nas ludzie.
Słyszę czasem teksty, że za granicą nas nigdy nie będą traktować jak swoich. Nawet mój M tak mówi... No sorry, ale ja mieszkając w Polsce też raczej nie zaczęłabym kogoś traktować jak swojego, gdyby nie mówił dobrze po polsku. Jeśli wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one.
Nie ma co oczekiwać, że tubylcy zaczną się uczyć polskiego, bo to my tu jesteśmy gośćmi, a nie na odwrót.
Przeto mamy trudniej niż ci, którzy są u siebie, bo nie tylko musimy pracować, ale musimy się też wykazać i pokazać od jak najlepszej strony, musimy zostać przeegzaminowani na wszelkie możliwe sposoby przez różnych ludzi, musimy się zapoznać z prawami, zasadami i zwyczajami, które są często odmienne, niż te wśród których dorastaliśmy. Jednocześnie musimy się nauczyć nowego języka oraz tutejszego myślenia.
Żeby było lepiej, najpierw musi być gorzej. Droga jest kręta i mozolna, ale warto ją pokonywać.
fajnie piszesz:)
OdpowiedzUsuń