Przychodzi sprzątaczka do roboty, dzwoni do bramy, czeka, czeka, czeka... patrzy na zegarek - no jeszcze 10 minut w sumie... czeka....
Wtedy podchodzi pani z biura ubezpieczeniowego, które jest w budynku tuż obok, a które jest własnością klientów i informuje, że ich nie ma w domu i że zaraz do nich zadzwoni... Dwie minuty później zaprasza mnie do biura, bo oni za MINIMUM pół godziny dojadą... Ojtamojtam że zapomnieli iż sprzątaczka przychodzi... Przyjechali de facto za godzinę hahaha. Taką pracę to ja lubię - posiedzieć godzinę i popykać na telefonie w cukierki.
Najważniejsze jednak, że to cholerne zmęczenie mnie wreszcie opóściło - nie wiem, czy to te dziwne czarne tabletki od doktora czy pozytywny skutek uboczny tygodniowego chorobowego - ważne że coś zadziałało. Przychodzę z roboty wieczorem to jestem zmęczona, no ale tak normalnie jak to po 9 godzinach zachrzanu każdy człowiek jest zmęczony. Jednak mogę jeszcze pofejsbukować, poczytać książkę czy poplotkować z dzieckami albo małżonkiem. Ostanio nawet mecze oglądałam do 22giej i nic. Nie to że jestem jakąś wielką fanką piłki, już mówiłam że nie, ale jak Czerwone Diabły kopały, to popatrzyłam żeby się orientować, bo ludzie potem gadają a tyś głupi, bo nie wiesz.
Tak to można żyć, a nie że w poniedziałek po leniwym weekendzie rano wstajesz zmęczony a po robocie dosłownie padasz na ryj i nie możesz się podnieść. W środę już nogi ledwo przestawiasz, a w piątek bez redbula nawet łyżki do pyska nie podniesiesz... A tu przyjdzie jeszcze taki debil i mówi ci "niet erg" (patrz: poprzedni wpis). A to było takie niet erg, że mój łeb na szyju nadal nie może się całkiem swobodnie poruszać, bo coś mnie ciągnie pod łopatką. Wiadomo z tym się da żyć do samej śmierci, no ale mnie wkurza jak ludzie lepiej wiedzą czy mnie boli bardzo czy wcale.
No ale dobra nie ma się co bulwersować, mamy przecież wakacje. Mój M-jak-Mąż już się wakacjuje na dobre od poniedziałku. Ja na swój urlop muszę jeszcze popracować jeden tydzień, ale już czuję luz. Niektórzy klienci mają już wakacje, a co za tym idzie ja mam wtedy wolne, bo nie miałam jak dotąd żadnego zastępstwa. Poza tym nie muszę wstawać o szóstej ani tym bardziej o piątej, bo jak odpadła szkoła to wychodzę z chaty najwcześniej o ósmej. Dostarczam też sobie i reszcie różnych rozrywek (albo to oni mnie ich dostarczają).
W poprzedni weekend popedałowałam z chłopakami do starych fortów, które mamy w okolicy, a których dotąd nie zbadaliśmy. Kurcze, Młody był zachwycony - te wszystkie "bronie"... noże, pistolety, granaty, działa... po prostu wielkie ŁAŁ! I więzienie było i konie (to co że sztuczne), i tajemnicze tunele...
Gdyby ktoś był zainteresowany belgijskimi fortami to niech kliknie w ten napis
Fort Liezele w Puurs |
Fort Liezele |
centrum Puurs |
zabytkowa ciuchcia kursująca podczas wakacji |
Dawny dworzes w Oppuurs |
ścieżka rowerewa |
Zostało nam jeszcze parę tych fortów do zobaczenia na inne okazje, ale tyle mamy jeszcze na tej naszej liście miejsc do zobaczenia, że wakacji na pewno nie starczy, o pieniądzach nawet nie mówię.
Se wzięłąm w zeszycie spisałam to wszystko z detalami i mi wyszło, że gdzie by nie pojechał to i tak zawsze minimum 50-70€ za wstęp wychodzi dla naszej CAŁEJ piątki. No, parki rozrywki czy zoo jakby drożej. Jeszcze drożej zagranica.
Ciekawi was co mamy na tej magicznej liście? Moja osobista siostra się kiedyś zapytała, czy w tej Belgii, w tym kurduplaście malutkim kraju (no jakby nie patrzeć 1/10 Polski) serio są jeszcze jakieś miejsca, w których nie byliśmy? No są. Na liście mamy m.in.:
- Miasto duchów - opuszczone miasteczko Doel przy reaktorze atomowym (nie wiem na ile legalnie można tam jeszcze wejść, ale czy to ważne...?)
- Knokke Heist a tam Moment z Motylami (pawilon, w którym latają setki motyli, a człowiek może się czegoś napić i przekąsic jakiegoć owoca w tym kolorowym trzepoczącym towarzystwie) a na deser plaża i morze oczywiście.
- Labirynt z kukurydzy w okolicach Durbuy w Ardenach, w którym rzekomo można się na prawdę zgubić.
- Muzeum sądownictwa (lub jak kto woli muzem tortur) na zamku w Gent. Tam jest też ponoć najładniejszy cmentarz (tak, są na tym świecie ludzie, którzy lubią se na cmentarzu pokontemplować świat).
- Muzeum pociągów w Brukseli. Mówią, że to jedno z najfajniejszych i najciekawszych muzeów dla dziecków w BE.
- Hidrodoe w Herentals - miejsce gdzie można przeprowadzić setki eksperymentów z wodą - raj dla dzieci na lato.
- Smerfowa przygoda w Brukseli czyli wystawa z okazji 60lecia Smerfów na Brusselsexpo
I jeszcze są parki rozrywki, parki linowe, jaskinie, jeziora, etc
Chcielibyśmy też zobaczyć coś jednego zagramanicznego. Na liście mamy poczywiście wszystkie okoliczne państwa.
Do Paryża jest 300km. Najstarsza powiedziała, że na jeden dzień to ewentualnie może pojechać, ale na jeden dzień. Młoda powiedziała, że ma frankofobię i nie chce mieć nic do czynienia z ludźmi mówiącymi po francusku. Ja bym chciała, ale co ja mam do gadania.
Do Kolonii w Niemczech mamy mniej więcej tyle samo co do Amsterdamu w Holadnii, czyli niewiele ponad 200km. Oba te miasta chcielibyśmy zwiedzić. Koło Amsterdamu jest też skansen wiatraków Zaanse Schans, co koniecznie trzeba by kiedyś zobaczyć z bliska. Najciekawsze miejsce jednak - naszym osobistym zdaniem - znajduje się w Luksemburgu i nazywa się Mullerthal; jakby was interesowało co to - se kliknijcie tu. I być może tam się udamy jak los pozwoli i zdrowie wytrzymie. W wymienionych krajach jest naturalnie mnóstwo innych fascynujących miejsc i życia braknie, by je wszystkie zbadać.
Póki co nastocórki to najbardzej zainteresowane są zwiedzeniem jakiejś zacnej galerii handlowej albo miasteczka z dużą ilością sklepów odzieżowych, bo przecież mamy lipiec - czas soldenów, czyli letnich wyprzedaży - a tu żywcem nie ma co na siebie włożyć :-D.
No i kiedyś ogladałyśmy album ze zdjęciami z naszych początków w Brukseli i dziewczyny ujrzawszy swoje fotki spod sklepów ze słodkościami w turystycznym centrum stolic, se przypomniały, że matka im wtedy obiecała, że wrócimy tam, jak bedziemy mieć pieniądze, by mogły sobie coś kupić. Wtedy nie mieliśmy ani centa. Wyobrażacie sobie, co to znaczy być dzieckiem i stać przed wystawą sklepu z cukierkami, czekoladami i innymi pysznościami nie mając ani centa?
5lat temu |
- Obiecałaś nam wtedy, że tam wrócimy, a już tu 5 lat mieszkamy i co?
Myślę, że pora najwyższa spełnić obietnicę. Któregoś dnia skoczymy do tej stolicy po cukierki :-)
Póki co jednak relaksujemy się drobniejszymi przyjemnościami. Młoda dostała netflixa na wakacje to siedzi i nadrabia zaległości w serialach i doskonaląc swój angielski (to tutejszy netflix). Najstarsza siedzi i gra, i też doskonali swój angielski na czatach międzynarodowych. Ja czytam książki. Mąż czyta internety.
Chodzimy też do kina. Ja jestem przymusowym kinomanem, bo każdy chce chodzić ze mną do kina, a zainteresowania poszczególnych członków rodziny się nie pokrywają. Nie, no nie narzekam bynajmniej. Ostatnio byłam z Młodą na Jurasic World i bardzo mi się podobało. Wczoraj zaliczyliśmy z resztą rodziny Show Dogs - fajny film, jak wszystkie inne z gadającymi psami. Ja i Młoda chcemy jeszcze pójść na Scyscrapera, bo film z Dwaynem Johnsonem trzeba musowo obejrzeć.
Co jeszcze robimy? Ja np nauczyłam Młodego grać w kości i teraz on męczy każdego dnia ojca tą grą i o dziwo nawet nie cygani, a największa frajdę sprawia mu podliczanie punktów na kalkulatorze. No świetna zabawa na prawdę.
Kiedyś zrobiliśmy też wspólnie perkusję z różnych rupieci znalezionych na złomowisku u sąsiada. Miałam obawy, czy sąsiadzi po policję nie zadzownią, jak zaczął z tej perkusji korzystać. Jednak po kilku próbach Młody oświadczył, że on nie jest dobry w perkusji i chyba bedzie lepiej jak to tata będzie grał na perkusji, a on będzie robił to w czym jest najlepszy, czyli będzie śpiewał i tańczył... No mama też może śpiewać. Tata na szczęście woli robić inne rzeczy niż grać na perkusji z rupieci :-) Tata sprząta, pierze, gotuje i ogólnie jest mamą - ktoś musi, skoro mama łazi do jakiejś śmiesznej roboty w której ludzie o niej nawet nie pamiętają ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko