Powiem więcej, nie było źle. Całkiem spoko nawet. Zakładając, że ktoś jest tak jak ja zdrowo walnięty. Wszak normalsi - jak wynika z moich obserwacji - to w takich okolicznościach zwykle straszną panikę sieją, galotami trzęsą, srają miodem i w ogóle.
Dla mnie to kolejne interesujące doświadczenie do kolekcji, o którym mogę sobie teraz napisać.
W takich chwilach uświadamiam sobie, jak to wspaniale jest być normalnym inaczej, czyli żeby umieć do poważnych rzeczy podchodzić z dystansem, opanowaniem, zimną krwią, nieziemską cierpliwością, dziecięcą ciekawością i popieprzonym czarnym poczuciem humoru. To jest dobre.
Niby tam gdzieś w tle, w głębokich otchłaniach mojego pokręconego mózgu świeci się blado jakaś ostrzegawcza lampeczka, pojawiają się jakieś znaki zapytania i znaczące wykrzykniki, ale moje główne myśli i odczucia skupiają się na tu i teraz oraz na czystych faktach. Dla mnie bowiem liczy się zwykle o wiele bardziej to co JEST, a nie co może być. Jak już coś jest, to trzeba się temu dokładnie przyjrzeć, zbadać i dowiedzieć się, co z tym zrobić. Jak można z tym coś zrobić, to trza się brać za robienie krok po kroku. Dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy. Jak się nie da nic zrobić, to trza się z tym pogodzić i iść dalej omijając to lub ciągnąc ze sobą i robić wszystkie inne rzeczy dopóki możliwości się nie wyczerpią i sił starczy.
Tak czy siak zaczynam podejrzewać, że zasadniczo w życiu dobrze jest mieć ciągle coś z czym można się użerać, bo jak nic na drodze nie stoi z czym można się zmierzyć, to życie zaczyna być chuja warte i nudne.
No ale pozostawmy filozofię i zajmijmy się fizjologią.
Opowiem o dniu operacji. Bo lubię opowiadać.
W piątek Małżonek podrzucił mnie na siódmą pod szpital i pomknął dalej do roboty, bo tak się składa, że szpital ma po drodze.
Zarejestrowałam się i poszłam na oddział babięcy, gdzie już na dzień dobry było trochę chichów śmichów, bo się okazało, że sala do której mnie pielęgniarka zaprowadziła, jest zajęta. Okazało się, że komuś się szóstka z dziewiątką pomerdała i że moja sala ma nr 226 a nie 229. W sali dwuosobowej była jedna pacjentka, jak przyszłam, ale już się zbierała do domu. Chwała jej za to.
Popatrzyłam po tej sali i przypomniałam sobie moje pobyty w polskim szpitalu na babięcym oddziale kilkanaście lat temu. Te łóżka ze skrzypiącymi, rozciągniętymi sprężynami i wydupconymi materacami. 7-8 bab na jednej sali. Łóżko koło łóżka, zero intymności, komfortu. Zimno jak pierun. Jeden kibel i jeden prysznic na 20 bab… Ło matulu, to ci były czasy.
A teraz tu na sali dwa wypasione elektrycznie regulowane wyrka, oddzielone zasłoną, przy każdym zmyślna szafeczka z rozkładanym stołem do żarcia, nad każdym łóżkiem na wysięgniku telewizor dotykowy z mnóstwem kanałów, skórzany fotel, stolik i krzesła, szafy na ubrania, lodówka, mikrofalówka, prysznic i wucet plus pokoik do przebierania i kąpania bobasów (oddział babięcy). No i mydło, papier toaletowy i ręczniki papierowe, a nie że człowiek własną srajtaśmę musiał przynosić.
Na kablu dinks z przyciskiem do przywoływania pielęgniarek i pstryczkami od różnych świateł.
W nocy cichuteńko i ciemno. No, jak współlokator nie hałasuje i nie świeci ;-) Jak już być w szpitalu, to lepiej w takim przytulnym i komfortowym niźli w takim polskim sprzed kilkunastu lat (teraz to nie wiem).
Pielęgniarka zleciła przywdzianie szpitalnej koszuli. No, moda szpitalna się z czasem najwyraźniej nie zmienia za bardzo. Tyle, że tu można mieć majty pod koszulą a nawet skarpety i dresy, jak koło dupy ci nic nie robią akurat ;-) Zatem nie trza, jak drzewiej w Polszy, gołą dupą po korytarzach świecić. To nawet śmieszne nie było, szczególnie jak człowiek młody jeszcze był.
Chwilę później, gdy już w tej seksownej kiecy byłam, przyszła przewoźniczka pacjentów i zawiozła mnie z łóżkiem na usg, gdzie mieli mi ten harpunik w cycka wetknąć, ale jakiś mały ulizany doktorek przyleciał, popatrzył na cycki (same zbereźniuchy), popatrzył na usg i stwierdził, że nie trzeba nic cudować, tylko nabazgrał mi coś mazakiem na cycku i poleciał.
Znowu zjawiła się przewoźniczka i zawiozła mnie na dół do poczekalni przedoperacyjnej. Cicho tam było i pusto. Żywej duszy. Jakiś gość nagle skądś się zjawił i zdziwiony moją obecnością tak samo jak ja jego nagłym zjawieniem podśmiał się, że co tak mnie tu ktoś po cichu porzucił w kącie, po czym zniknął.
W końcu zaczęła się i moja ekipa schodzić. Każdy się witał i przedstawiał. Człowiek czuje się niczym jakiś celebryta na tym szpitalnym łóżku. Wszyscy cię znają i witają, jak króla.
Jak się już poprzywitywał każdy z każdym i wenflon mi przyczepili, to zaciągnęli mój łóżkowóz na salę operacyjną i zaraz zaczęli się krzątać wokół sprawiając wrażenie, że wiedzą, co kto ma robić, a nawet jak i po co. Budujące. 5 minut później odpłynęłam do krainy nieistnienia.
Obudziłam się będąc znowu w poczekalni. Znów, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zjawiła się przewoźniczka i zaciągnęła mój łóżkowóz na moją salę, gdzie mogłam próbować sprawiać wrażenie, że już jestem całkiem przytomna. Nawet zdążyłam sobie przypomnieć, że Młoda kazała update’ować do niej mój operacyjny status, a zaraz potem, że mój telefon jest w plecaku, a to jest taaaak daaleekooooo…. i że mam cholernie ciężkie powieki i jeszcze cięższe kończyny, po czym poszłam znowu w kimę. Obudził mnie ten mój porąbany ginekolog wpadając jak dziki do sali z pielęgniarkami i z tym swoim „Hej hej, Magdalena!”.
Za każdym razem do każdego drze się z uśmiechem „hej-hej” na powitanie, jakbyśmy w wesołym miasteczku byli, a nie w szpitalu. Przefajny superpozytywny gość, a do tego - jak wieść niesie - dobry specjalista od spraw rakowych. Tym razem już serio się obudziłam. Doktor powiedział, że wycięli 3,5cm guza z zapasem zdrowej tkanki i jeden gruczoł pod pachą i wysłali próbki do laboratorium. Operacja przebiegła bez komplikacji i że nazajutrz, czyli w sobotę będę mogła iść do domu, ale że przed południem do mnie jeszcze wpadnie.
Oddzwoniłam i odpisałam wszystkim, którzy do mnie zadzwonili i napisali, jak spałam.
I nagle znowu okazało się, że niektórzy ludzie to są nieobliczalni i nieprzewidywalni, żeby nie powiedzieć rąbnięci. Jeden z moich klientów zapytywał smsem jak się czuję i prosił o oddzwonienie, co też z automatu uczyniłam, bo co też miałam lepszego do robienia… i zostałam zszokowana.
Okazało się, że ci - skądinąd mili i sympatyczni - ludzie musieli pilnie natychmiast tu i teraz w tym momencie w PIĄTEK KURWA WIECZOREM GDY WŁAŚNIE TYLE CO ZE STOŁU OPERACYJNEGO ZESZŁAM I JESZCZE NIE ZUPEŁNIE PRZYTOMNA BYŁAM (na ich kurwa szczęście!) wiedzieć, czy oni dostaną kogoś na moje zastępstwo, bo dla nich to ważne. Nie muszą mieć tego zastępstwa, mogą nie mieć, ale muszą wiedzieć, czy ktoś będzie przychodził sprzątać, czy nie, bo dla nich to ważne, bo oni muszą sobie to jakoś wszystko zaplanować. No więc, żebym koniecznie się szybko zorientowała i jak najszybciej ich o tym poinformowała, bo to ważne, chyba rozumiem. Powiedziałam oke i że rozumiem, bo w sumie rozumiem, że to dla nich ważne. Potem się rozłączyłam. A potem, jak mi się mózg już odlagował trochę, dotarł do mnie sens tej rozmowy.
NO CHYBA WAS POPIEŚCIŁO!
Po pierwsze takie pytania to nie do mnie, tylko do biura. Po drugie nawet jeśli już do mnie, bo mnie dobrze znasz, to chyba do chuja są bardziej adekwatne momenty niźli piątek wieczorem, gdy właśnie jestem na stole operacyjnym z powodu potencjalnie dosyć śmiertelnej choroby.
Te ludzie to so!
Czasem nie wiadomo śmiać się czy płakać. Wkurzyłam się, ale w sumie dziś to mnie wali. Wnet mnie raczej nie zobaczą, a ja ich, bo na dzień dzisiejszy mam chorobowe do końca roku, a to raczej nie koniec, bo potem jeszcze terapia i w ogóle kij wie, co.
Wreszcie doczekałam na jakieś jedzenie. No ludzie, baba jeszcze się pyta, czy będę jeść kolację? Co to w ogóle za pytanie?! Przecież ja nie jadłam nic od czwartku wieczór, a ta się pyta, czy będę jeść!!! I jeszcze mówi, że NIE MUSZĘ ZJEŚĆ WSZYSTKIEGO, po czym zostawia mi trzy kromeczki chleba, łezkę margaryny i zdziebko jajecznej pasty. Serio? Ja się mam tym najeść? JA?! Wiem, że ja nie wyglądam jakbym cokolwiek jadła, ale trzy kromki dla mnie po całym dniu nie jedzenia to jakieś nieporozumienie. I jeszcze filiżanka herbaty, jak ja normalnie pół litry na raz wypijam. Dobrze, że woda jest bez ograniczeń. Jedzenie ogólnie dobre, ale porcje jak dla chorych niestety. Dobre jest to, że tu w szpitalu serwują kawę. Rano to jednak nieoceniony napój. No ale dobrze, że przed południem już wesoły doktorek kazał mi spadać do domu.
Małżonek miał w sobotę badanie MRI szyi w tym samym szpitalu więc nie musiał nawet specjalnie po mnie jechać. Za parę dni tym samym urządzeniem zbadają mu głowę i mamy nadzieję, że znajdą przyczynę niekończących się bólów głowy, na które nic nie pomaga… Spodziewamy się oczywiście wszystkiego, bo zawsze się trzeba wszystkiego spodziewać, ale czekamy spokojnie na rezultaty i/lub kolejne badania.
Dziś byłam w biurze. Zaniosłam wszystkie zwolnienia. Babka ma podzwonić po klientach, by zapytać, czy chcą zastępstwo, choć i tak nie wiadomo, czy dostaną, nawet jak by chcieli, bo sprzątaczek brakuje. Niektórzy nie chcą, „bo nie bedzie im kto obcy się po domu się plątał”, że zacytuję ulubioną klientkę. No ale to w tym momencie nie moje zmartwienie. Jak będę zdrowa to i nowych klientów mogę sobie poszukać, ale najpierw trza się wyleczyć do końca, a to potrwa jeszcze.
Dziś byłam na kontrolę rany i już mi opatrunki pozdejmowali, bo ładnie się zagoiło. Narzekałam ze śmiechem, że wkurza mnie ten specjalistyczny biustonosz, bom nieprzyzwyczajona do żadnego chomonta, czym rozbawiłam pielęgniarkę, bo ona - mówi - nie znała dotąd ani jednej baby, która nie nosiłaby biustonosza (biedaczki) i aż taki miała by z tym problem. Dla mnie to jak dotąd najgorsza rzecz z tego wszystkiego. Powiedziała, że niestety muszę się przyzwyczaić, bo z miesiąc będę to musieć nosić co najmniej. Najgorzej! Jeżu!
W czwartek mam kolejną wizytę u szalonego doktorka i wtedy mają już mieć ponoć moje wyniki, czyli że pewnie dowiem się, jakie atrakcje czekają mnie w dalszej kolejności. Trochę jestem ciekawa a trochę nie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentujesz na własne ryzyko