Bo tak, najsampierw, kilka lat temu pojawiła się depresja Młodej. Jak dotąd najgorsze i najkoszmarniejsze doświadczenie w moim życiu. Nic się z tą kurwą równać nie może. NIC! Taki mój rak własny to przy tym mały miki. Nie wiele może być chyba gorszego od chwil, w których twoje dziecko tak bardzo cierpi, że nie chce więcej żyć i ty wtedy 24/7 musisz być na czuwaniu. Gdy pracujesz całe dnie z telefonem w ręce, żeby nie przegapić żadnego dzwonka ani żadnego esemesa, bo za 5 minut może być za późno. Gdy śpisz na czuwaniu, tak by usłyszeć nie tylko dzwonek telefonu i esemesa, ale też kroki na schodach i otwieranie drzwi wejściowych czy do ogrodu. Gdy 24/7 obserwujesz dziecko, by nie przegapić najmniejszej oznaki gorszych momentów i by natychmiast reagować... Psychologowie, psychiatrzy, szpitale, badania, piguły i ich skutki uboczne, użeranie z systemem i szkołami... W ten sposób przeżyłam kilka lat i byłam na granicy wyczerpania fizycznego i psychicznego. W ogóle na granicy…W końcu wszystko zaczęło wracać powoli do normy. Wtedy ogłoszono pandemię. Na początku była ona dla nas lekarstwem, fantastyczną sprawą, bo mogliśmy skupić się na sobie i nikt nas wreszcie nie zmuszał do wychodzenia z domu, do pracy, do szkoły. Mogliśmy w swojej jaskini powoli lizać rany na duszy i dochodzić do siebie. No ale po kilku miesiącach życia pełnego ograniczeń i przymusowego siedzenia w domu zaczęło to być dołujące. Moje zdrowie psychiczne ciągle stało pod wielkim znakiem zapytania… Marzyło mi się uciec na choć na chwilę, choć na moment gdzieś wyjechać, pobyć z dala od rodziny, odpocząć od nich wszystkich, nabrać dystansu, zapomnieć o problemach, przemyśleć wszystko i na nowo we łbie poukładać. A tu rząd zmuszał mnie do siedzenia miesiącami w domu…
Gdy w końcu odtrąbiono zakończenie cyrku pandemicznego, dowiedziałam się, że mam raka i zaczęłam leczenie. Przez ostatnie miesiące żyłam od operacji do operacji, od operacji do chemii, od chemii do chemii. Ciągle z tym bagażem przeżyć z lat poprzednich, do których tylko dokładałam bieżących doświadczeń, obaw i kanciastych ciężkich myśli. Tak mijały mi dni, tygodnie i miesiące. Żyłam sobie z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień nie myśląc o jutrze, nie planując niczego. Idąc po prostu przed siebie i tocząc swoją gnojową kulkę. Aż przyszedł ten moment, w którym mi powiedziano, że już prawie koniec chemioterapii. To był ważny punkt na mojej życiowej trasie. Podjarałam się tym strasznie. No i to był ten moment! Ten moment, w którym mnie coś opętało. W którym mi się we łbie totalnie potentegowało. Nagle ubzdurałam sobie, że chcę odpocząć od tego wszystkiego. Że MUSZĘ COŚ ZROBIĆ! Teraz! Już! Natychmiast! Że potrzebuję takiej wyraźnej, znaczącej przerwy, głębszego oddechu… Poczułam tę potrzebę ucieczki z domowego łańcucha tak bardzo intensywnie jak nigdy dotąd. Pech chciał, że nałożyło się to na moment, w którym Małżonek i Młody zaczęli coraz wyraźniej mówić o swoim corocznym wyjeździe, o planowanych wakacjach. To obudziło we mnie małego głupiego zazdrosnego bachora i najgorsze, najniższe emocje z tym związane. Bachor też chciał przeżyć jakieś zajebiste wakacje… A mój mózg był przez ostatnie pół roku intensywnie truty i nie działał normalnie i nie potrafił zbyt trzeźwo oceniać sytuacji i analizować nawet własnych pomysłów, dlatego doszedł do bardzo głupich wniosków i wszystko pomieszał…
I oto jest odpowiedź. Mój mózg oczekiwał po dwudniowej wycieczce do pobliskiego miasteczka takich samych wrażeń, relaksu i uciechy, jakie ludzie mają po dwóch tygodniach wczasów w jakimś epickim turystycznie miejscu. Stąd ta frustracja po powrocie.
Po przeanalizowaniu przyznaję, że moja wycieczka była udana, a moje pochemiczne ciało nad wyraz dobrze się spisało. To była po prostu zwykła fajna wycieczka. Tylko tyle i aż tyle.
Taita też słusznie sugeruje, że powinnam dać sobie czas zanim zacznę góry przenosić. I dzięki Ci za ten komentarz. Po tych wszystkich popieprzonych latach coraz trudniej czekać jest na lepsze czasy, w ogóle czekać, bo diabli wiedzą, jakie przygody przyniosą kolejne miesiące. Ale faktycznie, wyżej dupy nie podskoczę…
Niniejszym dziękuję wszystkim piszącym od czasu do czasu jakiś komentarz, dzielących się swą opinią, bo wiele z nich jest wielce przydatnych, inspirujących czy po prostu miłych. Jedne skłaniają do przemyślenia sprawy, inne dają motywację, jeszcze inne sprawiają po prostu przyjemność. Nooo, są też takie, które mnie wkurzają i działają mi na nerwy, ale i takie są czasem potrzebne… Chyba...? 🤔
Przemyślałam też oczywiście kwestię prawdziwych dłuższych wakacji i doszłam do wniosku, że na razie taki pomysł zdecydowanie odpada w moim przypadku. Na razie przede wszystkim z powodu radioterapii, którą rozpocznę w przyszłym tygodniu, ale też z innych nie mniej, a może nawet bardziej istotnych powodów. Na dzień dzisiejszy raczej nie mam bowiem za bardzo ochoty zostawić domu na dłużej. Jeszcze nie jest bezpiecznie… Depresja nie odeszła zbyt daleko. Widuję jej czarny cień i czuję jej lodowaty powiew wystarczająco często. Ona jest jak Dementor. Tylko czeka, by dopaść Młodą i zabrać jej całe szczęscie i radość życia…
Podejrzewam, że dla Młodej mój rak jest tym czym dla mnie jej depresja. Czystym złem i źródłem ogromnego niepokoju i zwykłego ludzkiego strachu. Ten sam albo podobny strach i niepokój obserwuję też u Partnera. Ten mówi o tym zresztą otwarcie. Ta choroba zabrała wszak wielu jego bliskich…
Ja potrafię wepchać co trudniejsze fakty i myśli na samo dno mózgowej skrzyni i być ponad to. Potrafię długo żyć bieżącą chwilą, jakby problemy nie istniały. Ale ja nie mam też takich problemów zdrowotnych, jak ma Młoda. Alergia* na wodę, alergia na kurz, alergia na ciepło, na zimno, na słońce, na deszcz, na wiatr, na hałas, na ludzi, na zapachy, na światło… Życie z taką nadwrażliwością to nie bajka. Młoda jest silna i bardzo waleczna, ale jak długo da rady? Czy wszystko pokona? Najgorsze są wszelakie tzw trudniejsze chwile. W tym momencie np egzaminy, niepewność co do wybranego kierunku, co do jej przyszłości na rynku pracy i w prywatnym życiu. Przez mojego raka i porażki zdrowotne z pracą ma opóźnienie w realizacji planów, a plany dla autystyka to świętość… Znowu często układa puzzle słuchając muzyki, bo to jej sprawdzona metoda uspokajająca, a dla mnie informacja, że się bardzo denerwuje lub martwi z jakiegoś powodu. Opowiada też o problemach. Rozmawiamy o tym, ale tylko ona sama może sobie z nimi poradzi. Rozmowa trochę pomaga. I bycie obok. Staram się być i zauważać wszystko, ale czasem utonę we własnych myślach i własnych zajęciach różnych. Młoda z każdym dniem też lepiej siebie, swój autyzm, swoją dyspraksję i swoją depresję poznaje, dzięki czemu ona (i reszta z Piątki) może sobie z tym radzić.
Ale to wszystko jest cholernie trudne dla nas wszystkich. I nie ma kogo o radę poprosić. Nie ma z kim porozmawiać, bo ludzie, których znamy, nie mają tego typu problemów. Rozmowy z rodzicami nastolatków-normalsów tylko na nerwy działają. Normalsi mogą teoretycznie wszystko. Mogą teoretycznie wybrać dowolny kierunek szkoły, pójść do dowolnej pracy, relaksować się w dowolny sposób, robić teoretycznie wszystko na co mają ochotę i co lubią. Młoda nie może robić większości rzeczy i wykonywać większości zawodów. Kuźwa, wyjście z domu już czasem jest ponad siły. Gdy pada jest źle, bo woda sprawia ból. Mokra, wilgotna skóra piecze, jak poparzona. Tak samo działa pot. Tak samo albo nawet gorzej działa słońce czy wiatr. Gdy człowiek się spoci, przykurzy, pobrudzi, czy nawet jak mu gorąco, idzie się wykąpać. Dla Młodej kąpiel to koszmar, to ból, to choroba. Młoda nawet rąk nie myje ani twarzy za często. Używa wacików i nawilżanych chusteczek. Nie dawno weszła do naszego basenu razem z bratem i siostrą, co odchorowała niesamowicie - ogromne pieczenie całej skóry, ból głowy, mdłości za 5 minut przyjemności (zimna woda znieczula skórę, wiec przez chwilę jest fajnie).
Chciałabym jej móc coś doradzić jako matka, jako stara baba, ale ja odczuwam świat prawie normalnie. Moja nadwrażliwość jest lekka, do zniesienia. Ja tylko lekko się muszę dostosowywać albo otoczenie do siebie dostosowywać i dobierać.
Chciałabym móc jej powiedzieć, że wszystko się ułoży, unormuje, że będzie okej, że skończy szkołę, że znajdzie fajną pracę, fantastycznego partnera czy partnerkę, w których będzie mieć oparcie, ale tego przecież nie wiem. Nikt tego nie wie. Mogę, tak samo jak ona, tylko o tym marzyć i tego jej życzyć z całego serca, bo wszystko jest możliwe, tylko niestety nie gwarantowane. Staram się jej kibicować, wspierać, doradzać, rozmawiać, wysłuchiwać, po prostu być, ale czasem jest to trudne, gdy z innych stron też problemy napływają dziesiątkami.
Jestem zmęczona tym wszystkim. No ile kurwa można? Jak nie urok to sraczka. Jeszcze człowiek się po jednej atrakcji dobrze nie pozbiera już kolejną mu los szykuje. I tak ciągle coś.
Dobrze, że człowiek ma też choć trochę, a nawet całkiem sporo miłych rzeczy wokół. To trzyma mnie i pewnie nas wszystkich na powierzchni.
Najstarsza właśnie otrzymała swoją pierwszą wypłatę i mogła spełnić swoje małe marzenie. Dokonała samodzielnie pierwszego większego zakupu przez internet. Kupiła sobie okulary VR by móc cieszyć się bardziej wirtualną rzeczywistością. A ja cieszę się ogromnie i jestem dumna z niej, że z radością chodzi do pracy, że z każdym dniem coraz lepiej radzi sobie z różnymi problemami, że coraz więcej rzeczy samodzielnie potrafi załatwić. Bardzo się o nią martwiliśmy jakiś czas temu, ale dziś widzimy, że będzie sobie radzić w życiu. Bez wątpienia będzie jej trudniej niż normalsom w jej wieku, potrzebuje na wszystko wiele czasu, by się oswoić, nauczyć, zrozumieć, ale potem już jej świetnie idzie. Podejrzewam, że w wielu kwestiach prześciga zwyklaków, jak to autystycy, bo autyzm ma złe i dobre strony. Najgorsze są zawsze nowe rzeczy i wszelakie zmiany. Ważny jest stały schemat, proste i krótkie wyjaśnienia, spokój, akceptacja jej charakteru i sposobu bycia, nigdy za dużo informacji na raz… W ostatnich tygodniach, miesiącach zrobiła ogromne postępy, nabrała pewności siebie i bardzo wydoroślała. Jest fajną zajebistą dwudziestolatką.
Jest lato. Mieszkam na wsi. Wokół mnóstwo piękna w przyrodzie do obserwowania i cieszenia oczu. To całkiem niezła a do tego darmowa i ogólnodostępna terapia dla psychiki. Korzystam, ile mogę. Daleko nie łażę, bo pochemiczne ciało źle znosi wysokie temperatury i dalekie łażenie, ale koło domu jest co podziwiać i czym się zachwycać.
To ja dziękuję Ci za ten wpis - nie sądziłam, że przywiązujesz wagę do komentarzy, bo niezbyt często na nie odpowiadasz, a ja przeważnie nie komentuję, jeśli autor nie wchodzi w interakcję z czytelnikiem, teraz jednak znam Twoje podejście i postaram się od czasu do czasu podrzucić dobre słowo.
OdpowiedzUsuńWiesz, w pewnym sensie Cię rozumiem - też jeszcze do niedawna miałam taką kulminację stresów, pretensji i negatywnych myśli, kiedy czułam się jak Królowa Gnoju Na Kupie Gówna. W takich chwilach pocieszam się myślami, że to tylko przejściowe i że najważniejsze jest, aby to przetrwać. Bo to, że dziś jestem królową gnoju na swojej prywatnej kupce gówna, nie znaczy, że za miesiąc nie będę królową świata ;) Życzę Ci, aby udało Ci się odnaleźć ukojenie duszy (brzmi cholernie górnolotnie, ale to fajna rzecz, serio). I nie, nie jest jak yeti albo jednorożce - naprawdę istnieje. Słowo harcerza.
Dzięki za komentarze. Zwykle nie odpowiadam z przyczyn technicznych, bo mój iPad i iPhone ciągle nie chcą z google współpracować. Cud jak uda mi się skomentować własny blog z telefonu jako "anonimowy" (co zaraz się okaże), ale to głupio czasem wygląda. Z tableta w ogóle nie mogę 🤬
UsuńA próbowałaś z inną przeglądarką? Ja też mam czasami ten problem z Mozillą (n właśnie teraz). Za to Chrome ładnie u mnie współpracuje.
UsuńChrome jest od googla to wiadomo, że współpracuje. Niestety przeglądarki zajmują dużo miejsca w telefonie czy tablecie, a ja mam bardzo starego iPhonea (6) a i iPad bez szału i sporo aplikacji już nawet nie można zainstalować bo są niekompatybilne z tym starym systemem. Z Safari jestem ogólnie zadowolona poza tym nieszczęsnym komentowaniem. I tak cud, że bloga mogę pisać z ipada. Nie długo być może zakupię w końcu jakiegoś chromebooka (bo na MACa to raczej nie ma nadziei) to i prowadzenie bloga oraz interakcje z ludźmi zaczną być łatwiejsze a ten system bez wątpienia będzie kompatybilny z blogspotem.
UsuńAch, no i zapomniałam o najważniejszym - piękny Księżyc udało Ci się ustrzelić! Chapeau bas! Ja nadal kuleję z nocną fotografią...
OdpowiedzUsuńBardzo szczery i ladny post dzielnej kobiety. Problemy naszych dzieci sa najtrudniejsze.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie z goracej Brukseli
ElaBru
ps. zdjecie piekne.
Dzięki. Tak, rodzic nigdy nie martwi się tak o siebie, jak o pociechy. Pozdrawiam
Usuńsporo Ci się tego nawarstwia oj sporo. Ja miałam ostatnie lata dużo nagłych stresów w pracy. Najpierw mnie losowo oddelegowali na 3 miesiące do innej pracy bo nie miał kto tego robić a chętnych nie było więc zrobili losowanie i na mnie wypadło. Pierwszy raz od 20 lat pracy bolały mnie plecy ze stresu i miałam biegunkę przed wyjściem do pracy. Potem jak wróciłam do swoich zajęć to z kolei pandemia przyszła i nie wiedząc komu wlepić różne pandemiczne zadania walneli to znowu nam i znowu stresy. A jak już się z tym uporaliśmy to wojna na ukrainie i my znów na pierwszej linii pomocy obcokrajowcom i nikogo nie obchodzi bariera w komunikacji. A piszę to dlatego, że jestem przekonana, że mój guz który urósł znienacka w 2 miesiące (co wiem bo w marcu miałam badanie i było czysto a w maju już go miałam) pojawił się właśnie z tych stresów. Niestety gdzieś to musi uchodzić.
OdpowiedzUsuńA u Ciebie widzę stresy chroniczne w zasadzie takie nie do pozbycia się tylko do oswojenia. Więc jeszcze o wycieczce nie doczytałam ale i tak podziwiam Cię, że tak wszystko ogarniasz. Ja nawet sobie tego zupełnie nie wyobrażam jakbym się w takiej sytuacji odnalazła. Ja to nawet się cieszę jak nie wiem co że nie mam dzieci bo w obecnej sytuacji jestem wręcz jak królowa mogę leżeć i nic nie robić i generalnie mieć wszystko w dupie. Bo się nie muszę nikim i niczym poza sobą zajmować. Wielkie szczęście.
A co do wakacji czy wyjazdów. Też w tym roku były plany jak zawsze i miały być 2 tygodnie w Hiszpanii ale przed wakacjami się wszystko ulało no i wakacji nie ma. Znaczy siedzę w domu ale na wyjazdy sama wiesz, że dłuższe i zagranicę to na razie nie da rady. Na urlop wyskoczyliśmy tylko na 5 dni w Polskę przed pierwszą chemią. I tyle. Też się ratuję jednodniowymi wypadami i jakimiś spotkaniami ze znajomymi. A wakacje może sobie odbijemy za rok. Chociaż mój mąż nie wiem jak przetrwa bez odpoczynku a z kolei nie chce brać urlopu nigdzie nie jadąc.
Dokładnie, wszystko ma swoje konsekwencje, a stres szczególnie… No ale nie będę tego rozkminiać, bo nie ma potrzeby…
UsuńA nie bierzecie pod uwagę opcji, żeby Twój małżonek sam gdzie pojechał się wyczilować? U nas np to się świetnie sprawdza, choć z pierwa dziwnym się zdawało. No jak to wakacje osobno? Co ludzie powiedzą? Zaraz będą gadać, że się rozwodzimy albo że się nam nie układa… W końcu jednak stwierdziliśmy, że ludziom kij do tego, a odpoczynek od siebie to dla nas świetna sprawa. No okej, nie całkiem od siebie odpoczywamy, bo po kilku dniach zaczynamy wymianę mejli, w których dyskutujemy na nasze ulubione tematy i rozmawiamy o swoich problemach domowych i naszych osobistych. Nigdy do siebie nie dzwonimy, bo nie lubimy rozmów, ale kochamy czytanie i pisanie (nota bene poznaliśmy się na odległość i tak wyglądały pierwsze miesiące naszego związku). On wyjeżdża, ja zostaję w domu i w ten sposób przynajmniej jedno z nas może naładować baterie, a to nie jest bez znaczenia. Nie namawiam Was do tego bynajmniej, bo pewnie nie u każdego się to sprawdzi, ale zwykle dobrze różne opcje rozważyć…
my akurat nie z tych co sami urlopują i odpoczywają w sensie nie, że nie osobno tylko nie bardzo miałby z kim jechać a sam nie lubi. A aktualnie to nawet ma taki sajgon w pracy, że nie ma szans do połowy września na wolne więc i tak z tego będą nici raczej.
Usuń