PS. (to mój blog, mogę se dawać post scriptum na początku, bo kto mi zabroni)
To będzie wpis z cyklu autoanaliza, który wyleżał się był w szufladzie... i nigdy nie doczekał się swojego zakończenia. Teraz nie pamiętam, co wtedy myślałam, ale wyrzucam to z szuflady, bo już niezła sterta nieopublikowanych postów się mi tu uzbierała i bałagan zaczyna się robić. Idzie zatem nie całkiem dokończony... bo może :P
Co jakiś czas pozwalam sobie na takie refleksje nad sobą samą. Czasem spisuję je na blogu i publikuję, innym razem tylko spisuję, jeszcze innym razem piszemy o tym do siebie z Małżonkiem. Dzięki takim pisemnym rozważaniom nad sobą samym i nami obojga zrobiliśmy w ostatnich latach z Małżonkiem ogromny krok a nawet wiele kroków w przód na drodze ku poznaniu siebie samych i siebie wzajemnie oraz na drodze zrozumienia innych ludzi i całego świata oraz uporania się z naszymi traumami.
Dążymy ciągle do ulepszania siebie. Droga przed nami długa i pewnie śmierć nas zastanie, a nigdy do końca nie dojdziemy...
Ten blog mi bardzo w tym pomaga. Samo pisanie, jak i konfronracja z komentarzami czyli opinią innych ludzi. Konfrontacja jednak nigdy nie jest łatwa, co wie chyba każdy występujący w taki czy inny sposób publicznie, bo często wywala nas ze strefy komfortu, a nie rzadko rani, a na pewno często denerwuje. Gdy opublikuje się coś w czasie niestabilności mentalnej, bywa ciężko. Zdarzało mi się nawet usuwać wpisy lub cofać ich publikację, bo komentarze mnie zbyt denerwowały. W trudnych momentach życiowych brak zrozumienia potrafi być wyjątkowo ciężki, niemal nie do udźwignięcia, a to wtedy własnie najbardziej potrzebuje się dzielenia się myślami z innymi i zrozumienia. O komentarzach istot o małym rozumku już nawet nie wspominam...
Te wszystkie komentarze innych (zarówno tu w virtualu jak i w realu) staram się traktować z dystansem, tolerancją, na trzeźwo i z kulturą, jak na inteligentnego człowieka przystało, no ale nie czarujmy się, ja nie jestem jakimś tam Jezusem czy inną wróżką tylko zwykłym człowiekiem, który mimo najlepszych chęci ciągle w dużej mierze kieruje się zwyczajnie po ludzku emocjami.
Poza tym jeśli idzie o ten blog, to ja traktuję go jak mój wirtualny dom, żeby nie powiedzieć świątynię, co oznacza, że ja (nikt inny) tu zawsze rządzę wedle własnego widzimisię i moich fanaberii. A co za tym idzie, jeśli ja uznam, że na ten przykład w moim domu macie zdejmować buty i nakrycia głowy, to albo je zdejmiecie, albo wypad z mojego domu. Krótka piłka. Twarde słowa. Ja się nie przejmuję, co się z wami potem stanie i co sobie tam będziecie pod nosem mamrotać. Tak jestem egoistką i nie zamierzam z tym nic wiele robić, bo nie widzę powodu. Takie są fakty, Kropka.
Jakiś czas temu pozwoliłam sobie wrzucić tu moje refleksje na dosyć bzdurny temat dotyczący tego jak zwracamy się do swoich bliskich. kliknij
Reakcje ludzi mnie zaskoczyły... Ba, już sam fakt, że w ogóle ten z pozoru przygłupawy temat kogokolwiek zainteresował był zaskakujący, a już jakie te reakcje były, to mnie i Małżonka z kapci wywaliło (taa, ten miał straszny ubaw w tego).
No ale dzięki temu, dzięki tym komentarzom czegoś nowego się o sobie dowiedziałam i to skłoniło mnie z kolei do pochylenia się na tym tematem. Myślałam o tym sporo. Szczególnie nad tą moją empatią, o której tam z Taitą wymieniłam uwagi. Jej spostrzeżenie było dla mnie bardzo cenne i ważne. Okazuje się, że moje wpisy są często mało empatyczne. Dotąd uważałam inaczej, bo przecież uważam, że ja jestem wręcz o wiele za bardzo empatyczna. O co więc tu chodzi? Bo przecież z drugiej strony, to Taita (i inni) mają rację co do pewnych aspektów mojej domniemanej empatyczności lub raczej jej braku. Sama je przeciez zauważam systematycznie.
Nie wiem, czy sama to rozkminię, ale chcę spróbować, bo jest to dla mnie wielce istotne i chciałabym poznać odpowiedź.
Jak to jest z moją empatią. Jak to w ogóle jest z tą empatią i czym ona tak w ogóle jest.
Często powtarzam, że jestem wysokowrażliwa. No tak jest. Wręcz patologicznie wrażliwa. Nadwrażliwa. Odczuwam emocje innych ludzi, nawet jak ich w żaden sposób nie okazują (z doświadczenia wiem, że mogę nawet od tego chorować). Myślę, że tak samo działa to u innych zwierząt jak pies czy papuga. One czują nasze emocje.
W kwestii tego "patologicznego" aspektu to ja odczuwam nawet "emocje" przedmiotów martwych. Boli mnie, czuję się niekomfortowo, gdy ktoś coś niszczy, gdy urywa głowę misiowi czy rękę lalce. Ogólnie gdy niszczy się rzeczy, które uważam za piękne czy ważne. Nie lubię kwiatów ciętych, bo wtedy umierają szybko, gdy w ziemi mogły by rosnąć i kwitnąć, być wolne.
Żal mi pieknych mebli, książek, dekoracji nawet jeśli nie należą do mnie. Ciężko mi patrzeć na porzucone ładne i dobre przedmioty. Wyobrażam sobie, że jestem tymi przedmiotami i czuje się porzucana. Jak gdyby były żywymi istotami, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało, tak czuję. Czy to empatia? Macie tak?
Wyczuwam innych ludzi po pierwszych 5 minutach. Mam tzw trzecie oko. Bardzo rzadko, jeśli w ogóle kiedykowliek, się w tej kwestii mylę. Nie czuję, czy są dobrzy, czy źli - nie nadinterpretujcie tego - wyczuwam, czy są kompatybilni ze mną, czy się dogadamy, zrozumiemy, czy się polubimy, czy będziemy mieć o czym rozmawiać itd Wiem to naprawdę po 5 minutach. I nie, ubiór, fryzura, dokonywany czyn nie przesądza o tym osądzie, choć wiele mi mówi o danej osobie. Co nie znaczy że od razu z taką kompatybilną osobą się zaprzyjaźniam, bo temat przyjaźni to dla mnie razcej trudny temat. Dosyć, nawiasem mówiąc, niezrozumiały.
Tak samo, albo jeszcze gorzej, jest z tematem miłości. Unikam raczej tego słowa, bo nie bardzo wiem, co ono znaczy, a nie lubię używać wyrazów, których znaczenia do końca nie rozumiem. Mój Małżonek często mówi, że mnie kocha i ja nie tylko mu wierzę, ale też widzę to, o czym on mówi i rozumiem, bo to widać i czuć, ale ja nie odważam się tego słowa używać, bo czuję się z nim niekomfortowo, no bo ja nie wiem, czy ja potrafię kogokolwiek kochać w tym znaczeniu w jakim używają tego normalsi. Ja mogę tylko powiedzieć, że Małżonek jest dla mnie osobą wyjątkową i wymienić całą długą listę dowodów. Mogę powiedzieć o Małżonku wiele dobrego, że jest troskliwy, miły, pracowity, silny, wesoły, inteligentny, oczytany, wyrozumiały, że mi się podoba itd, bo takie są fakty. Miłość natomiast to dla mnie abstrakcja i wielka niewiadoma. Tak było zawsze.
O dzieciach jednak mówię, że je kocham, choć nie wiem, czy normalsi to samo mają na myśli mówiąc o miłości do swoich dzieci. Po raz kolejny porównam się tu do matek zwierząt. My wszystkie mamy specjalną więź ze swoimi potomkami. Ale czy jak ten partner i te dzieci na dłużej zniknęły by sprzed moich oczu i uszu to czy ja o nich nie zapomnę, to tego nie wiem, bo jeszcze nie sprawdzałam. Nie zdziwię sie jednak, gdy tak się stanie. Czy jestem zatem empatyczna, czy też wprost przeciwnie?
Jestem ponadprzeciętnie wrażliwa na cierpienie i dobro zwierząt. Może nawet bardziej niż na ludzkie. Traktuję zwierzęta jak małych braci i siostry, z ciepłem, troską, nie jak "jakieś tylko zwierzęta" i za takie stwierdzenie gotowa jestem dać komuś po ryju. A słyszę często, gdy ktoś na informację o śmierci czyjegoś zwierzka mówi "przecież to tylko zwierzę". Ale już gdy ja na wieść o śmierci jego brata bym powiedziała, "przecież to tylko człowiek" to normalni* ludzie by do gardła mi skoczyli. I tego nie już nie rozumiem. Bo w czym niby gatunek człowieka jest taki ważniejszy od gatunku psa, świni czy sikorki? Ja nie tego nie pojmuję za bardzo.
Na cierpienie czyjeś (nie ważne dziecka, zwierzęcia czy dorosłego człowieka) reaguję mocno, czuję niemal fizyczny ból... Podejście do śmierci już w waszym zwyklackim* mniemaniu będzie w moim przypadku zapewne kontrowersyjne, bo dla mnie śmierć=nieistnienie. Ni mniej ni więcej. Czegoś lub kogoś nie ma. Nie lubię jak nie ma czegoś, co było dla mnie bardzo ważne i istotne, co miało dla mnie wielkie znaczenie. Nie ważne jednak czy to było zwierzę, człowiek czy przedmiot. Istoty żywe zwykle więcej znaczą, bo odczuwa się je intensywniej, dlatego, że są żywe, czyli mają zapachy, emanują ciepłem, ruszają się, wydają dźwięki, okazują swoje przywiązanie w taki czy inny sposób. Było jednak kilka przedmiotów w mojej przeszłości, które miały dla mnie ogromne znaczenie i dziś mi ich bardzo brakuje. Chciałabym je dzis mieć obok i na nie patrzeć, ale one już nie istnieją. Było też wiele zwierząt, które dziś nie istnieją i o których czasem myślę intensywnie i często wspominam. Pośród ludzi to chyba jak dotąd tylko jedna osoba była dla mnie ważna na tyle, by zasłużyła na miejsce w mojej pamięci. Dziadek, który przestał istnieć, zanim poszłam do przedszkola, ale pamiętam mnóstwo rzeczy z nim związanych. Mózg wyświetla mi co jakiś czas pewne bardzo wyraźne obrazy.
Na śmierć znajomych w tym nawet własnej matki reogawałam natomiast bez więszkych emocji. Nie wiem, czy w ogóle z jakimikolwiek emocjami. Co mnie w pewnym momencie samą zdziwiło, bo po tym co słyszałam od innych ludzi, co czytałam w książkach i widziałam w filmach, oczekiwałam, że i ja zacznę wyć, płakać, rzucać przedmiotami o ścianę, walić głową w mur i to wszystko inne co robią normalni*, gdy umrze ktoś z tzw bliskich. Tymczasem dla mnie to była po prostu informacja, że ten człowiek, ten facet, ta babka, ten znajomy, ten kolega, ta matka przestali istnieć i że przyzwyczaić się trzeba do faktu ich nieistnienia, czyli że np nie można do nich napisać czy zadzwonić, nie można poprosić ich o radę, nie trzeba wysyłac do nich życzeń na święta, nie można ich odwiedzić, rozmawiając z innymi ludźmi o nich trzeba się kontrolować, a najlepiej unikać w ogóle rozmów o tych osobach, by nie wplątać się w niestosowną sytuację z powodu innego postrzegania świata. Dla mnie takie rzeczy często są, że tak powiem, czysto techniczno-praktyczne. Zmienia się sytuacja. Kropka.
Ponadto ludzie i rzeczy, których w danej chwili nie widzę, bardzo szybko mogą dla mnie przestać istnieć. Nawet jeśli batrdzo kogoś lubię i chętnie z tą osobą rozmawiam i ogólnie dobrze spędzam czas, to jeśli ta osoba nie będzie do mnie pisać, przychodzić, dzwonić to ja przypomnę sobie o niej tylko wtedy, gdy będę jej potrzebować albo gdy jakaś sytuacja mi ją przypomni czy znajdę gdzieś jej zdjęcie. U mnie nie oznacza to jednak, że ja tej osoby nie chcę widywać, nie oznacza to że nie chcę z nią rozmawiać, czy że nie chcę by mnie odwiedzała. Bynajmniej. To oznacza tylko, że jej nie widzę i dlatego o niej nie pamiętam, a nawet jak pamiętam to bez powodu nie zagaję do niej, bo ja nie zagajam bez powodu, nie lubię i kompletnie nie rozumiem tzw "small talk", pieprzenia o niczym, bo wszystko musi mieć jakiś sens i logikę. Jeśli mam o czymś dyskutować, to ma mi to coś dać, poszerzyć moje hotyznoty, dać nową wiedzę, nowe spojrzenie na świat, uczynić mnie lepszym, dać mi jakieś korzyści. Dla mnie jest czymś zwyczajnym, że zagaję do kogoś po 5 latach jak gdyby nigdy nic i o coś zwyczajnie zapytam, bo mi się przypomni, że ta osoba się na tym zna i na uzyskaniu odpowiedzi ten kontak zakończę. Wydaje mi się, że dla normalnych* nie jest to tak do końca oczywiste. Poprawcie mnie, jeśli się mylę.
Podobnie ma się u mnie chyba rzecz z różnymi wypadkami życiowymi. Jak choćby ten rak. Opowiadałam o tym, co mnie spotykało, tak jak opowiadam o wszystkim innym, czyli np o wycieczce do parku rozrywki, złapaniu kapcia w rowerze czy wizycie u dentysty. Ot nowe zdarzenie, o którym chcę opowiedzieć. Dla mnie to były zwyczajne relacje, ale okazało się, że ludzie to strasznie przeżywają. W wielu momentach było mi nawet zwyczajnie głupio, niekomfortowo a w innych zwyczajnie... no śmiesznie. No bo obcy ludzie najwyraźniej o wiele bardziej przeżywali mój stan, niż ja sama. Dla mnie to kompletnie niezrozumiałe, a z drugiej strony widzę, że mój punkt widzenia jest dla innych niezrozumiały. Ludzie myślą, że ja zwyczajnie próbuję być kozak, że udaję, że jestem dzielna, podczas gdy mnie to na prawdę nie rusza za bardzo, gdy ja na prawdę nie czuję tego, co normalni* ludzie czują w podobnej sytuacji i co mi próbują implikować. Ja wiem, co ludzie czują, bo obserwuję świat, czytam książki i oglądam filmy, a potem wyciągam wnioski. I te wnioski mi mówią, że ja tak nie mam, jak inni mają.
Ja rozumiem, że jestem inna, nienormatywna, ale jestem świadoma, że inni tego nie potrafią zrozumieć, bo to w drugą strone nichuja nie działa i za wszelką cenę probują mnie ciągle dopasować w ramy swojej normalności i mierzyć swoją miarą.
No i ten rak to była dla mnie po prostu nowa ciekawa sytuacja. Dopóki wiedziałam, jakie są kolejne kroki było dobrze, bo to jest najważniejsze - znać scenariusz. Powiedzieli najpierw bedzie operacja, potem chemia, potem naświetlanie. No więc to było łatwe, bo wykonywałam kolejne kroki w spokoju i obserwowałam wszystko z wielką uwagą. Problemy się zaczęły, gdy stanęłam przed niewiadomą bez scenariusza na przyszłość...
Lubię porządek i przewidywalność. To mnie uspokaja.
Bez problemów (podejrzewam, że o wiele szybciej i sprawniej niż przeciętny człowiek) odczytuję ludzkie emocje zarówno pozytywne jak i negatywne. W mig odczytuję zastane sytuację. Gdy wchodzę do pomieszczenia, domu, gdzie znajduje się grupa osób nad czymś dyskutujących, pracujących, mnie wystarcza jedno spojrzenie, by wiedzieć o czym była mowa, jakie są nastroje, jaki jest problem. Nie rzadko od razu mam kilka pomysłów na tego problemu rozwiązanie...
Prawie zawsze wiem i czuję doskonale, w nanosekundę się w tym orientuję, co ludzie chcą bym zrobiła i mówiła, co się spodoba a co nie, co zostanie jak odebrane (co nie znaczy, że ja to robię i mówię, bo ja zwykle mam w dupie, czego inni chcą, ale wiem).
Tu zaczynam sobie zadawać już pytanie, czy to ta wasza empatia, czy to jest moja empatia, czyli że ja to wiem, gdyż "jestem mądra" (podoba mi się to określenie mojego syna). Bo wiem, że dzięki temu, dzięki swojej dość wysokiej inteligencji, niezwykłemu sposobowi myślenia, postrzegania i analizowania sytuacji oraz dosyć dużej wiedzy o świecie zdobytej podczas obserwacji tego świata, czytania mądrych książek i czasopism ja prawdopodobnie jestem w stanie zwyczajnie rozumowo ogarnąć i już nawet nieświadomie odczytać w mig każdą sytuację, każdy ludzki gest i przyporządkować mu właściwe znaczenie, by właściwie nań zareagować.
Komputer też to potrafi, choć nie jest człowiekiem.
Uzmysłowił mi to poniekąd serial "Good doctor". Filmik jest to zwyczajny, dla niezbyt wymagającego odbiorcy, ale bohater autystycznym sawant, jest dosyć dobrze i ciekawie przedstawiony, no i właśnie ten bohater mi uzmysławia, że my normalni inaczej właśnie tak a nie inaczej funkcjonujemy i że jesteśmy inni i przez tych innych jako dziwaki postrzegani dokładnie tak jak ten główny bohater, że odbieramy rzeczywistość w inny sposób niż większość ludzi. Ten banalny film to na prawdę świetnie pokazuje.
I w tym serialu co jakiś czas pojawia się też temat problemu z odczytywaniem sygnałów i emocji autystyka. Pokazują bardzo obrazowo, że ten chłopak uczy się wiązać konkretne zachowania czy gesty ludzi z wyrażaniem przez nich emocji czy uczuć Np ktoś mu mówi, że jak kobieta podczas rozmowy z facetem bawi się w specyficzny sposób włosami, to oznacza, że facet jej się podoba i odtąd on już zawsze ten gest zauważa i wie co oznacza. Do tego ludzie mu tłumaczą te wszystkie niuanse i on to zapamiętuje.
Znam to! Mam to! Tak to u mnie też działa! W filmie jest to może przerysowane (z mojego punktu widzenia, co nie znaczy że inni nie bardziej się zidentyfikują z tamtym obrazem, bo ja nie jestem sawantem, ja nawet nie wiem, czy mam autyzm)
Czytałam zresztą już o tym wielokrotnie w książkach mniej lub bardziej fachowych o autyzmie i wtedy już zrozumiałam, że u mnie tak było zawsze, że ja umiem czytać ludzi, bo się tego nauczyłam obserwując ich zachwowania, obrywając od innych za niewłaściwe zachowania i łącząc przyczynę ze skutkiem.
Dzięki takim lekturom i takim filmom czy komentarzom na tym blogu ja po prostu odkrywam ze zdziwieniem, że inni tak nie mają, że normalsi* zwyczajnie z takimi umiejętnościami się rodzą, że nie muszą się takich rzeczy uczyć, bo wiedzą to sami z siebie. Co jest dla mnie, nawiasem mówiąc, dosyć niepojęte, ale staram się to zrozumieć.
Obserwuję to też na moich dzieciach, które tych "ludzkich" umiejętności też nie posiadają, jak one się tego uczą. Jak pytają, jak się zmieniają, jak się dostosowują, gdy zaczynają rozumieć, że "normalni")* ludzie tak nie mają, gdy uświadomię im (czy kto inny lub coś innego im uświadomi), że "normalni" tak czy tak nie robią.
Większość rzeczy biorę na logikę, na rozum, bo czucie i wiara nic nie mówią do mnie, lecz mędrca szkiełko i oko, że przekręcę tu sobie pewnego znanego buca.
Jestem uparta do entej potęgi. Jeśli w coś mocno wierzę, nie ustąpię na krok i będę o to walczyć do upadłego. Tak jest np z wiarą w boga i inne zjawiska nadprzyrodzone. Dla mnie to kompletna bzdura, która się kupy nie trzyma i jest sprzeczna z każdą logiką i z tym co mówi szkiełko i oko, a nawet ze samym sobą. Widzę przecież i doskonale rozumiem, jak działa świat i skąd oraz po co ktoś wymyśla bogów i temu podobne farmazony. Bo jestem mądra. Wiem, czemu to służy i że jest to w ogólności złe, choć dla wielu, szczególnie mniej mądrych, może mieć dobre strony i być ważne. Jednak gdy ja już to przeanalizowałam dogłębnie wzdłuż i wszerz i raz uznałam, że ogólnie jest złe, to nikt ani nic nie przekona mnie do zmiany zdania i ja będę się przy tym upierać, bo i też czemu miała bym robić inaczej?
I będę przekonywać do swojego zdania innych ludzi "dla ich dobra", co robimy chyba wszyscy w różnych sytuacjach życiowych. Ilu z was było by w wstanie dać się przekonać, że gwałt czy wojna może być dobra dla was? Że co? Nie podoba wam się porównanie religii do wojny czy gwałtu? Cóż, dla mnie to właśnie ta sama kategoria. Czyste zło. Dla prowadzących wojnę ta wojna jest dobra. Dla gwałciciela gwałt jest spoko.
Nie przejmujcie się, ja wiem, że większość nie rozumie mojego toku myślenia, ale spróbujcie chociaż zaakceptować fakt, że są ludzie inni od was i fakt, że nie wszystkich możecie wpisać w swoje normy, bo wielu wystaje z każdej strony - jedni poniżej, inni powyżej, a jeszcze inni z boku.
U mnie wszystko musi mieć sens, logikę, musi ponadto być uczciwe i sprawiedliwe. Gdy ktoś gra nie fair, mam ochotę chwycić go za fraki i spuścić mu manto, by sie opamiętał. Nienawidzę kłamców, a sama nie potrafię kłamać, bo mnie to boli w mózg. Z technicznego punktu widzenia była bym pewnie kłamcą doskonałym, bo potrafię niepokazywać żadnych uczuć czy emocji, jeśli uznam to za stosowne.
Czasem, gdy oglądamy z Małżonkiem i Młodymi filmy, ja obserwuję ich reakcje na niektóre sceny. I tak np widzę, że partner niesamowicie emocjonalnie reaguje na sceny przemocy (np tortury, w sensie takie filmowe, gdzie wiesz, że to fikcja nawet jak oparta na faktach), które ja po prostu sobie oglądam i nic mi to nie robi. Młodym też to nic nie robi. Patrzymy z zainteresowaniem.
Nam za to robi krzywdzenie zwierząt, nawet jak są to zwierzęta narysowane (kreskówki), nawet jak nie ma przemocy fizycznej. Robią nam też sceny pozytywne. Wzruszamy się mocno, zwłaszcza na filmach dla dzieci. Brzydzą mnie natomiast albo przynajmniej spory dyskomfort wywułują niektóre momenty i sceny romantyczne...
Lubię robale. Nie boję sie tego co wszyscy, ale boję sie tego, czego wszyscy się nie boją. Boję się ludzi, ale nie z powodu potencjalnej przemocy tylko tego, że będą się zachowywać normalnie* czyli że nie będą mnie rozumieć, a ja nie będę rozumieć ich. Że będą mnie oceniać, a ja muszę być perfekcyjna, idealna, nie akceptuję robienia rzeczy na odpierdol, byle jak. Wnerwia mnie np strasznie, gdy ludzie piszą bylejak mejle czy wiadomości. Nie chodzi mi o błędy ortograficzne, bo te mnie tak nie rażą (każdemu się zdarza) jak rozpoczęcie mejla bez przywitania, pisani e-maili w formie sms do starego kumpla.
Boję się i nienawidzę rozmów telefonicznych, bo nie mogę widzieć emocji innych i właściwie ocenić. na samo ucho nie wyczuję niczego i to mnie denerwuje i przeraża, że źle się zachowam.
Słabo odnajduję się w sytuacjach społecznych, w relacjach z innymi. A gdy idę do kogoś w gości, nie potrafię ocenić, kiedy powinam wyjść. Gdy kogoś goszczę nie potrafię ocenić, kiedy ktoś będzie chciał jeść i pić. Częstowanie, goszczenie innych to dla mnie zbyt skomplikowana sprawa a nie bardzo miałam się jej gdzie nauczyć, bo w domu w ostnich latach nie organizowano u nas przyjęć, a mnie nigdzie nie zapraszano, bo nie miałam przyjaciół ani na tyle dobrych znajomych z powodów jak wszystko wyżej.
O i to tak wygląda. Mogła bym tak jeszcze długo wymieniać różne przykłady, ale to mija się z celem.
Nie jestem w stanie stwierdzić, czy jestem empatyczna, czy nie.
Wracam do punktu wyjścia:
jestem normalna inaczej
i wszystko co ludzkie jest mi obce.
Amen.
*) Normalni piszę w cudzysłowie, bo to jest normalność większości ludzi, ale nie nasza. Funkcjonujemy w społeczeństwie, które przyjęło określone normy dostosowane do większości społeczności. Dla tej większości te normy i standardy są oczywiste i określane za normalne. Wszystko co od tych norm odbiega jest uznawane przez ową większość za nienormalne. I tak np nienormalne jest kiwanie sie, machanie rękami i kręcenie się w kółko przez dorosłe osoby, ale dla autystyków normalne jak najbardziej i oczywiste. Wielu robi tak w emocjnalnych momentach (choc potrafią to kontrolować, gdy czują potrzebę, czyli np presję społeczną i strach przed uznaniem za nienormalnego).
Dla takich jak ja czy moje dzieci te normy bynajmnej nie są normalne, często są sprzeczne z naszą naturą, naszymi predyspozycjami, urągają naszym możliwościom, my mamy swoją normalność. Dlatego ja mówię o nas jako normalnych inaczej. Nie jesteśmy nienormalni, tylko mamy swoją normalność, czyli inne normy i standardy. Nasze poprzeczki zawieszone są na innych wysokościach (często dużo dużo wyżej niż te 'normalne').
Jednak Kryśka kiedyś nie zrozumiała tego i powiedziała do mnie ze złością, że jak chcę, to "mogę sobie być nienormalna, ale przecież wystarczy się postarać, by normalnie się zachowywać i być normalnym".
Pewnie, że można, tylko po co, skoro można być sobą...?
Mnie często "zalewają" uczucia.
OdpowiedzUsuńNie radzę sobie z cierpieniem niewinnych i bezbronnych. Może dlatego bardziej rusza cierpienie nieznanego mi zwierzęcia niż nieznanego mi człowieka?
Częściowo już chyba wiem z czego to wynika i pracuję nad tym. (Nad zalewającymi mnie uczuciami bólu smutku i złości, nie nad tym by bardziej wzruszać się nad losem ludzi, niż zwierząt ;) )
Przedmiotów czasem mi szkoda, bo chciałabym coś mieć, a nie mam. Ale to wszystko. Nie umiem się z nimi utożsamić. Choć wciąż trzymam odcisk łapy Korlat i bandanę, którą jej zakładaliśmy idąc w gości albo goście przychodzili do nas. Pewnie są nawet ważniejsze niż dużo droższe, ale nie związane z nikim innym rzeczy. Ale już jej smycz i obrożę, materacyk czy miski bez wahania oddałam bezdomniakom, bo mogły się po prostu przydać i pełnić swoją funkcję.
Do śmierci mam podobne jak Ty podejście, z jedną różnicą. "Nieistnienie" dotyczy zmarłego. Dla mnie może być ono trudne. Przy czym uważam, że owe "nieistnienie" jest lepsze, niż cierpienie. I to znów dotyczy tak zwierząt, jak ludzi w tym mnie samej.
Przy czym, ja też nie zaliczam się do "normalsów"
Tak, nieistnienie bywa czasem lepsze od istnienia. Patrząc z perspektywy istniejącego i biorąc to na logikę...
UsuńMagda,Magda, ja mysle ze Ty czesto jestes bardziej normalna niz normalsi byc powinni. Dzieki Bogu kazdy jest inny i ma do tego prawo i niech tak zostanie. I nie musisz sie nikomu z tego tlumaczyc, chyba ze chcesz. Czytam blogi ludzi ciekawych, interesujacych i majacych cos do powiedzenia, czesto calkowicie roznych o de mnie a jednak chyba podobnych. Ty nalezysz do czolowki, piszesz szczerze o swoich uczuciach i zyciu, malo ludzi na to stac w tych czasach. Po prostu boja sie odrzucenia . Dlaczego czekam na Twoje wpisy i powoli zawsze je czytam? Bo wtedy czuje i widze to co Ty, musze to wszystko przemyslec, zastanowic sie, wyobrazic. Zmuszasz do myslenia i poszerzania horyzontow. Ja oficjalnie jestem niby normalna ale jezeli Cie lubie i rozumie to moze tez jestem normalna inaczej ha ha. Kazdy jest po swojemu normalny inaczej. Moje motto brzmi ciesz sie zyciem, walcz z prochnica i rob swoje. O Ciebie sie nie martwie, dasz rade. Zawsze szczere pozdrowienia, Monika
OdpowiedzUsuńUwaga, należenie do czołówki czyichś ulubionych blogerów napompowało moje ego tak bardzo, że lada moment mogę odlecieć :) Dzięki po raz kolejny za komplement.
UsuńMyślałam, że jestem jedyna, która używa bezsensownych zdań z reklam haha. Ale skoro mnie rozumiesz to niestety może to być objawem bycia normalną inaczej. Niestety ;-) Pozdrówki gorące ze śnieżnego belgijskiego zadupia.
Przyszłam tu z kawką, w nadziei, że po cichaczu przeczytam i sobie pójdę niezauważona - i niby nadal mogłabym to zrobić - ale niejako czuję się wywołana do tablicy.
OdpowiedzUsuńCiekawa psychoanaliza, lubię takie wpisy, bo jak już kiedyś wspomniałam, dla mnie najciekawsze rozmowy to te z gatunku różnic, podobieństw, i oczywiście wszystkiego, co podchodzi pod "o gustach się nie dyskutuje" :) Freud byłby z Ciebie dumny, a za akapit o religii pewnie biłby Ci brawo ;) Czekaj, czy Ty tam pośrednio nazwałaś wierzących w Boga głupimi? ;)
Tak sobie myślę, że empatia i normalność inaczej są bardzo płynne i nie do końca zdefiniowane, bo z naprawdę wieloma napisanymi w tym poście rzeczami jak najbardziej się zgadzam i nawet utożsamiam. Z drugiej strony, są też takie, o których czytam, i myślę sobie "ale co ona chrzani?" (wybacz szczerość, ale skoro Ty z nami jesteś szczera, to wnioskuję, że my też możemy być tacy wobec Ciebie). I choć sama uważam się za empatyczną osobę, to jednak nadal są takie sytuacje, kiedy - tak jak Ty, czy pewnie milion innych empatycznych osób - nie jestem w stanie zrozumieć czyjegoś toku myślenia czy postępowania. Zresztą, niech pierwszy rzuci kamieniem, kto jest bez winy.
I głównie o ten brak zrozumienia innych chodziło mi w tym przytoczonym przez Ciebie wpisie, który (mocno upraszczając) brzmiał: nie pojmuję, dlaczego inni głupio się na nas patrzą, kiedy córka głośno woła mnie w sklepie: "ej, stara!".
Zupełnie niezrozumiały jest dla mnie koncept miłości, a raczej to, że dla Ciebie to abstrakcja, coś, co uważasz za pewnego rodzaju niewiadomą. No bo przecież, jak można nie wiedzieć, że się kogoś kocha? To jest tak silne uczucie, że nie można go pomylić z niczym innym.
"W trudnych momentach życiowych brak zrozumienia potrafi być wyjątkowo ciężki, niemal nie do udźwignięcia, a to wtedy własnie najbardziej potrzebuje się dzielenia się myślami z innymi i zrozumienia". - Jeżuuu, jakie to prawdziwe! <3
Podsumowując ten przydługi wywód: nikt nie jest idealny. Na pewno masz w sobie sporą dozę empatii (szczególnie dla naszych "mniejszych braci" za co niech będzie Ci chwała i cześć), ale też wydajesz się być dość szorstka w obyciu (zrzucam to m.in. na karb Twojego dosadnego języka i częstego podkreślania, że zdanie innych się dla Ciebie nie liczy). Przy czym absolutnie nie wykluczam, że mogą to być jak najbardziej mylne wyobrażenia, w końcu nie znam Cię osobiście, no i nie jestem alfą i omegą :)
Jak Ci to pięknie napisała Monika powyżej: "każdy jest po swojemu normalny inaczej".
PS
O tak, jak słyszę "ale to tylko (głupi) pies/kot", to już wiem, że nie chcę mieć do czynienia z takim człowiekiem, bo zwyczajnie dzieli nas przepaść, której nic nie będzie w stanie zasypać.
No i masz rację - myślę, że to zagajenie po pięciu latach i natychmiastowe zniknięcie wielu ludziom wydałoby się co najmniej dziwne, a już na pewno interesowne.
Łączę się w nienawiści i obrzydzeniu do rozmów telefonicznych z obcymi (bo z rodziną, znajomymi jest OK).
Nie uważam, że wierzący są głupi. Moim zdaniem posiadają po prostu zbyt mało danych na ten temat... Miałam okazję obserwować oświecenie nie tylko u siebie, ale u Małżonka (który dłużej się trzymał), ale też znajomych z wysokim wykształceniem, nawet z doktoratami... Stąd wiem, że to o właściwe dane chodzi i pewną dojrzałosć oraz odwagę. Tu jednak pisząc o mniej mądrych miałam na myśli, że ludziom niezbyt lotnym czy też znajdujacycm się w wyjątkowo trudnych sytuacjach, gdy wszystko zawodzi wiara w cokolwiek może bardzo pomagać zrozumieć świat, uporać się mentalnie z problemami, pogodzić z taką czy inną stratą, bo istnienie boga, czy życia pozagrobowego pozwala mieć nadzieję... Z wiarą życie może być łatwiejsze bo wszystkie trudności wyjaśnić potrafi istnienie boga.... Aaaaaaa o bogu mam inny post w szufladzie, ale nie mam nastroju na gównoburzę w tym momencie haha
UsuńMnie za zwyczaj nie chodzi o to, że czegoś nie pojmuję (choć pewnie tak piszę, bo cóż, ludzie z którymi przebywam przez większość czasu posługują się sarkazmem i ironią na takim samym poziomie co ja i my tak na co dzień rozmawiamy, co mi utrudnia komunikację z pozostałą częścią świata). Ja rozumiem doskonale, dlaczego ludzie robią to co robią i mówią to co mówią - moje teksty są nawoływaniem do tolerancji, pokazaniem jak bardzo ludzi obchodzi życie obcych ludzi (tylko zwykle nie tam gdzie trzeba, bo już jak ktoś pomocy potzrebuje, to nie jest interesujący). Uprzedzając zarzuty, ja wiem też, że mnie to też dotyczy i że ja też muszę nas sobą pracować, bo tak jak mówisz :niech pierwzsy rzuci kamieniem....
W kwestii miłośći... no probem jest w tym, że dla mnie niektóre "oczywiste" uczucia są zupełną abstrakcją... Nie dawno miałam taką rozmowę na lekcji z koleżanką i nauczycielką... Odgrywanie scen rodzic/opiekun. Koleżanka była ojcem, któremu właśnie urodziło się dziecko, a ja jako opiekunka nie zainteresowałam się w ogóle tematem narodzin dziecka w naszej rozmowie, czego ona nie mogła pojąć i wtedy ja sobie uświadomiłam, że ja w takich sytuacjach realnych po prostu mówię "te wszystkie rzeczy" które świeżutcy rodzice chcą usłyszeć, bo wiem, że tak trzeba, ale tak naprawdę to mnie to gówno obchodzi, ja nie czuję niczego, dla mnie to fakt "mają dziecko, teraz jest ich jedno więcej). W odgrywanej scence to już było dla mojego mózgu za wiele. U nas normalnych inaczej te uczucia są czasem ulokowane gdzie indziej i inaczej działają niż u normalsów.
Zauważam brak konsekwencji - dziwisz się ludziom, że przejmują się twoim rakiem, a sama mówisz o sobie, że jesteś nadwrażliwa, pozwól więc innym na ich empatię wobec Ciebie.
OdpowiedzUsuńPowinno się dążyć do bycia sobą, ale znowu, co to właściwie znaczy?
Czy bycie sobą to skrajny egoizm bez zwracania uwagi na uczucia innych?
Czy tak trudno zrozumieć, że inni mają także swoje wyobrażenia o przyjaźni, miłości, odczuwaniu emocji?
Dobre pytanie, jak to jest z ta empatią? może u ciebie jest wybiórcza?
Trudno podążać za myślami kogoś, kogo mało się zna, ale to twój pamiętnik, ja nie jestem psychologiem i nie mnie oceniać czy jesteś empatyczna czy nie.
Jak chcą się przejmować, niech się przejmują PO CICHU. Nie muszą mnie o tym informować. Ja nie lubię okazywania uczuć wobec mnie. To jest wszak wielce niekomfotowe uczucie. Tak samo jak nie lubię dotykania, przytulania, czy całowania i nie zamierzam pozwalać na to nikomu z wyjątkiem kilku osób, których przytualnie jestem w stanie znieść a nawet się do niego przyzwyczaić (dzieci i zwierząt zakaz nie dotyczy). I tak, widok przytulających się osób też jest dla mojego mózgu jak zgrzyt żelaza po szkle :-)
UsuńCzy trudno zrozumieć, że inni mają inne wyobrażenie na temat przyajźni...? Najwyrażniej tak, inaczej by ten wpis nie powstał. Powtórzę raz jeszcze, ja nie mam najmniejszych problemów ze zrozumieniem tego. Ja jestem tego w pełni świadoma, ale oczekiwałabym tego samego z drugiej strony. I o to mi zwykle chodzi w moich wpisach, o brak akceptacji i zrozumienia dla mojej odmienności, odmiennego postrzegania świata i o to że to my inni zawsze musimy się dostosowywać do "normalnych". Ja mam zwracać uwagę na uczucia innych, ale moje uczucia lub ich brak to już każdy może mieć w dupie. Ja nie mogę mówić, że mi się coś nie podoba, bo to znaczy, że nie potrafię uszanować tego co inni czują czy myślą... Bo mnie się powinno podobać przeciez to co innym... przecież wystarczy odrobina dobrej woli z mojej strony, bym się zachowywała normalnie, tak jak inni i pozwalała innym na zachowywanie się 'normalnie' bez wydziwiania, bo przecież inni maja prawo do wyrażania swoich uczuć i bycia sobą... Tak, to zawsze właśnie tak wygląda. Racja jest zawsze po stronie normalnych, bp jest ich więcej ;-)
Kluczem jest opisywanie swoich emocji a nie wy macie inaczej, wy tego nierobicie. Wy jestescie normalni, a co to wlasciwie znaczy skoro wedlug WHO noszenie okularow czynni nas sprawnymi inaczej.
UsuńNo faktycznie, wiadomo, bo to jest przecież podręcznik psychologii a nie mój osobisty pamietnik. Od jutra zacznę opisywać na nim swoje emocje w sposób profesjonalny językiem akademickim, kulturalnym, bezosobowo by nikogo nie urazić ani nikomu niczego żadnej inności ani normalności nie wytknąć... ;-) Napisałam chyba jasno i wyraźnie co to WEDŁUG MNIE znaczy być normalnym.
UsuńMnie wydaje sie oczywiste, że wada wzroku czyni ludzi w jakimś stopniu niepełnosprawnymi. Wszak nie mogą w pełni funkcjonować bez użycia okularów czy innych soczewek. Okulary jednak w aktualnej rzeczywistości mieszczą się w normie, bo np za moich młodych lat okularnicy do normalnych raczej nie należeli. Podejrzewam, że za jakiś czas tez mieścić się nie będą, bo będzie się oczekiwać, że normalni będą sobie operowac oczy albo wręcz normalni to będą właściwe dobre oczy wybierać dla swojego przyszłego dziecka, a zdawanie sie na łaskę natury bedzie już nienormalne.
To od społeczeństwa zależy, co jest normalne i to jest w dalszej perspektywnie celem moich wypocin - wytykanie ludziom tego, co mi sie ni epodoba, by w zmienili swoje nastwienie i znormalizowali rzeczy które uważam znormalizowane być powinny. Można normalizoweać grubych ludzi, można normalizować kolor skóry, włody pod pachami, wspomnaine okulary i mozna normalizować odmienne mózgi. Ja robię to w taki a nie inny sposób, bo mogę
faktycznie masz trochę inaczej niż większość. Też bardziej rusza mnie krzywda zwierząt niż ludzi i np. nie oglądam filmów gdzie zwierzęta mają jakieś przykrości a za to jak mordują ludzi to oglądam i mnie nie rusza. Ale jednak śmierć bliskich mnie bardzo rusza i nawet znajomych.
OdpowiedzUsuńCo do tego, że odzywasz sie do kogoś jak coś od tej osoby potrzebujesz a wiesz, że ona może pomóc no to faktycznie w normalnym świecie powiedzą Ci, że jesteś interesowną egoistką. Bo niestety normalne relacje raczej polegają na tym, że się albo sztucznie albo mniej sztucznie takie znajomości utrzymuje. Czyli od czasu do czasu zagada o dupie Maryni i jest kontakt. Ja sobie nie wyobrażam np. po roku ciszy napisać do kogoś, żeby mi coś pomógł załatwić czy coś ... bo bym się krępowała że właśnie pomyśli o mnie, że sobie przypomniałam, że żyje jak coś potrzebuje. I to w zasadzie byłaby prawda pokazująca że tylko potrzebuje tej znajomości dla załatwienia czegoś. Na co dzień nie potrzebuje.
Jeżeli chodzi o gadanie o raku to ludzie reagują dziwacznie bo niestety w naszym społeczeństwie ta choroba nie jest klasyfikowana jak choroba zwyczajna przewlekła jak cukrzyca, niewydolność oddechowa czy inne tam choroby serca z których się nie koniecznie wyleczysz ale bierzesz leki i żyjesz dalej. U nas rak to nadal wyrok. Czyli patrzą na Ciebie i myślą sobie ... dziś jest a za pół roku dowiemy się, że rak ją jednak zeżarł. I powiem szczerze, że takie podejście mnie nie dziwi bo ja sama osobiście zanim zachorowałam to znałam jedną osobę która zachorowała na raka i żyje z nim czy po nim 20 lat. To koleżanka z pracy mojej mamy. Rak piersi wyleczyła się i ma się świetnie. Ale to JEDEN przykład natomiast zmarły mi na raka dwie młodsze koleżanki, kilka osób w pracy, kilka w rodzinie i zdecydowanie tych którzy się nie wyleczyli znam dziesiątki a zdrową tylko znałam latami tę jedną mamy koleżankę. Teraz inaczej na to patrzę i teraz obracam się w kręgach pacjentów onko i znam kupę przypadków że żyją już ponad 20 lat i świetnie się miewają. I wiem, że wiele osób wychodzi z tego i ma się dobrze tylko o tym nie mówią czasem i nie trąbią. Jak moja sąsiadka która się przyznała jak zobaczyła, że ja też choruję. Nie miałam pojęcia, że kilka lat temu przechodziła to samo a mieszkamy drzwi w drzwi codziennie ją widuję. Mam wrażenie, że ludzie się od nas izolują żeby rozluźnić emocjonalną więź bo jakbyśmy tak wykorkowały to będzie im lżej.
Serial o doktorku znam super był faktycznie pokazał sporo ciekawostek bo ja się nie spodziewałam, że tak autystycy odbierają świat :)
A co do szybkiego podsumowania czy z kimś masz miętę czy nie jak go poznajesz to też tak mam. Choć często się okazuje, że ja kogoś lubię a ten ktoś mnie niestety już mniej, stąd przyjaciół takich prawdziwych których tym mianem się określa to miałam w życiu dosłownie może 3 nie więcej z czego niestety najbliższa nie żyje już 10 lat. I nikim nie umiem jej zastąpić.
O rany z porównaniem religii do wojny albo gwałtu to pojechałaś :) Ja podziwiam ateistów bo nie potrafię sobie wyobrazić jak można żyć nie wierząc, że potem coś jeszcze gdzieś nas czeka i nie ważne czy niebo czy kolejna reinkarnacja i przemiana. Po prostu COŚ. Nie umiałabym chyba żyć myśląc że umrę i to będzie tylko czarna dziura i game over.
Nie do końca chodziło mi o taką realną pomoc, że coś załatwić czy zrobić. Bardziej że np ja raz na rok piszę do swojeo Ojca, by zapytać go np o opinię na temat aparatów fotograficznych, bo jest fachowiec i się zna. Albo że piszę do dawnego szkolnego znajomego mieszkającego w innej części świata, by się wywiedzieć o jakieś zwyczaje, bo chcę artykuł na ten temat napisać, albo że wiem, iż ktoś znajomy miał problem, z którym ja dziś się zmagam i ciekawi mnie jak on go rozwiązał.
UsuńW kwestii podejścia do raka bardzo ciekawą opinię przedstawiłaś. Faktycznie, wielu ludzi ciągle uważa, że rak to wyrok śmierci. No i jak wymieniałam się w trakcie leczenia doświadczeniami ze znajomą Polka, która mieszkała trochę w Be i zna tutejsze realia a do tego pracuje w polskiej służbie zdrowia, to ona po swojej diagnozie trochę żałowała, że nie mieszka już w BE... Diagnozę dostałyśmy w podobnym czasie. Mnie wszystkie potrzebne badania zrobiono w kilka dni, a ona na każde czekała. Gdy ja byłam już po drugiej operacji i zaczęłam chemię, ona ciągle czekała na pierwszą operację a gdyby guz nagle nie zaczął w oczach rosnąć to czekała by jeszcze bardzo długo... Tutaj jeśli chodzi o ogólne podejście to ja raczej spotkałam się z normalnym traktowaniem, tzn ludzie wymieniają na dzień dobry co najmniej kilku znajomych, którzy kilka lub kilkanaście lat temu dostali diagnozę i żyją... Zdziwienie dotyczyło raczej chęci podjęcia pracy albo nauki.... No ale teraz tak sobie powoli uświadamiam, że może to jest kwestia tego o jakich zawodach jest mowa... W sensie robota której nikt nie chce robić, a baba z rakiem się rwie... Twoje słowa uświadamiają mi, że to znajomi i nieznajomi z PL głównie tak przeżywali... i Małżonek też przeżywał jak stonka wykopki. Teraz też już inaczej patrzy na to. Tymczasedm mój rak, który był bardzo wielki i bardzo złośliwy statystycznie zmnejszył moje szanse na przeżycie najbliższych 5 lat tylko o 30%m czyli jest 70% szans, że jestem wyleczona. Ja tu w Belgii dawno temu poznałam dwie Polki (jedna w naszym wieku, druga w wieku moich rodziców, które miały kolesia i żyją do dziś). Po swojej diagnozie sporo znajomych (zarówno w realu jak i wirutalu) 'chwaliło się' swoimi diagnozami. Jeden facet (z którym wcześniej nigdy nie rozmawiałam, ale mamy dzieci w tym samym wieku i przyjaźnię się z jego sąsiadami) podrzedł do mnie raz na przystanku i się 'pochwalił' że on już kilkanaście lat po. Przy okazji depresja kogoś w domu okazała się też być naszą wspólną znajomą i wymieniliśµy namiary do psychologów. Cenię sobie taką otwartość i normalne rozmawianie o tego typu rzeczach.
To porównanie było raczej zwizualizowaniem wniosków, które prawdopodobnie conajmniej jedna osoba czytająca jest w stanie wysnuć po przeczytaniu tego, co napisałam wcześniej... łapię się na tym, że czasem wplatam takie przewidywania w tekst jako rzekomo swoje myśli (co oczywiście tylko ja wiem i ja rozumiem haha). To mi się bierze stąd, że czasem ludzie pomiędzy wierszami takie niestworzone rzeczy wyczytywali, że w końcu zaczęłam w trakcie pisania najdziksze możliwe scenariusze przewidywać i upychać je w swoje przemyślenia, co może być bardzo mylące dla czytelnika, ale z drugiej strony prowadzi do ciekawych komentarzy, bo dobra prowokacja nie jest zła, a z trzeciej strony bywa, że potem ja tego żałuję, bo to prowadzi do nieporozumień...
UsuńDobrze jednak pamiętać, że nie wszystko musi być takie jak się wydaje ;-)
Nie zmienia to faktu, że w moim mniemaniu po tym wszystkim, co zrozumiałam, religia to cholerne zło. W sensie religia, cały ten system, nie wiara sama w sobie. Ta też może być, moim zdaniem szkodliwa, ale może też być pożyteczna i dobra. No i jako się rzekło zarówno gwałt jak i wojna dla kogoś też są dobre, inaczej nigdy by się nie zdarzały.
A co by to zmieniło, gdybyś nagle uznała, że po śmierci nic nie ma? Czy z tego powodu nagle mniej troszczyła byś się o ludzi Ci bliskich? Czy gorzej wykonywałabyś swoją pracę, obowiązki domowe? Robisz to dla Boga i życia po śmierci? Czy zwiedzanie świata, spacery, wyjścia do kina ze znajomymi, tęcza po burzy, dobra książka mniejszą przyjemność by ci sprawiało? A może nagle zaczęła byś kraść, wszczynać bójki, wyzywać ludzi? Myślałaś kiedyć nad tym tak serio tak realnie, jak to życie po śmierci będzie wyglądać? Jak spotykasz tych wszystkich ludzi dziadków, pradziadków, praprapraprapra...dziadków? Co robicie? O czym rozmawiacie? No dobra, mówią, że to są rzeczy tak zajebiste, że niewyobrażalne... no i dlatego mnie nie przekonują., dlatego ja już wolę wiedzieć, że jak umrę to przestanę istnieć i nie robić se jakichś głupich nadziei, że może ktoś kiedyś gdzieś... choć nie wiem kto gdzie i dlateczgo. Wolę się cieszyć się tym krótkim czasem, który mam tu i teraz na 100% realny, rzeczywisty, piękne rzeczy które widzę, dotykam i czynię, ludzi którzy są jacy są, ale wszyscy ciekawi, świat, który tyle tajemnic ma niesamowitych do odkrycia...
aaa takich znajomych nie za bliskich masz na myśli. No to faktycznie co innego i w sumie nie dziwne, że się rzadko odzywasz.
UsuńCo do leczenia w Pl to jest bardzo różnie między różnymi placówkami. Mamy mniejsze onko oddziały gdzie nie ma dużego obłożenia i tam wszystko idzie szybciej. A mamy wielkie onko molochy gdzie mam wrażenie, że leci taśma i tam się faktycznie przytyka. Z tego powodu moje leczenie zaczęłam na małym oddziale gdzie dojeżdżałam pociągiem i badania wszystkie miałam zrobione w jednym tygodniu w tydzień po tym jak usg wykazało, że to nie torbiel. A potem chemia od razu więc nie mogę narzekać. Było szybko i terminowo. U nas są jakieś tam standardy, że między chemią a operacją (jeśli taka jest zalecana kolejność) nie może minąć więcej niż 4-6 tygodni i ja się w tym czasie mieściłam. Nie mogę powiedzieć, że coś mi przewlekali albo przedłużali. Także nie można mówić, że wszędzie u nas jest obsuwa. Ale przykładowo w naszym pobliskim onko molochu zatkały się terminy na rekonstrukcje. To już nie jest pilna operacja i powinna być robiona około rok po wszczepieniu ekspandera i w moim szpitalu to się udaje a w molochu już ponad 1,5 roku do 2 lat koleżanki czekają.
Przez to, że u nas rak ciągle jest traktowany jak trąd niegdyś to i pewnie dlatego się o nim tak lekko nie rozmawia. Nikt się nie chwali że miał i ogólnie temat tabu co próbują już przełamać różne fundacje i znane osoby.
Ja też nie mam problemu jak ktoś widzi moje ujowe włosy i zagada coś tam albo podpyta. Mówię wprost bo dziś mnie to spotkało a jutro może tego kogoś nie wiadomo.
Co do wiary nigdy się nie zastanawiałam co bym zrobiła jakby po śmierci nic nie było bo jestem o tym tak przekonana, że nigdy nie miałam cienia wątpliwości :) dlatego tego sobie w sumie nie umiem wyobrazić jakbym się poczuła jako ateistka. Nie myslałam tu w kategorii innego życia innych decyzji czy zachowania. Tylko ogólnie, że po prostu to jest jakiś tam przystanek na dłuższej drodze a nie droga zamknięta jednokierunkowa :)
Dzieki Bogu religia a wiara to calkiem rozne i odlegle kwestie sa
OdpowiedzUsuń