17 maja 2024

Znowu długi łykend

 Przez ten długi weekend mam wrażenie, że od ostatniego wpisu minęło już z miesiąc... a teraz znowu długi weekend.


W piątek byłam u lekarki. Powiedziała, że z tarczycą wszystko gra... Dała mi skierowanie do kardiologa. Wizytę mam w przyszłym tygodniu.

W weekend pogoda była dla nas przez chwilę łaskawa i mogliśmy posiedzieć odrobinkę w ogródku u Heńka Koguta i to, proszę ja was, w koszulkach. Ta łaskawość dosyć szybko minęła i od tamtego momentu już z tysiąc pięćset sto dziewięćset razy padało, lało, grzmiało itd. Niemniej jednak w niedzielę udało mi się wreszcie wyszorować porządnie werandę z wszystkich stron. Po umyciu 1/4 moje ciało już miało dość, ale stwierdziłam, że jak nie zrobię tego od razu, to drugim razem nie będzie mi się chciało za to tę robotę zabierać... No bo żeby umyć werandę z wierzchu i sufit w środku, trzeba się zwykle wymoczyć i upaprać. Nie wiem, czy wiecie, ale jak leje się wodę do góry to ona ma dosyć głupi zwyczaj spadania albo spływania w dół prosto na człowieka, który stoi pod okapem... Mech i brud z dachu też spływa w dół... Zmęczyłam się, wybrudziłam się, ale, panie, jaką mamy teraz czystą werandę, aż miło popatrzeć...

Udało się zdobyć rabarbar i było zażerane. Jutro będzie druga edycja, bo zawsze trzeba ten placek przynajmniej dwa razy pod rząd upiec  😋🥧



W poniedziałek byłam w szkole. Mieliśmy intervisie, czyli omówienie naszych postępów na stażu. Jedna z koleżanek przewróciła się dzień wcześniej na rowerze i złamała rękę. Uważa jednak, że da rady chodzić na staż w gipsie, by dokończyć staż. 

We wtorek mentorka ze szkoły nawiedziła naszą świetlicę z okazji mojej pierwszej ewaluacji. Nic specjalnego to w moje życie nie wniosło. Zarówno ja, jak i moja koleżanka-stażowa opiekunka oświadczyłyśmy, że "stawianie granic" i "rozmowy z rodzicami" to to nad czym intensywnie muszę popracować...

W środę zorganizowałam swoje zabawy sensoryczne, które dzieciom wielce się podobały. 

Chłopcy ze starszych klas mówili, że takie rzeczy są lepsze niż wszystkie zabawki, co jest dla mnie wielkim komplementem. Na koniec jeszcze jeden ze starszych chłopców mi podziękował, że taką fajną zabawę zrobiłam i powiedział, że jestem super juf

Wszyscy po kolei i w grupach z wielkim entuzjazmem  szukali skarbów ukrytych w kolorowym ryżu. W jednym pudełku ukryłam mini dinozaurusie oraz muszelki, w drugim kolorowe kryształki w różnych kształtach, w trzecim drewniane kwiatuszki (niech żyje Action). Grzebali w ryżu, szukali, znajdywali, a gdy wszystko zostao wydobyte, chowali sami skarby w ryżu, by koledzy mogli szukać. Zamieniali się pudełkami. Potem wymieszali ryż ze sobą, a także z ciecierzycą i soczewicą.


Ta ostatnia służyła z pierwa do karmienia głododomorów zrobionych z plastikowych pudełek po lodach, która to zabawa też dużym zainteresowaniem się cieszyła. 


Na koniec oczywiście musiałam posprzątać ten bałagan. Dzieciaki pomagały oczywiście.

Na innym stole można się było bawić moją pachnącą ciastoliną. Tym najdłużej i najintensywniej bawili się chłopcy ze starszych klas podstawówki. Ugniatali, wałkowali, wycinali, rzucali, przeciskali przez palce, robili pizzę i inne cuda. Na koniec pozwoliłam im wymieszać kolory, o co zdaje się być dla dzieci jedną z najważnieszych spraw. Z ryżem było tak samo - Czy możemy to z tym wymieszać? pytali... 

Obiecałam, że w którąś inną środę będą sami mogli zrobić taki slime.

Maty też są wykorzystywane. Nie zupełnie tak jak ja to sobie wymyśliłam, ale na wiele innych sposobów, bo dziatwa ma dosyć oryginalne pomysły, co wielce szanuję i komplementuję. Dziś na przykład służyła jako staw i plac zabaw dla gumowych kaczuszek, a wczoraj była fikuśnym  łóżkiem...


Współpraca z koleżanką układa się bardzo dobrze. Gadamy też sporo o prywatnych sprawach. Głównie to ona gada, ale ja lubię słuchać... Codzienne sprawy typu zajęcia, obecności, okoliczności świetlicowe też razem obgadujemy i razem przygotowujemy i razem robimy czy też dzielimy się obowiązkami. Jest git. Mogłabym tam pracować. Moja szkolna mentorka zleciła mi zapytać szefowej o możliwość zatrudnienia.

Otrzymałam wreszcie oficjalną ocenę projektów, która jest bardzo pozytywna.

Wątpliwości mam nadal sporo co do wykonywania tego zawodu i chyba nawet o tym osobny wpis stworzę, by kiedyś sobie z przyszłości wrócić i poczytać, jak się moje zapatrywanie na to zmieniało, bo to ważne. 

Najważniejsze jednak, że teraz jest spokojnie i przyjemnie na moim stażu. Niestety fizycznie ciągle daleko do normalności. No weź, umyjesz głupią werandę i tydzień jesteś zmęczony! Po środzie, gdzie najpierw prowadziłam swoje zajęcia cały czas na stojąco, a potem sprzątałyśmy całą świetlicę, bo trzeba to robić raz w tygodniu porządnie, w nocy już do kibla idąc musiałam schodzić do tyłu po schodach, gdyż do przodu za bardzo bolały mnie stawy i mięśnie nóg. To nie jest normalne, ale to jest moja nowa normalność.

W nocy nadal nie śpię. Zaczęłam brać nowe tabletki, ale przestałam po dwóch dniach, bo uznałam, że najpierw to ja do tego kardiologa pójdę, bo tabletki na depresję czy spanie (te są na obydwie rzeczy akurat) mogą mieć wpływ na serce i inne takie... Tydzień mnie nie zbawi. Ćwiartka tabletki nic nie robiła. Lekarka i aptekarka mówiły, że mogę spokojnie od razu połowę brać, gdy ćwiartka nie zadziała...

Wraz z wiosną obudziło się z długiego snu moje zainteresowanie książkami.

W krótkim czasie przeczytałam dwie z  przyjemnością. Mam chęć na czytanie i czuję potrzebę czytania książek. Nie wiem, jak długo trend się utrzyma, ale na razie jestem na fali i się tym raduję. W zeszłym tygodniu zamówiłam nawet 3 książki w Polskiej Księgarni Internetowej i dwie już dziś dotarło: Kobieta, która widziała zombie oraz Inne umysły, czyli literatura popularnonaukowa. Dawno miałam je na liście, ale długo nie miałam chęci na czytanie. Trzecią jest Wietnam. Epicka tragedia. Ta pozycja też już została wysłana i tę chcemy przeczytać oboje z Małżonkiem.

Czytając dwie poniższe pozycje cieszyłam się, że całkiem sprawnie mi już to idzie i tylko czasem sprawdzam w tłumaczu google znaczenie nieznanego słowa. 


Młody ostatnio interesuje się tematem II Wojny Światowej. Wypożyczyłam mu dwie książki dla młodzieży ogólnie po kolei omawiające przyczyny i poszczególne aspekty konfliktu. Ostatnio będąc w bibliotece dobrałam mu jeszcze książkę o obozach, bo ten temat specjalnie go interesował. Dałam mu ponadto Medaliony Nałkowskiej, bo mamy po niderlandzku odkąd Młoda miała przeczytać książkę o wojnie... Poinformowałam go jednak, że to ciężki i straszny temat. Sam zdecyduje, czy chce w to brnąć czy woli odłożyć ten temat na razie. Ogólne kwestie już mu przekazliśmy z Małżonkiem...

Poza tym wpadliśmy znowu na głupi pomysł. Będziemy powiększać rodzinę. Jak się uda.

Sunny znowu zakwoczyła i tym razem postanowiliśmy poszukać dla niej jajek. Znalazłam przez grupę na FB ludzi, którzy hodują różne silkie i sprzedają jajka lęgowe, a którzy mieszkają nie daleko od Małżonka pracy. Umówiłam się z babką, że Małżonek pojedzie odebrać 6 jaj od 3 różnych silek. Jednak kiedy już w łóżku leżeliśmy Małżonkowi się przypomniało, że przecież tego dnia idzie po robocie do dentysty... Młodzież postanowiła pojechać po jaja pociągiem do głównego miasta, a dalej rowerami Blue Bike. Jak postanowiły tak zrobiły i przywiozły 6 jajek, a przy okazji wyoglądały wszystkie piękne kury i kurczaczki u tych ludzi. Wróciwszy dodom oznajmiły, że te amerykańskie silkie są sporo mniejsze od naszych, a więc przesłodkie i przepiękne.

Sunny siedzi, a my zaczęliśmy odliczanie 3 tygodni. Mamy nadzieję, że wylągną nam się kurczaczki i że nie będzie to kurde 6 kogutów, bo co my z nimi poczniemy... No i liczymy na to, że to na co umarły Bożenka i Czipi, to nie była choroba Mareka, bo wtedy niestety może się okazać, że Henio i Sunny są nosicielami, a co za tym idzie kurczaki zaraz po wyjściu z jaja się zarażą i umrą w kilka dni, a tego byśmy nie chcieli. To by było straszne, aczkolwiek znając nasze szczęście do kłopotów, trzeba się z tym liczyć...

Tak czy owak czekamy, co się z tego wykluje. Dziś oglądałyśmy z Młodą potencjalny nowy większy kurnik w zoologicznym, w razie gdyby wszystko poszło po naszej myśli... Kombinujemy jeszcze, jak ogrodzenie uszczelnić i wzmocnić, by psy sąsiadki nie pożarły nam kurczaków (ostatnio kretynka oznajmiła radośnie, że jej nowy pies próbuje przekopać się pod ogrodzeniem, na co mało trupem nie padłam, a ta ahaha... do grudnia ma się wyprowadzić, bo właścicel nie przedłuży jej umowy najmu, co nas raduje, ale do grudnia jeszcze trzeba trochę poczekać) no i myślimy też ciągle, jak pozbyć się z ogródka wrednych obleśnych kotów drugiej sąsiadki bez zabijania ich, choć i tę opcję już zaczynamy rozważać, bo już na prawdę mamy dość tych cholernych pchlarzy. Jak ktoś ma koty, niech je se trzyma w domu albo przynajmniej żreć im daje, a nie że każdego dnia przychodzą polować u nas na ptaki, zjadać kurom jedzenie i srać w ogródku. Gdy słońce przygrzeje to smród niedowytrzymania. Gonimy tych gnojków, ciskamy za nimi czym popadnie, próbujemy lać wodą, ale kot to francowate zwierzę. Już powiedzieliśmy sobie, że jak będą kurczaczki i choćby raz zobaczymy któregoś kociego niemilca na nie polującego, to może to być jego ostatnie polowanie... 

Na koniec znowu trochę obrazków z okolicy, bo czasem wychodzę też poza dom i ogródek...



przydomowa zapomniana kapliczka


kapliczka w środku




selfie




jakieś dziwne ustrojstwa rolnicze

konie jakie są...



kwiatki ładne dużo

ładny domek





wieża z końca XIIIw jako element budynku mieszkalnego

wrona







Piękne Świnie przy kolacji warzywnej

Piękne Świnie przy podwieczorku trawowym

Ślizgun nieparek. On. Na drzwiach kuchennych





8 maja 2024

Ostatni etap mojej nauki rozpoczęty

PS. Uprzejmie proszę o usprawiedliwienie nieobecności mojej na tym blogu w zeszłym tygodniu, ale zmęczenie i stan depresyjny były za ciężkie, by się spod nich wydostać, a wepchanie się razem z nimi na blogspota mogło by być niemiłe w odbiorze dla czytelnika.

Tydzień temu w poniedziałkowe popołudnie udałam się w stronę nowej-starej świetlicy, by rozpocząć ostatni etap kursu. Teoretycznie ostatni, bo kurs trwa do wakacji, ale jak się nie zaliczy, to trzeba we wrześniu zaczynać od nowa. Teoretycznie.

Parę dni temu otrzymałam wiadomość od jednej z klasowych koleżanek, że nie zaliczyli jej poprzedniego etapu i musi powtarzać kurs... 

I wiecie co? Z jednej strony nie jest to dla mnie jakieś ogromne zaskoczenie. To ta dziewczyna, która nie przykładała się do naszego przedstawienia i miała jakieś trudności z kilkoma innymi zadaniami, a z doniesień z lat poprzednich wiemy, że za drobniejsze niedociągnięcia ludzi oblewano... 

Jednakowoż z drugiej strony, gdy patrzę na realia, na tę nieciekawą świetlicową rzeczywistość, z którą ja i klasowe koleżanki się spotykamy na naszych stażach, to oblewanie kursantów za niewykonanie zadań czy niespełnianie wygórowanych wymagań, za rzeczy, których w świetlicowej rzeczywistości nikt nigdzie nigdy nie robi, jednak wydaje się lekką kpiną.

O innych koleżankach informacji nie mam, ale za parę dni spotykamy się w klasie na interwizję, to będzie okazja wymienić się spostrzeżeniami i zobaczyć, kto zdał na kolejny poziom, a kto nie.

Dodać też muszę ponadto, że w głębi duszy to ja chyba jednak liczyłam na to, że nie dostanę zielonego światła do ostatniego stażu. W takiej sytuacji dziś miała bym juz wakacje i mogła bym odpoczywać, czego przecież ogromnnie potrzebuję... 

Cały czas jednak usilnie trzymałam się rękoma i nogoma myśli, by skończyć ten kurs do wakacji, by jak najszybciej mieć to za sobą, by nie chodzić już więcej do żadnej szkoły, by się nie stresować, a spokojnie znowu móc żyć zwykłym trybem i wskoczyć na powrót do jakiejś zwykłej rutyny.

Jak wiadomo, przeszłam na warunkowym, tzn kilka zadań muszę dokończyć na tym stażu. Czy się uda, to się zobaczy.


Od domu do świetlicy mam niewiele ponad kilometr. To jest plus. Pierwszego dnia towarzyszył mi w drodze lekki niepokój na temat tego, jak też zostanie mój powrót odebrany. Okazało się, że przywitano mnie z radością. Koleżanka najwyraźniej się cieszy, że ma z kim pogadać i że w sprzątaniu ma kto pomóc... No, mój cel jest trochę bardziej skomplikowany, ale sprzątanie w tym przypadku należy do obowiązków wychowawcy, więc i na miotle mogę polatać, byle tylko nie jako dodatek a nie główne zajęcie.

Niestety zastałam tam jeszcze mniej dzieci, niż kiedy opuszczałam tę placówkę w styczniu, co jest dosyć smutne. Widać zaniedbanie na kilku płaszczyznach. Zastanawiam się tylko, czy to brak czasu, chęci, pomysłów, umiejętności...?

Ogólnie jednak dla mnie jest w porządku: spokojnie, atmosfera przyjazna, taka swojska, wiejska...


W pierwszy dzień - przyznaję bez bicia - nie robiłam niczego poczciwego. Głównie gadałyśmy i trochę się od nowa oswajałam z dziećmi a one ze mną. Było ich zaledwie kilka sztuk... Sporo dzieci choruje, co nie dziwi przy takiej paskudnej pogodzie - zimno, ponuro, pada i pada bez końca. Poza tym ospa jest na tapecie i do świetlicy przychodzą dzieci w kropki...

Kolejnego dnia koleżanka dała dzieciom pudło z różnymi drewienkami (sklejkowe klocki z odpadków) a ja siadłam przy nich na podłodze i pokazałam,  że z kółek można układać na przykład kwiatki, co szybko zostało podłapane i powstały różne inne obrazki... Potem zakręciłam kółkiem i też się zarazili. Następnie jedno poturlałam do chłopca, a on puścił to dalej, a wówczas koleżanka powiedziała STOP, bo "to nie służy do tego". 

Trochę zbaraniałam na tę uwagę, bo dotąd nie spotkałam się z wytycznymi dotyczącymi używania  drewnianego okrągłego klocka i nie widzę niczego niestosownego ani niebezpiecznego w turlaniu po podłodze drewnianego kółka. Zwłaszcza, gdy na sali jest tylko 4 dzieci (no bo już turlanie kółka pod nogi innym dzieciakom mogło by być niebezpieczne). No ale dobra. Następnym razem będę drążyć, dlaczego nie mogę turlać dropsa, bo ja uważam że jak najbardziej można. A nawet trzeba. 

"bałwanek" ułożony przez dzieci

Wychowawczyni nie zademonstrowała dzieciom, jak używać tych klocków. Nie bawiła się z nimi. I to jest jedna z rzeczy, której brakuje w świetlicach, ale też często w domach, gdzie rodzice się dziećmi zajmują. 

Dorośli zapominają, że czasem dzieciom trzeba pokazać, jak można się bawić, czasem trzeba je zainspirować, pokazać nowe ścieżki i alternatywne rozwiązania, by rozwijać kreatywność, by pokazać, że można kombinować, że można samemu coś wymyślić, coś inaczej zrobić. Natomiast ciągłe pokrzykiwanie z drugiego kąta, że czegoś nie wolno jest doskonałym sposobem, by zabić kreatywność, pomysłowość,  chęć  i radość z odkrywania świata oraz wiarę w siebie. Ja lubię sie bawić z dziećmi. Sprawia mi to sporo frajdy przeważnie, choć miewam też dni niechcemisienicsizmu...

W piątek mieliśmy zaledwie czworo przedszkolaków. CZWO-RO! 

Koleżanka zaproponowała, byśmy poszły do żłobka na dół się pobawić. Byłam sceptycznie do tego nastawiona. Jak się okazało potem, zupełnie słusznie. Naszym dzieciom tam się nudziło, a poza tym podejście pań to u mnie traumę z dzieciństwa aktywowało. Znowu pokrzykiwanie na szkraby z góry. Zostaw tę lalkę! Dość jest zabawek na podłodze! Masz tam piłki i puszki! Baw się piłkami! No co beczysz?! Dobrze wiesz, jakie są zasady i że teraz nie bawimy się lalkami. Idź się baw czym innym! No ile jeszcze będziesz się mazać?! ...a szkrab stoi zdezorientowany, przestraszony i płacze... 

Podniosłam jedną piłeczkę, podałam mu bez słowa. Spojrzało na mnie zapłakanymi oczyma, uśmiechnęło się, złapało piłkę i rzuciło do mnie niezdarnie, a gdy udawałam trudności ze złapaniem, już śmiało się głośno i klaskało w łapki. Po chwili kolebiąc się jak kaczucia podreptało do innych dzieci.

Można? Można! Ale po co jak można też cały dzień piłować koparę. Wiadomo przecież nie od dziś, że od zniżania się do poziomu dziecka i wygłupów może pęknąć kij w dupie. Zastanawiam się, czy ci ludzie zawsze tacy byli, czy może po prostu wypalenie zawodowe ich wszystkich dopadło... albo w życiu im się nie wiedzie i tacy zgorzkniali są przez to... 

A może to ja mam wypaczony obraz rzeczywistości i do wszystkiego się ciągle przyczepiam. Szczerze czasem nie wiem, gdzie góra jest, gdzie dół, co jest normalne a co nie, bo wiem, że ja nie jestem jak wszyscy i to rodzi problemy…

Ja lubię się bawić z dziećmi i wiem, jak bez darcia mordy sprawić, by się zainteresowały zabawą. To jest tajna sztuka więc nie mówcie nikomu. Wystarczy pokazać organoleptycznie, jak się czym bawić.

Zdarza mi się też dosyć często używać rzeczy niezgodnie z ich przeznaczeniem. Nie dawno np zrobiłam slime. Młody ma 12 lat, ale jest zachwycony tą zabawką

Slime  (albo jak kto woli domowe Play-Dough) z mąki kukurydzianej i kremu do ciała.

 "Slime" to gluciasta masa plastyczna. Ta jest wyjątkowo miła w dotyku i pachnie obłędnie. Ponadto łatwo się zmywa.

 Użyłam dwóch składników, które służą do czego innego: balsam do ciała służy do balsamowania ciała, a maizena (skrobia kukurydziana) służy np do zagęszczania zup i sosów czy robienia budyniu. Jak pomieszać oba te produkty, otrzyma się zajefajną masę plastyczną. Można dodać kropelkę barwnika spożywczego, by ją pokolorować. Odrobina brokatu też pewnie by nie zaszkodziła, a dzieciom jeszcze bardziej świeciły by się oczy.



W czwartek sprzątałam w świetlicy jedno pomieszczenie porządnie, bo pajęczyny zwisały z sufitu, a w zlewie zamieszkał pająk. Pozostałe pomieszczenia ogarnęła koleżanka na porannym dyżurze. 

Pod koniec dyżuru  zdążyłam jednak przeczytać dzieciom trzy książki, które przezornie zabrałam ze sobą, bo nikt nie zna dnia ani godziny, w której pojawi się okazja do wciśnięcia dzieciom jakiejś książki. Bibliotekara we mnie pewnie nigdy tak całkiem nie umrze.

Trzy dziewczynki (2,5-4 lat), które najdłużej zostały, z wielką ochotą wskoczyły na kanapę, jak tylko zobaczyły książki. Najwyraźniej rodzice im czytają, bo to widać, słychać i czuć. Wszak nie wszystkie dzieci, jak i nie wszyscy dorośli są książkolubami.

Czytałyśmy "Małą białą rybkę" (Klein wit visje), książkę o kształtach i książkę do gimnastykowania dłoni. 

W tym tygodniu mieliśmy tylko 3 dni robocze,  bo teraz rozpoczynamy długi weekend. Znowu wcisnęłam dziatwie książkę. Tym razem wygrzebałam na strychu starą bajkę Izydora pt: "Kees en het kaasmonster", opowieść o chłopcu, który nocą poleciał na Księżyc, gdzie spotkał serowe potwory zjadające serowy księżyc. Przygotowałam też rakietę mini-układankę.



Innego dnia zabrałam do świetlicy całą kolekcję łamigłówek: książki-wyszukiwanki, książeczki z labiryntami, sudoku i krzyżówkami dla dzieci, które zalegały na strychu po naszych dzieciach, a do tego różne epickie gry do łamania głowy: Laser  Maze, Gravity Maze, Parkinkg Puzzler. W taki oto prosty sposób wykonałam jedno z zaległych zadań - epickie zabawki Ajzajdora posłużyły bowiem do stworzenia nowego kącika zabaw pt "DENKHOEK", czyli kącik myślenia.



W poprzedniej świetlicy by ten numer nie przeszedł, bo tam było za dużo dzieciaków. Tutaj, gdzie straszaków jest tylko kilku, kącik zdaje się idealny. Dzieciakom bardzo się gry i łamigłówki podobały. Zresztą nie tylko dzieciakom - koleżanka od razu wyguglowała sobie, ile kosztuje takie Laser- i Gravity Maze, by kupić swojej córce. Mnie te gry z kolei dawna klientka poleciła i Młody był nimi zachwycony, ale już dawno wszystkie poziomy przerobił. Cieszy mnie zaterm, że teraz jeszcze kilka innych dzieci z nich skorzysta. Potem muszę je zabrać z powrotem do domu, bo Młody na razie nie pozwala ich oddać.

Robiłyśmy też zajęcia plastyczne przygotowane przez koleżankę. Ale i tam udało mi się własny pomysł na wykonanie przemycić. 

W przyszłym tygodniu mam zamiar zrealizować mój kącik sensoryczny i zabawy z nim związane. Tutaj mogę powiedzieć po prostu, że chcę coś zorganizować w danym dniu np za tydzień czy za dwa tygodnie i koleżanka mi od razu powie, czy nic nie stoi na przeszkodzie, czy nie ma nic zaplanowane, a jak jest, to od razu zaproponuje inny termin albo alternatywne możliwości, co możemy dalej przedyskutować co do szczegółów. Wypaść zawsze coś może, wiadomo, ale jest normalnie, nikt nie zbywa, nie olewa, można się dogadać jak ludzie, co sobie cenię. Dobrze, że tu wróciłam. Może uda się jakoś dokończyć ten kurs albo przynajmniej jakąś większą część zaliczyć. Bez wątpienia będę się tu lepiej bawić niż tam.


Moje ciało ciągle nie do końca chce współpracować. Ostatnio wykazuje jakieś dosyć dziwne zachowania. Nie mogę spać, przez co jestem coraz bardziej i bardziej zmęczona, zestresowana i ogólnie w stanie kitowym. Wieczorem idę do łóżka około dziewiątej, by poczytać książkę. Jak już nie widzę liter, gaszę lampkę i zasypiam w mig. Po około 3 godzinach budzę się nagle z uczuciem, iż spałam ze 20 godzin i że już na pewno jest koło 8 rano, że zaspałam... A tu północ, najdalej pierwsza w nocy!

Zwykle nigdzie rano nie muszę iść ani w ogóle nie muszę rano wstawać, bo Młody nie potrzebuje asysty do wyjścia do szkoły. Sam wstanie, sam się ubierze, sam wyjdzie na czas... Tata mu pakuje gofry i wodę do tornistra,  by nie zapomniał, choć i z tym też Młody sobie radzi... Nie muszę zatem wstawać i nie mam presji, że mogę zaspać, przeto to uczucie jest bezzasadne.

Budzę się prawie co noc pomiędzy północą a pierwszą w nocy. Budzę się i nie mogę zasnąć przez kilka godzin. Czuję zmęczenie i senność, ale sen nie chce się aktywować. Zupełnie bez sensu. Leżę i gapię się na sufit, a przez mój mózg pędzi we wszystkie strony na pełnym gazie miliony uciążliwych, niepokojących myśli. W końcu jakoś zasypiam i budzę się koło piątej-szóstej z takim samym uczuciem jak w nocy. Jest późno! Zaspałam! Szukam naprędce telefonu, a ten pokazuje 5:30. 

To ma fatalny wpływ na moje funkcjonowanie za dnia. Co dziwne w dzień też nie potrafię zasnąć. Nigdy nie byłam fanką spania w dzień, bo to zwyczajnie nie działało. Jednak gdy byłam chora albo okrutnie zmęczona nie raz się kładłam na kanapie i zapadałam bez problemu w krótką kilkunastuminutową czy półgodzinną drzemkę, po której wstawałam rzeźka i lepszym sapomoczuciu. 

Teraz to nie działa. W środę miałam np idealne warunki na taką drzemkę: Dziewczyny pojechały nad morze, Chłopacy poszli pokopać w piłkę na boisko. Nie miałam nic do roboty, a zasypiałam niemal na stojący, ledwo się trzymałam na nogach. Wyszłam do ogródka, by posiedzień na słońcu, ale okazło się, że jestem zbyt zmęczona by siedzieć na krześle ogrodowym. Głowa mi leciała. Ręce mnie bolały. Źle się czułam. Poszłam na kanapę, ułożyłam się wygodnie. I nic. Nie udało mi się zasnąć, bo czułam ciągle jakieś nieuzasadnione zdenerwowanie...

Kiedyś się zastanawiałam, jak niby można być zbyt zmęczonym, by zasnąć?! Przecież to nie ma sensu! Teraz już wiem, co autor miał na myśli i że zaiste może tak się zdarzyć.

Moje serce też czasem wykazuje dziwne zachowania. Zadaję sobie tylko pytanie, czy jest to przyczyna, czy skutek, czy też błędne koło...?

Na początku tygodnia jechałam z Najstarszą do biura pracy. Jechałyśmy skuterkiem spokojnie bez pośpiechu. Pogoda była dobra. Nie było powodu do stresu ani nic... Ala nagle w drodze pojawiło się znowu to uczucie (już kilka razy mi się przytrafiło wcześniej, ale nie potrafię umiejscowić w czasoprzestrzeni), że serce jakby miało problemy z pompowaniem krwi, jakby się męczyło bardzo. Tak jak np gdy rowerem pod wielką górę wjeżdżasz czy inną tam fizyczną pracę wykonujesz, albo jak jest bardzo gorąco i duszno... Takie uczucie mi towarzyszy np, gdy wchodzę do szklarni z roślinami tropikalnymi, gdzie jest gorąco i wilgotno... No ale teraz jechałam skuterem spokojnie nic nie robiąc, ciesząć się przyjemną przejażdżką po wiejskich okwieconych górkach. A tu nagle ciężko mi się na sercu zaczęło robić w dosłownym tego słowa znaczeniu, jakby mi kto klatę ściskał i powietrza brakowało... Uczucie mięło szybko, ale niepokój pozostał.

Poza tym kilka razy zakręciło mi się w głowie też bez specjalnego powodu. Mam od zawsze niskie ciśnienie (dawniej to było zawsze około 90/60, teraz zwykle 110/70), zatem nagłe wstanie albo schylanie i prostowanie nie rzadko wiązało się z karuzelą we łbie. Teraz jednak zawroty głowy pojawiajają się w nieoczekiwanych sytuacjach. Nie jest to często, bo dopiero kilka razy się zdzarzyło, ale na tyle już często, że zaczęłam to zauważać. Ostatnio np podczas zakupów. Wstąpiłam z Małżonkiem do sklepu, przeszliśmy niespiesznie sklep i załadowaliśmhy do wózka parę rzeczy. Gdy staliśmy przy kasie nagle sklep zaczął się poruszać i poczułam, że muszę się czegoś przytrzymać... Minęło szybko, ale dziwna i niepojąca sprawa.

W tym tygodniu postanowiłam w końcu sobie zmierzyć ciśnienie i się okazało, że przy słowie PULS miga zaledwie 40. Najsampierw pomyślałam, że nasz stary ciśnieniomierz jakieś cuda odpala. Drugiego dnia było prawie tak samo, co skłoniło mnie do zamówienia nowej maszyny, ale potem przyszedł Małżonek i jemu maszyna pokazywał normalne wartości, zatem uznałam, że może ona jednak wcale nie cygani... Zamówiłam więc wizytę o lekarki, a potem wyguglowałam potencjalne przyczyny i wyszukiwarka podpowiedziała mi probelmy z tarczycą... Cała listę objawów mogłam sobie punkt po punkcie odfajować, no ale w moim przypadku przyczyn może myć bez liku...

Spisuję sobie tutaj, by wszystko sobie uporządkować i i by zanotować, gdybym za jakiś czas potrzebowała tej informacji.

Lekarka zgodziła się, że wymienione przeze mnie objawy zaiste mogą być skutkiem źle funkcjonującej tarczycy, ale też leków które biorę albo zmęczenia i stresu. Pobrała mi krew i umówiłyśmy się na piątek na omówienie wyników i ewentualnych dalszych kroków.

Tymczasem Najstarsza zaczęła i po dwóch dniach skończyła testować kolejny lek na ADHD. Concerta kosztowała bagatela 60€, bo nie ma na to refundacji. To, tak samo jak Rilatin, pochodna amfetaminy i tak samo jak tamto okazało się mieć fatalny wpływ na serce Najstarszej. Znowu musimy umawiać się do psychiatry, by zapytać, co dalej...

Kurde, Najstarsza jest zawiedziona, bo pozytywne działanie tych leków było odczuwalne natychmiast - "wreszcie mogła normalnie myśleć", jak powiedziała. 

W zeszły weekend odwiedzili nas Znajomi z "małym epickim pieskiem Izydora" (wielkich epickich psów Izydora nie zabrali z obawy, że zeżrą nasze piękne świnie). Izydor aż skakał z radości, gdy mu powiedziałam, że Eva i Joshua z pieskiem przyjadą. A mały piesek aż szczekał z radości, gdy zobaczył Izydora zbiegającego ze schodów.

My starzy też wielce się radowaliśmy, że Znajomi przyjechali. Dobrze bowiem czasem z kimś normalnym inaczej po normalnemu języku pogadać o starych karabinach. 

Tyle tylko, że moje ciało to trochę sabotowało. Po chwili rozmowy mój mózg zaczął mieć problemy z koncentracją i rozumieniem, a zmęczenie rosło w siłę, z czego nawet nie zdawałam sobie sprawy, dopóki goście nie wyszli. Wtedy nagle jakbym obuchem w łeb dostała, poczułam się strasznie zmęczona i słaba. A idź pan z takim życiem! Nawet socjalizować się nie można bezkarnie.

Podoba mi się, że wreszcie mam taką Znajomą, do której można powiedzieć normalnie po prostu nie przyjeżdżaj, bo nie mam ochoty się socjalizować i ona rozumie o co mi chodzi i to szanuje. I która wie, co znaczy, że mózg nie pozwala człowiekowi czegoś robić.


Dłuższą chwilę po tym jak goście odjechali, zeszła Młoda z aparatem i spytała, czy idę z nią do lasu. Najpierw odrzekłam że nie, bo jestem strasznie zmęczona, ale w tej samej chwili uznałam, że spacer po lesie właśnie może mi dobrze zrobić, Poruszam się, dotlenię ostatnie dwie szare komórki i będę jak nowa...

Wzięłam swój aparat i poszłyśmy. Przeszłyśmy nieśpiesznie swoją stałą trasę na 7 tysięcy kroków co kilka kroków przystając albo przykucając, by zrobić zdjęcie jakiemuś ślimakowi, robalowi czy dzikiemu czosnkowi. Ja nawet trochę się czołgałam by powąchać leśne konwalie, bo przecież konwalii nie można zostawiać niepowąchanych. 


Spacer był fajny, ale nie wpłynął jednak jakoś specjalnie  pozytywnie na mój stan ogólny. Snu tez nie poprawił, na co liczyłam. Znowu obudziłam się po północy, by se popatrzeć w ciemność. Bo mogę, ha!

Z lasu poza zdjęciami przyniosłam sobie kleszcza, którego zauważyłam dopiero we wtorek po południu, gdy nagle zaczęła mnie noga swędzieć niemiłosiernie. No co za mały wredny gnojek! Wyrwałam go i rozpłaszczyłam na podłodze, ale noga mnie ciągle swędzi. Miejmy nadzieję, że był zdrowy i nie sprzedał mi żadnych dodatkowych atrakcji zdrowotnych, bo tych które mam mi wystarczy. Pożyjemy zobaczymy. Ale trzeba przyznać, że te gnojki wyjątkowo mnie lubią. Chyba nie ma roku, bym choć jednego nie podkarmiła swoją wyśmienitą krwią. Cholera, nawet po chemioterapii się czepiały, co jest wielce zaskakujące, bo komary np wtedy trzymały się na odległość. Nawet fajnie było patrzeć, jak debile krążą wkoło, podlatują, siadają i zaraz się podrywają, jakby ich parzyło. Nawet papugi wyczuwały chemię - syczały wtedy na mnie okropnie i uciekały, gdy do nich podchodziłam. A kleszcze się czepiały i piły krew jak ze swojego.


W zeszłym tygodniu dostałam kartkę z Utrechtu od internetowej znajomej z Instagrama. Kiedyś ogłosiła dla hecy mini konkursik i napisałam jakiś zabawny komentarz, a ona uznała że zasługuje na kartkę. Muszę rzec, że sporo fajnych ludzi na tym Instagramie poznałam. Wymieniamy się opiniami, anegdotami, swoimi historiami, przepisami kulinarnymi... a kiedyś od dziewczyny ze Szwecji książki i puzzle dostałam... Instagram jest dosyć pozytywnym środowiskiem, choć ma też cała masę upierdliwości i wkurzających mnie rzeczy, no i czasem takich ludzi się niechcący spotyka, że się scyzoryk w kieszeni otwiera, ale lubię tam bywać i staram się w gówno nie wdeptywać


Młody nie dawno oświadczył, że jego mózg odblokował mu właśnie nową umiejętność i o teraz umie rysować. Cieszy się tym i rysuje, rysuje, rysuje... Chłopak który nigdy wcześniej nie lubił rysowania i nie potrafił nawet obrazków kolorować.... A ja wpadłam kiedyś na fajną stronkę, na której można patoma kliknięciami animować narysowane postaci... Zajefajne! Wrzucam link, może komuś się przyda



Kiedyś pojechałam z Młodą skuterkiem na wieś. Najpierwsz poszłyśmy do biblioteki. Potem do bobliskiehgo AH na zakupy. W AH nie było rabarbaru, a nam się bardzo chciało jeść kruchy z rabarberem i bezą. Pojechałyśmy zatem dalej do Aldi, a potem jeszcze do Colruyt. Nigdzie nie było rabarbaru, ale wszędzie coś kupiłyśmy, bo rzeczy żywcem na chama pchały się nam do wózka. Gdy wyszłyśmy z ostatniego sklepu ukazało nam się czarne ponure niebo a wiatr zaczął  się wzmagać. Młoda szybko upychając ostatnie produkty do swojeg plecaka, zawołała

 - No szybko sadzaj dupę i aktywuj Tośkę. AKTYWUJ prędko, bo nie mam ochoty na kąpiel.

To "aktywuj" mnie tak rozśmieszyło, że nie mogłam przestać się śmiać i nie mogłam odpalić naszej Tośki, bo się śmiałam jak głupia.

Lubię chodzić na zakupy i do wszędzie indziej z Młodą, bo zawsze wtedy jest wesoło. Czasem tylko ludzie się na nas dziwnie patrzą. Tyle co dojechałyśmy do domu, jak lunęło. Młoda jednak nie dała za wygraną, gdy tylko przestało padać, wsiadła na rower i pojechała do Lidla, a potem jeszcze do Delhaize. Niestety nidzie nie znalazła rabarbaru. SKANDAL! Zaczęłyśmy rozważać, czy nie pójść do sąsiada na szaber, ale Małżonek oznajmił, że widział nie dawno tam sąsiada z opryskiwaczem... Nic to, musiałyśmy obyć się smakiem, ale spokojnie, panie rabarbar... My tak łatwo się nie poddajemy… Jutro też jest dzień.

W zeszłym tygodniu dziewczyny korzystały z faktu, iż w Walonii były ferie i mogły znowu kupić sobie tygodniowy bilet za kilkanaście euro. Nosiło je po całej Flandrii. Najpierw pojechały do Ostendy na plażę. Stamtąd udały się do Antwerpii, by coś zjeść. Innego dnia Brugia, to znowu do polskiego sklepu do Sint-Niklaas je poniosło... 

Nawet nie wiecie, jakże ja się cieszę, że tak je nosi, że jeżdżą, zwiedzają, cieszą się, spędzają z sobą czas. Fajnie widzieć swoje dzieci cieszące się życiem i radosne. Obywdu dobrze robi takie aktywne spędzanie czasu i przebywanie w swoim towarzystwie. 

W pamięci mam ciągle ten ciężki, mroczny czas, kiedy nie chciała żyć, kiedy nie chciała istnieć, kiedy marzyła, by to koszmarne pełne bólu życie się wreszcie skończyło i kiedy myślała o tym intensywnie i szukała najlepszej metody samobójczej i pisała listy pożegnalne, kiedy całe dnie spędzała w łóżku i niemiłosiernie cierpiała, kiedy nie chciała opuszczać swojego pokoju a do lasu wychodziła tylko nocą, by tam wykrzykiwać swój ból, strach i nienawiść do podłego świata i samej siebie, kiedy witała mnie słowami "wypierdalaj z mojego pokoju", kiedy krzyczała, płakała, kiedy miała omamy, kiedy chodziła ciągle na czarno i w kapturach naciągniętych na oczy, kiedy nie chciała nikogo widzieć i z nikim rozmawiać.

Dzięki tym wspomnieniom doceniam każdą chwilę, w której widzę moje dzieci radosne, uśmiechnięte, krzyczące do swoich znajomych przez internet łańcuchami soczystych wulgaryzmów, wychodzące z domu z torbami plażowymi w kolorowych strojach wesoło się przekomarzając i powracające ze sklepów z torbami słodyczy.

Tamto zło udało się pokonać. Myślę, że wygraliśmy razem najcięższą życiową bitwę. Młoda walczy ciągle. Bywa, że upada, ale teraz już wie, że z tą suką na D można wygrać, można ją pogonić i ujarzmić, i to dodaje mocy, dodaje nadziei i chęci do walki. Nowe leki też pomagają bardziej niż te pierwsze. 

Parę dni temu Młoda zwiękrzyła znowu dawkę, co zawsze jest trudne, bo aktywuje i nasila kolejne skutki uboczne i przez pewnien czas jest niecukierkowo, ale radość z tego, że to pomaga, pozwala przetrwać te trudne chwile.

Ma też wokół siebie w realu i wirtualu osoby, na których może polegać i które ją rozumieją, co ma ogromne znaczenie w walce z depresją oraz innymi przeciwnościami losu.

Obie Moje Córki w ostatnich latach przeszły długą i wyboistą drogę ku dorośłości i ku światłu, bardzo dojrzały, zmądrzały, rozkwitły na każdej płaszczyźnie. Jestem z nich dumna i cieszę się każdego dnia z ich obecności w moim życiu. 

Na koniec tego lekko zakręconego tekstu kilka obrazków majowych z naszej okolicy.