20 października 2024

Czy park rozrywki jest dobry na zmęczenie?

Dobra jest ta moja nowa praca, ale męcząca.

W tym tygodniu już w poniedziałek przed południem chciałam, by był piątek wieczór. Zmęczenie nastało bowiem wielkie i nie chce sobie wcale pójść. Nie podoba mi się to, oj nie. Dopiero miesiąc minął przecież. 



W domu pomiędzy dyżurami mało co robię. Tam nastawię jakieś pranie, potem przełożę do suszarki i poskładam. Czasem poodkurzam z grubsza. Podkreślmy z GRUBSZA, bo najczęściej rynek tylko przelecę, gdy się od świń naświni, w kuchni żarcia nawali i wszędzie błota z butów nasypie. Wszak prosto z ogrodu czy też z ulicy wchodzimy na nasze salony, gdyż ani ganku ci u nas, ani przedpokoju, ani garażu żadnego. Gotować staramy się raz na dwa dni, a czasem i to się nie zdarza, tylko jakis takeway zamawiamy albo jajecznicę robimy wieczorem. 

Nie wysilam się zatem. Robię tylko, co na prawdę konieczne i niezbędne, bo boję się, że nia podołam. Nie chcę za dużo robić, bo nie czuję się za bardzo na siłach. A mimo wszystko już mam uczucie, że za bardzo jestem zmęczona, że to nie jest zwykłe zmęczenie, tylko TO zmęczenie... Ciągle jednak mam nadzieję, że to tylko ZWYKŁE zmęczenie i że ono minie, wystarczy poczekać...

 Źle sypiam znowu więc wstaję niewyspana. Czasem na porannym dyżurze jestem lekko nieprzytomna. Wracam do domu i odpoczywam. Próbowałam się raz zdrzemnąć, ale potem było jeszcze gorzej, więc dałam sobie z tym spokój. Robię, co mam do zrobienia, czyli jakieś ewentualne gotowanie, pranie, mycie kibla, a potem czilowanko na kanapie. Z wysiłkiem pedałuję do świetlicy, szczególnie po południu, bo rano jest nawet fajnie tak po ciemku sobie rowerować. O ile nie leje oczywiście, bo wtedy nie jest fajnie, choć tragedii też jakiejś nie ma. 

 Wieczorem na dyżurze ciężko mi się skoncentrować na dzieciach, na moich obowiązkach, na bezpieczeństwie. Nie pamiętam zasad, a tych jest od groma, szczególnie w dużej świetlicy. Ciężko mi sklecić nawet dwa prawidłowe zdania, gdy potrzebuję szybko coś dziecku przekazać, czy wytłumaczyć. Chcę wracać do domu i się położyć. Jakież to irytujące! 

Wracam do domu z energią na poziomie zerowym. Nie słyszę, co do mnie domownicy mówią, ani nie jestem w stanie odpowiadać. Wszelakie czynności wykonuję automatycznie i bezmyślnie. Gdy zjem i się wykąpię, jedyne na co mam ochotę to walnąć się do wyra, ale walczę z tym ile mogę, by choć do 21 dotrwać. Przynajmniej do 20.30. Skroluję instagrama, bo tylko to jest mnie w stanie utrzymać przy życiu, a nie kosztuje zbyt wiele energii. Czytanie już np jest za trudne. Książka za ciężka, litery niewyraźne, a mózg nie daje rady składać zdań w jakiś logiczny sens. Gdy tylko położę łeb na poduszcę, w sekundę zasypiam. Budzę się zwykle ze 2-3 godziny później i wtedy zaczynają się życiowe rozkminy nad takimi problemami jak to, że zapomniałam wyjąć mięsa z zamrażalnika, albo gdzie ja też położyłam wczoraj te nowe mazaki... Tak, takie właśnie pierdoły nie pozwalaja mi często zasnąc przez 3 godziny. Czasem wstaję i idę wyjąć to pieprzone mięso i poszukać tych posranych mazaków, ale to tylko robi miejsce dla innych idiotycznych problemów.

Budzę się o piątej zmęczona. Wstaję pół godziny lub godzinę potem, zależnie od tego, na która mam do roboty i robię króciutką gimnastykę (no chyba że mi się siku chce, to nie robię ...bo nie śpię w pampersie). Potem idę na dół. Małżonek zwykle już tam jest i nawet herbatę mi robi. Czasem trochę gadamy, czasem krzątamy się w ciszy, bo każden zmęczony życiem. Ja śniadam, nastawiam jakieś pranie... Małżonek szykuje Naszemu Syniowi rzeczy do szkoły. W sensie zanosi mu laptop i ewentualnie atlas geograficzny (ten ich atlas waży chyba z kilo) do sakwy rowerowej, by Młody nie musiał się z tym męczyć. Stawia mu bidon z wodą i pudełko z ciastkiem czy owocem koło tornistra, by ten se spakował, co zwykle i tak nie ma sensu, bo Młody przeważnie  i tak nic w szkole nie zje... Młody jest niejadkiem jakich mało. 

Wychodzimy z Małżonkiem w podobnym czasie. Małżonek przez wyjściem budzi naszego Synia. Młody jednak nie wstaje od razu, bo on lubi sobie rano poleżeć. On tam wie, o której ma wstać i wyjść z domu, by zdążyć na lekcję. 

Myślę, i mam taką nadzieję, że za to moje zmęczenie jednak w dużej mierze rowerowanie jest odpowiedzialne, bo 15 kilometrów dziennie codziennie to jednak jest dziś dla mnie nie lada wyczyn.

Nic już nie jest, jak było dawniej, choć co jakiś czas nabieram nadziei, że jednak jest lepiej, a nawet całkiem dobrze... Lepiej może i jest, ale na pewno nie jest dobrze. Nie jest jak przed rakiem. 

Jeszcze parę lat temu kręciłam i ponad 20 km dziennie codziennie bez większego wysiłku, ale to było przed rakiem no i ostatnimi laty jednak elektrykiem głównie jeździłam do pracy, a potem nawet skuterem. To nie ma nawet porównania ze zwykłym rowerem. Obawiam się, że te dwa tygodnie codziennego pedałownia to było o 2 tygodnie za dużo. Pozostaje mi mieć nadzieję, że to da się jeszcze odkręcić, że jak zacznę znowu skuterem dojeżdżać, to mi się siły odbudują. Mam na prawdę głęboką nadzieję, że to nie była droga w jedną stronę, jak poprzednim razem i że nie będę musieć tak szybko wrócić na chorobowe...

To są wady mieszkania na wsi. Człowiek nie ma łatwo z dostaniem się gdziekolwiek bez wysiłku, a przy tym do wszędzie ma się daleko. W mieście 4 kilometry to często kwestia przejechania kilku przystanków autobusem czy tramwajem, a u nas na wsi 4 kilometry to się na przystanek idzie... 

Żeby było weselej, obie świetlice też są na zadupiu, gdzie nic nie ma. Niedaleko jednej jest jeden sklep i jak akurat tam mam dyżur, to mogę choć podstawowe zakupy zrobić. Może nie zupełnie po drodze, ale nie nadkładam zbyt wiele drogi. Może kilometr. Tyle, że to nie jest tani sklep i wolę zakupy jednak gdzie indziej robić. Jednak bez skutera nie mogę gdzie indziej, bo nie dam rady jeszcze dodatkowych 10 kilosów naginać rowerem. Dziewczyny chętnie chodzą po zakupy, ale niektóre rzeczy wolę sama wybrać, bo zwyczajnie często dopiero jak widzę to czy tamto, to mnie oświeca, co chcę zrobić na obiad i jak czegoś nie ma, to na poczekaniu wymyślę alternatywę. One jeszcze sie uczą i muszą mieć konkretną listę, a najlepiej zdjęcia właściwych produktów.

Koło drugiej świetlicy nie ma dosłownie nic. W ogóle nie mają w tej wsi żadnego sklepu spożywczego. Maja kiosk, jakiś sklep z grabiami i konewkami, a nawet sklep z snowbordami oraz znany browar i oczywiście kilka knajp, ale normalnego spożywczaka nie mają. Bez sensu. 

Tu jednak tak jest. Małe sklepy raczej rzadko już się spotyka. Te duże otwarte są najwcześniej od 8.30 i o 19 się zamykają. Zakupy robi się przeważnie raz w tygodniu na cały tydzień.

Na szczęście kolega Małżonka naprawił skuter i dziś byliśmy go odebrać. Małżonek zawiózł mnie do Lokoren samochodem, a ja wróciłam swoim pierdzikółkiem. Pogoda dobra, ale na skuterze jest zimno. Mimo, że włożyłam na się zimową kurtkę, to i tak mi dupsko wywiało. Po powrocie łączyłam ogrzewanie na 23 stopnie i siedzę pod kocem...

Jak mi się poprawi zdrowie od jeżdżenia skuterem to pomyślę może o nowym rowerze elektrycznym albo nowym pierdzikółku... Jak się nie poprawi, to będę mieć inne problemy do przemyślenia.

Wczoraj byliśmy w parku rozrywki Bobbejaanland. 



Dla mnie i dla dziewczyn to była pierwsza wizyta w tym parku. Młody był tam kilka razy z kolegą. 

Wstępny paln był taki, że same baby pojadą, ale w ostateczności uznałyśmy, że to bez sensu nie zabrać Młodego do parku w czas halloweenowy, gdy specjalne strasznoścowe atrakcje są. No i trochę go sprankowałam... 

Wiedział, że wybieramy się do parku bez niego. Oznajmiłam mu zatem łaskawie, że w sobotę być może pojedziemy do Bobbejaland... On na to udając, że go to w ogóle nie obchodzi smutnym głosem oparł 

- Okej  

 - To co, nie chcesz jechać...? - spytałam z chytrym uśmieszkiem.

- TO JA TEŻ?! MOGĘ?!!!

Cieszył się BAARDZO.

Teraz bilety są w promocji i już za 26€ można było je nabyć. Młoda zapłaciła za swój tylko jedenaście euro, bo na grupę inwalidzką są w tym parku akurat duże zniżki. Za bilety do parku zapłaciła Najstarsza. Bilety na pociąg kupił sobie każdy we własnym zakresie. Znaczy ja kupiłam Młodemu oczywiście. Weekendowe bilety kosztowały nas 11€ od osoby w obie strony, co jest bajeczną ceną. Wstaliśmy przed szóstą, a po siódmej Małżonek zawiózł nas na dworzec. Mieliśmy dwie przesiadki pociągowe: pierwszą w Mechelen, drugą w Antwerpii, a na koniec jeszcze w Herentals przesiedliśmy się na shuttle bus, który zawiózł nas już pod samo wejście do parku. 

Park udekorowany jest halloweenowo i po południu łazi po nim pełno przebierańsców, którzy straszą ludzi. Dzieci mogą kupić sobie amulet antypotworowy, czyli takie światełko, które przypinają sobie do ubrań i wtedy aktorzy do nich nie podchodzą ani ich nie zaczepiają. 








Przygotowano też specjalne domy strachu, ale to dodatkowy wydatek. Poszłam do jednego takiego domu z Młodym, bo ten bardzo chciał to zobaczyć, co wydaje się oczywiste. Wizyta w takiej sali to dodatkowe 9 euro. Za każdy dom płaci się osobno. Młody wybrał Alice in Horrorland. Gdy kupowaliśmy bilety w specjalnej kasie, podeszło do nas trzy dziewczynki i zapytały, czy mogłby by z nami wejść, bo chciały by tę atrakcję zobaczyć, ale za bardzo się boją same tam wejść. Gdy wyraziłam zgodę, pobiegły uradowane po bilety do kasy. Faktycznie się bały i co chwilę piszczały bardzo i chowały się jedna za drugą albo za mnie. Na Młodym ten dom strachu zrobił takie samo wrażenie jak na mnie, czyli żadne. Doceniamy pomysł, wykonanie, dekoracje, kostiumy i grę aktorów, ale dla nas przebierańcy nie są w ogóle straszni. Jak już to raczej zabawni. Warto jednak było tam pójść, by się przekonać, że dla nas to nie są atrakcje warte wydania takich pieniędzy.

Sam park rozrywki jest bardzo fajny i dobrze się bawiliśmy. Jesień to dobry czas na park rozrywki, bo nie ma wielkich kolejek do każdej atrakcji jak latem. Maksymalnie chyba 35 minut trzeba było czekać. Wszystkie trzy uznałyśmy, że park Walibi jest o wiele bardziej atrakcyjny dla nas. Młody w Walibi jeszcze nie był, więc nie ma porównania, ale tam jest więcej mocniejszych atrakcji i w ogóle większa różnorodność tych atrakcji. Nawet te atrakcje, które z pozoru podobne są w obu parkach, w Bobbejaanland są w łagodniejszych wersjach niż w Walibi, czyli mniej straszne. Tu mają np Dreamcatcher, który przypomina Vampire - na obydwu wisi się w fotelikach, ale Vampire tory mają pętle, czyli lata się też do góry nogami i kolejka jest szybsza, a co za tym idzie dużo więcej adrenaliny.

Było kilka zabawnych a jednocześnie stresujących momentów. Gdy poszliśmy na Speedy Boba, ostaliśmy się ze 20 minut w kolejce, ale w końcu wsiedliśmy do wagoników, okazało się, że nastąpiła awaria i kolejka się zablokowała. Ludzie utknęli wtedy na torze i musieli ich uwalniać. Najpierw kazali nam czekać, ale potem ktoś inny przyszedł i poradził nam pójsć na inną atrakcję, gdyż - jak powiedział - naprawa może zająć od 5 minut do 5 godzin. Poszliśmy więc, ale zobaczywszy potem, że już działa, wystaliśmy drugi raz w kolejce i drugim razem nic się nie popsuło. To fajna ale dosyć spokojna kolejka górska.

Chwilę później Młody pobiegł sam na Sledge Hamer - to taka jakby ogromna pofisiowana huśtawka. Najstarsza powiedziała temu kategoryczne NIE. Ja i Młoda poszłyśmy popatrzeć na to z bliska, a Młody już wtedy tam siedział zadowolony i maszyna startowała. Patrzyłyśmy z Młodą i zastanawiałyśmy się, czy chcemy na to wsiąść, czy jednak nie. Młoda na początku stwierdziła, że nie wygląda strasznie, ale jak już ludzie znaleźli się na samej górze i mieli głowy niżej niż nogi, to stwierdziła, że chyba jednak podziękuje, bo bała się, że puści pawia. Postanowiłyśmy jednak zobaczyć, jak będzie Młody wyglądał po zejściu z tego ustrojstwa... Ten zeskoczył, pokazał kciuk w górę, potem zakręcił palcem wskazującym, co miało oznaczać "jeszcze jedna runda, czekajcie na mnie" i puścił się galopem do wyjścia, by obiec wkoło i dobiec do wejścia zanim my się ukokosimy w fotelikach, bo postanowiłyśmy jednak zaryzykować, skoro Młody taki entuzjastyczny. Nie było w ogóle kolejki do tej atrakcji, więc spokojnie można było raz za razem na tym się bawić. Usiedliśmy zatem we troje. Upuścili podłoże, maszyna ruszyła i się zatrzymała. No dobrze, kurde, że na samym dole, a nie jak na górze byliśmy... Siedzieliśmy chwilę uwięzieni w fotelikach aż przyszli technicy i coś tam popstrykali w panelu sterowania. Naprawili, wypuścili nas i powiedzieli, że kto chce może poczekać, aż przetestują... Poczekaliśmy i działało, więc wsiedliśmy ponownie. Zadziałało. Fajna ta huśtawka i wcale nie taka straszna, jak się wydaje z boku. Lot z góry trochę zapiera dech w piersiach, ale to w rezultacie bardzo pozytywne uczucie.


młot do huśtania

Poszłyśmy też na atrakcję wodną El Rio - taki jakby zmyślny ponton na dużo osób, który płynie sztuczną rzeką jak mu się żywnie podoba, czyli wirując, zderzając się z brzegami, bujając i chlapiąc niemiłosiernie. Ja i Młody mieliśmy kurtki przeciwdeszczowe to góra git, ale jeansy przemoknięte do majtek. Wleźliśmy do suszarki, ale moc tego urządzenia daje rady może latem przy t-shirtach i spodenkach, a na mokrych jeansach nie robi najmniejszego wrażenia. Chodziliśmy zatem dalej w mokrych łachach. Młoda miała żakiet i na to suszarka nawet zadziałała. Jednak atrakcje wodne sa zajebiste!

Podobała nam się też jazda kolejką Revolution w ciemnej wieży. Zarąbiście się jeździ po ciemku, gdy nic nie widzisz, a tylko czujesz ciałem prędkość kolejki. Zupełnie inne doznania niż na zwykłej kolejce.

najstarsze i najmłodsze ;-)





I tak bawiliśmy się tam całą sobotę aż do zamknięcia parku. O 17 wyszliśmy przez bramę i pół godziny czekaliśmy na autobus, który zawiezie nas na dworzec. Tam czekaliśmy prawie godzinę na pociąg, który jedzie do Antwerpii. W Antwerpii nawet poszło szybko, bo do Mechelen można było pojechać już po 10 minutach, ale w Mechelen znowu długie czekanie... Na stację docelową dotarliśmy gdzieś o 20.30, a stamtąd już Małżonek nas odebrał. 

Fajnie się jeździ pociągami i bardzo to lubimy, ale z zadupia na zadupie się dostać to jednak jest dosyć skomplikowane i długotrwałe przedsięwzięcie. No weź, trzy i pół godziny certolenia, gdy autem dotarł by w  max półtorej. O ile tam jeszcze chce się, człowiek podekscytowany, więc gada, śmieje się, wydurnia, tak droga powrotna jest bardzo uciążliwa i męcząca. Człek zmęczony marzy, by wziąć kąpiel, coś zjeść i walnąć się na kanapie, a tu tkwisz jak głupi na jakims zapyziałym dworcu, a potem na kolejnym i kolejnym...

Ale już i tak kombinowaliśmy, jak by tu się do Walibi niedługo dostać i czy lepiej do Walibi, czy jednak do Plopsaland w Panne, bo ten ostatni park rozrywki w sumie też nie najgorszy... Ostatnio byliśmy tam za friko z mojej pracy.

Czy park rozrywki pomógł na moje zmęczenia? Śmiem twierdzić, że wątpię. Raczej wprost przeciwnie. Bez wątpienia jednak pozwolił mi się zrelaksować umysłowo i wspaniale spędzić czas z Moimi Dużymi Dziećmi. Ośmialiśmy się, powygupialiśmy się. To był bardzo dobry dzień.

Młodym taki dzień, mimo że superowy i że są bardziej niż zadowoleni, daje im poważnie w kość. Szczególnie najmłodszemu. Młody jest dziś chory - ból głowy, uczucie zimna, stan podgorączkowy, ogólne rozbicie, zmęczenie nieludzkie... Nie jest to bynajmniej żadna grypa czy przeziębienie. Tak jest za każdym razem po tego typu atrakcjach. Tak czuje się po wycieczkach klasowych, urodzinach u kolegów, wyjściach do parków rozrywki. Nawet swoje urodziny we własnym domu zawsze odchorowywał na drugi dzień. Po każdej szkolnej wycieczce jeden dzień zostawał często w domu z gorączką i bólem głowy. Za dużo emocji, za dużo bodźców tak właśnie na niego działa. 

Młoda też odchorowuje takie eskapady. Najstarszej chyba nic wiele to nie robi złego, tak samo jak mnie. Ot zwykłe zmęczenie. Każde, nawet ci, którzy odchorowują, jest wielce usatysfakcjonowane jednak tą wycieczką i zadowolone. Było warto.

Na koniec parę dzisiejszych zdjęć z drogi pokonanej skuterem z Lokeren do domu. 

Najpierw dwie skrzynki na listy w kategorii klękajcie narody. Gdy zaczynam myśleć, że w kwestii belgijskich skrzynek na listy już wszystko widziałam, (klikając w ten link, polecisz do postu, w którym pokazywałam tutejsze skrzynki na listy)

 trafiam na coś takiego i szczęka mi opada. Te dwie skrzynki są po sąsiedzku obok siebie. 

 





ścieżka rowerowa wzdłuż Skaldy

Skalda i ścieżka rowerowa pomiędzy Lokeren i Dendermonde 








widok na miasteczko Dendermonde



A, i jeszcze własnoręcznie wykonana gra memo z kasztanów.

memo gra dla dzieci

poetycka złamana brzoza pod świetlicą o siódmej rano