strony bloga

5 listopada 2017

Jak polubiłam komputery i dlaczego dziś mnie wkurzają?

Co jakiś czas, gdy szukam czegoś w necie przypomina mi się stara prawda na temat forów internetowych. Tym, którzy od niedawna w sieci przypomnę stary żart.

Wiecie, ilu forumowiczów potrzeba by wymienić żarówkę?

Jednego - aby zmienić żarówkę i napisać, że żarówka została zmieniona,
czternastu - którzy podzielą się podobnymi doświadczeniami przy zmienianiu żarówki i napiszą o tym jak inaczej można było to zrobić,
siedmiu - którzy ostrzegą o niebezpieczeństwach grożących przy zmianie żarówki
jednego, który przeniesie temat do działu "Oświetlenie",
dwóch, którzy zaczną się kłócić i przeniosą to do działu "Elektryka",
siedmiu, którzy wytkną błędy gramatyczne/ortograficzne w postach na temat wymiany żarówki,
pięciu, którzy pojadą tym, co wytykali błędy,
trzech, którzy poprawią te błędy,
sześciu, którzy będą się kłócić, czy pisze się "żarówka" czy "rzarówka",
sześciu, którzy powiedzą im, że są głupi,
dwóch profesjonalnych elektryków, którzy poinformują wszystkich że mówi się "lampa",
piętnastu wszechwiedzących, którzy twierdzą że siedzieli w tym temacie i mówi się "żarówka",
dziewiętnastu, którzy napiszą, że to forum nie jest o żarówkach i powinno się to przenieść do forum o żarówkach,
jedenastu, którzy obronią temat mówiąc, że wszyscy używają żarówek, więc temat pasuje,
trzydziestu sześciu, którzy będą debatować, która metoda zmieniania żarówek jest lepsza, gdzie kupić żarówki, jakiej marki i które są wadliwe,
siedmiu, którzy podeślą linki, gdzie można zobaczyć różne przykłady żarówek,
czterech, którzy napiszą, że te linki nie działają i podeślą nowe,
trzynastu, którzy zacytują kilkanaście postów pod cytatami pisząc: "Ja też", "Zgadzam się",
pięciu, którzy napiszą, że odchodzą z forum, bo nie mogą dłużej znieść kontrowersji wokół żarówek,
czterech, którzy napiszą, że "BYŁO!",
trzynastu, którzy napiszą, żeby "szukać" zanim napisze się kolejne pytania o żarówki,
jednego, który zrobi mały offtop i zapyta, jak wymienić klakson,
jednego, który odpowie na oryginalny post po pół roku i zacznie temat od nowa.


W tym żarciku jest więcej prawdy niż się komuś może wydawać. Myślę, że każdy kiedyś natknął się na w/w forumowiczów gdy szukał pomocy w rozwiązaniu jakiegoś drobnego problemu - wszystko jedno czy z działu elektryka, zdrowie czy hodowla kurczaków. Dziś - wydaje mi się - fora już nie są tak popularne, jak kilka lat temu. Wiele tematów przeniosło się bowiem na facebooka i na blogi, bo dziś nic nie jest tym, co było jeszcze kilka lat wstecz... ale zasady powyższe są ciągle żywe i do grup fejsbukowych jak najbardziejmożna je zastosować, nieprawdaż? Wystarczy zapisać się do jakiejś grupy i poczytać.... Główna różnica pomiedzy kiedyś i dziś to dziś  jest więcej chamstwa i trolizmu niż dawniej niestety...


Nie jestem żadnym fachowcem w dziedzinie komputeryzacji i informatyzacji społeczeństwa, a tylko zwykłym obserwatorem. Ta dziedzina życia rosła razem ze mną i rozwijała się na moich oczach, dlatego mogę rzec, iż mimo wszystko coś na ten temat wiem. Choć jestem pewna, że większość na pewno nazwie mnie zwykłym lamerem, gdy zacznę tu filozofować na temat komputerów i internetu, co właśnie zamierzam porobić poniżej ;-) Jednak jest to mój kawałek internetu i będę w nim pisać to co chcę, kiedy chcę i o czym chcę.

Jak prześledzę w pamięci moje doświadczenia w obcowaniu z komputerami to nie może mi się w makówie pomieścić, w jak szybkim tempie wszystko się zmieniło i to nie tylko w kwestii samych komputerów.
Przecież nie jestem jeszcze taka stara. Mówcie co chcecie, ale 40 lat to nie jest długi okres w dziejach Ziemi , a przez te 40 lat świat zmienił się całkowicie.

Mawialiśmy nie raz w domu, że jakby tak dziś nasz np świętej pamięci pradziadek, czy nawet dziadek nagle zmartwychwstał to jeszcze szybciej my umarł po raz drugi zobaczywszy dzisiejszy świat, w którym dzieją się rzeczy niewiarygodne. I nie, nie mówię tu bynajmniej o problemach głodu, wojen, zamachów, polityki czy innych takich. Myślę o technice.

W czasach, gdy moja MAMA była mała, ludzie nie mieli nawet zwykłego radia. Tam radia - prądu nie mieli ani gazu. Dom oświetlało się świeczkami i lampami naftowymi.

Gdy ja byłam mała, rodzice kupili pierwszy kolorowy telewizor. We trzech go wnieśli do domu, taki był wielki i ciężki. Nie miał pilota. W telewizji było 2 programy, w których przez większość czasu nadawano obraz kontrolny... Pamiętacie?

Mieliśmy też gramofon na płyty analogowe i trochę płyt z piosenkami i bajkami dla dzieci, w tym grające pocztówki z czasów rodziców młodości. 

Był też magnetofon szpulowy, z którego słuchaliśmy bajek. Z czasem też magnetofony na kasety, nawet dwukasetowe z radiem.

Gdy miałam jakieś 10 lat, rodzice kupili pierwszy komputer czy raczej mikrokomputer:  8-bitowe Atari. 

nasza Atarynka i ja oczywiście :-)
 Wtedy właśnie zaczęła się moja przygoda z komputerami. Nie będę tu opowiadać, czym było, czy raczej jest Atari (Atari ma swoich fanów i fascynatów do dziś na całym świecie  i w Polsce). 
Powiem tylko, że najwięcej oczywiście graliśmy, bo Atari do tego głównie zostało stworzone, choć potem były i poważniejsze plany co do tego wynalazku. Grało się w każdym razie JOYSTICKIEM (patrz foto poniżej), zwanym przez dowcipnych MANIPULATOREM DRĄŻKOWYM, który był tym dla Atari, czym "STOŁOKULOTOCZNY POSUWACZ" (myszka z kulką) dla późniejszych pecetów.

Madzia gra joy'em zrobionym przez tatę (miał wajchę i alternatywnie przyciski z boku HA!)








Po_kilku latach zgromadziliśmy ponad 1000 gier, które na początku ładowało się z kasety magnetofonowej, co trwało od 3 do 16 minut i nie zawsze kończyło się sukcesem. (dla młodszych pokoleń - TAK, żeby sobie zagrać w jedną grę, trzeba było czekać 16 minut, zanim się załaduje, żeby zagrać w inną trzeba było czekać kolejne 12, 6,  czy 5 minut, zanim się załaduje. Nie sekund - MINUT!) A dziś już nerwa bierze i człowiek cały spanikowany, jak strona w internecie w ciągu pół sekundy się nie otworzy. A dodam, że czekając na załadowanie gry czy programu trzeba było przez te kilka czy kilkanaście minut słuchać upiornych dźwięków wydobywających się z magnetofonu. Byliśmy na początku jedynymi posiadaczami komputera na wsi, więc mieliśmy wtedy baaaaardzo dużo kolegów, którzy złazili się do nas całymi chmarami, ku "uciesze" naszych rodziców.

Koala
Z czasem zafascynował nasz też BASIC i poczyniliśmy jakieś nieśmiałe kroki z kierunku programowania w tym komputerowym języku. Dawało to sporo frajdy. 
Mnie wciągnął też atarowski program graficzny, który nazywał się KOALA i stworzyłam w nim wiele superowych obrazków, które oczywiście zapisywałam na kasetach. Niestety drukarki nie mieliśmy, bo być może coś by do dziś przetrwało. 

Dzięki Atari, z którym szło się dogadać tylko po angielsku (dziś nie dość że wszystko gotowe i nie trzeba znać żadnych tajnych  komend, by obsługiwać kompa, że po polsku to jeszcze z obrazkami), chcąc nie chcąc musieliśmy się zapoznać z z grubsza z tym językiem (niestety nigdy nie mieliśmy w szkole angielskiego tylko rosyjski). Dawaliśmy radę nawet w grach tekstowych po angielsku przy pomocy słownika. 

Potem pojawiły się w naszym świecie tzw PECETY (PC), ale my trwaliśmy dzielnie przy Atari, bo zwyczajnie na PC nie było nas stać. 

W międzyczasie pojawił się nowy sposób zapisu danych na kasetach - turbo blizzard i wszystko zaczęło się szybciej ładować, ale dźwięki były jeszcze upiorniejsze. Potem kupiliśmy jakąś używaną stację dysków (dokładnie to kilka, zanim trafiliśmy na sprawną) i zaczęliśmy używać dyskietek. To był postęp. Wszystko ładowało się w kilkanaście sekund. Czy ktoś z was pamięta jeszcze dyskietki?
dyskietki (zdjęcie z wykop.pl)
Gdy byłam już w szkole średniej Atari stało się już reliktem przeszłości (czytaj: lepiej było powiedzieć, że się nie ma komputera, niż że się ma ATARI). Jednak swój swojego znajdzie i my też bardzo szybko znaleźliśmy innych ataromaniaków na tzw scenie atari. Powstało wtedy bowiem wiele hm fanklubów w całej Polsce, którzy zaczęli z Atari robić różne sztuczki i osiągać nieosiągalne. Już ostatnie gry na Atari pisane nota bene przez nasz rzeszowsko-strzyżowski Avalon miały bajerancką grafikę i niezgorszy dźwięk jak na ośmiobitowe komputery. Poszczególne kluby (grupy fanów?) oczywiście - jak to w Polsce bywa - ze sobą rywalizowały i krytykowały się wzajemnie. Scena Atari prowadziła np świętą wojnę ze sceną Commodore, czyli każdy kto przyznał się, że ma w domu Commodore stawał się naszym wrogiem ;-) Co jakiś czas były organizowane zloty fanów, na które jednak nie jeździliśmy z braku kasy. Na bieżąco jednak wymieniliśmy się dyskietkami (wysyłając je pocztą w kopercie) z innymi świrusami. Było to dość interesujące zjawisko i fajny sposób na spędzanie czasu wolnego. Tyle tylko, że w swoim środowisku, w sensie wśród sąsiadów i szkolnych kolegów, byliśmy raczej takim UFO. Wszak normalni ludzi w naszym wieku chodzili raczej w czasie wolnym na dyskoteki i inne wiejskie potupaje tudzież oglądali ówczesne seriale typu Beverly Hills 90210, czy inne tego typu produkcje oraz słuchali disco polo albo Michaela Jacksona. Tymczasem ja czytałam czasopisma komputerowe, Wiedzę i życie oraz Świat Nauki i marzyłam by zostać pogromcą komputerów, poza tym siedziałam w książkach ucząc się i czytając wszystko, co się dało, uwielbiałam matematykę i biologię, słuchałam muzyki klasycznej albo "komputerowej", jeździłam na rowerze, biegałam, codziennie ćwiczyłam,  chodziłam po górkach albo pływałam w rzece, w telewizji oglądałam jedynie programy przyrodnicze i inne popularno-naukowe oraz Archiwum X, nie rozumiałam większości rówieśników, a oni nie rozumieli mnie, bo normalne nastolatki tak się nie zachowują...

Kończąc podstawówkę z najlepszym wynikiem w klasie, chciałam pójść do liceum informatycznego, by robić to co lubię, ale rodzice mnie przekonali, że to głupi pomysł, bo po pierwsze daleko, a oni nie mieli kasy na bilety ani na internat, a po drugie BYŁAM DZIEWCZYNĄ! (powiedziała moja mama -ELEKTRYK hehe) Na początku lat 90-tych dziewczyny, szczególnie te z prowincji, trzymały się z dala od komputerów, a ja byłam za cienka w uszach (czytaj: cykor jakich mało) i nie powalczyłam o swoje. Dlatego dziś sprzątam czyjeś kible, a nie piszę programów dla jakiejś znanej firmy (no co? pofantazjować nie wolno?). 

Jako się rzekło, nie mieliśmy kasy na wymarzonego nowego peceta. Lataliśmy za to do kuzyna trochę się pobawić pecetem. Pamiętam nawet taki dzień, gdy mój brat wrócił od kuzyna i zachwycał się, że ten właśnie dostał "wyobraź sobie, siora, dysk twardy o pojemności 1 GIGABAJT!" Szok w trampkach po prostu. 

 Gdy w końcu i my staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami czegoś pecetopodobnego, już zaczęły chodzić słuchy po wsi, że jest taka jednostka pamięci jak terabajt (ponad tysiąc gigabajtów) i być może kiedyś komputery będą mieć aż tyle twardego dysku. Tylko po co komu tyle miejsca na dysku?! - się zastanawialiśmy martwiąc się jednocześnie, że już nie mamy pustych dyskietek, a trzeba gdzieś dane zapisać, bo przecież na twardzielu już miejsca nie ma...

jedyne zdjęcie jakie mam z moim pierwszym pecetem (w moraczu brata, bo chciałam też być kiedyś żołnierzem)
Nadszedł czas, że podłączyliśmy w końcu w domu telefon stacjonarny i kupiliśmy modem, by zobaczyć wielki Internet, o którym tyle się mówiło w wielkim świecie i z którego już nawet kilka razy korzystaliśmy w szkołach na lekcjach techniki. 

Jedna strona otwierała się pół godziny, a my nawet nie wiedzieliśmy za bardzo, czego można by szukać w tym całym Internecie. Za to jak  przyszedł  rachunek z TP to się skończyło kozaczenie i "korzystanie" z sieci.

Minęło trochę czasu, zanim założyliśmy jakiś normalniejszy (nie mylić z normalny) radiowy internet o szałowej prędkości łącza 512Kb/s. To już jednak była cywilizacja. Można było surfować, czytać, klikać, oglądać, poznawać i robiliśmy to w każdej wolnej chwili... A nie sorry. Komputer był jeden - ludzi w domu... raz, dwa, trzy.... sześcioro w porywach do 10 (jeśli liczyć znajomych, którzy swoich komputerów nie mieli albo mieli ale nie umieli używać, bo takich gieniusi też znam). Zanim się człowiek dopchał....

Jednak wtedy wszystko, co dziś w necie jest oczywiste i normalne,  dopiero raczkowało. 

Kilka przykładów.

Gdy założyłam swoje pierwsze (miałam kilka) konto na Naszej Klasie (wówczas jeszcze naszaklasa a nie nk) jeszcze moich znajomych tam nie było i musiałam na nich poczekać.

Gdy założyłam konto na FB, nie znalazłam tam ani jednej osoby, którą bym znała, a na prawdę bardzo się starałam i wpisywałam wszystkich ludzi, jakich znałam w swoim życiu. Wszyscy korzystali jeszcze z NK. Facebook wyglądał całkowicie inaczej. Prościej i fajniej, ale jako że nie było tam znajomych, to sobie poszłam i wróciłam jak już się dowiedzieli o tym portalu i zaczęli się schodzić. Nie dawno ograniczyłam swoją listę znajomych do ludzi, których faktycznie za znajomych uważać mogę, to znaczy że nie tylko się gdzieś kiedyś spotkaliśmy (w realu czy wirtualu), ale którzy zachowują się jak na znajomych przystało, czyli po pierwsze odpowiadają na wiadomości, sami zagajają raz na rok, komentują, dają coś od siebie (czytaj: nie siedzą na fejsie ukryci pod avatarem z teletubisiem i debilnym nickiem zamiast nazwiska obrabiając wszystkim dupę na privie  wirtualnym lub realnym). 

Gdy założyłam sobie konto na chomiku (kto korzysta ten wie) szukając dysku wirtualnego, gdy mi twardziela zabrakło na moim archaicznym pececie,  był chomik jeszcze całkowicie darmowy (można było dodawać i pobierać wszystko za darmo) i bez reklam, bo dopiero co raczkował. 

Zapoznałam się oczywiście bliżej z takim zjawiskiem jak gadu-gadu, ale bardzo szybko przerzuciłam się na tlen (bo na gadu gadu nie było moich znajomych a poznawanie obcych lepsze było na tlenie).

Jeszcze bliżej zapoznałam się z czatem zarówno na najbardziej popularnej ale dzikiej Interii jak i na bardziej cywilizowanym (subiektywne opinie) Tlenie. Miałam tam swój pokój (rodzaj grupy, podstrony internetowej?)  i prowadziłam dosyć bogate nocne życie sieciowe, poznając ludzi i tajniki funkcjonowania życia wirtualnego jak i  samego internetu, zaliczając różne rodzaje znajomości wirtualnych (no risk no fun 😈). W tym czasie gros znajomych rówieśników nie potrafiło nawet prostych rzeczy w sieci znaleźć, bo wydawało im się, że do korzystania z sieci trzeba mieć specjalną szkołę albo uprawnienia... W sumie jak patrzę na niektóre ludzkie działania w sieci, to nawet żałuję,  że tak nie jest...

Poza tym korzystałam też z wielu forów internetowych - zarówno jako poszukiwacz jak i poradziciel, bawiłam się na KURNIKU (kto grał ten wie) ogrywając ludzi w literaki i kalambury :P

Dziś wiele z wymienionych zjawisk już praktycznie nie istnieje, bo zostały wsysnięte przez wszechmocnego fejsbuka i temu podobne molochy. Dziś popularne są jeszcze cały czas blogi, więc i ja mam bloga, a co. 
W zasadzie jakiś czas temu powinnam była pomyśleć o przerzuceniu się z pisania na gadanie i zostać zajebistą youtuberką, ale mam już swoje lata, zaczynam powoli się robić zgredliwa i staroświceka więc chyba pozostanę jeszcze trochę przy tych archaicznych czynnościach jakimi są pisanie i czytanie, a nawijkę i ładne wyglądanie na ekranie zostawię tym, którzy się do tego bardziej nadają i którym czytanie przychodzi z większym trudem.

Teraz mam szybki internet i porządnego własnego laptopa, którym nie muszę się dzielić z nikim. Jednak niestety Internet - moim nader skromnym zdaniem - jest coraz gorszy jakościowo. Jeszcze kilka lat temu łatwo było cokolwiek znaleźć, jak się odpowiednio sformułowało swoje zapytanie w wyszukiwarce, natomiast dziś trzeba się przekopać przez terabajty nic niewartego gówna zanim człowiek trafi na coś wartościowego. Z komputera i sieci korzystać dziś może każdy i NIESTETY każdy korzysta zostawiając po sobie mnóstwo bezwartościowych śmieci. Do tego reklamy, oferty i wszystko inne płatne badziewie, które grubą warstwą przysypuje darmowe ale o wiele bardziej cenne informacyjnie materiały.

Jeszcze 5 lat temu lubiłam szukać w necie np przepisów kucharskich, bo było szybko do tego w komentarzach zazwyczaj było wiele ciekawych inspiracji na temat możliwych wariacji.
Dziś wolę korzystać z książki w obcym języku niż z internetu, bo po wpisaniu zapytania w wyszukiwarkę muszę obejrzeć dziesiątki gównianych (ale na pewno dobrze opłaconych) stron, miliony obrazków i odsyłaczy do yt lub innej strony dla analfabetów (oglądanie wykonywania ciasta na pierogi jest tak samo fascynujące jak gapienie się na akwarium ze zdechłą rybą). Trzeba też zamknąć pierdylion różnych niepotrzebnych okien np zachęcających mnie do polubienia fanpejdży jakichś oszołomów, którzy nawet nie umieją gotować i kilka takich w których mnie błagają o wyłączenia adblocka (jak ktoś chce zarabiać, niech idzie do uczciwej roboty). Serio, jak chcę zrobić pizzę to szybciej obskoczę do księgarni po książkę z kuchnią włoską niż znajdę sensowny przepis w necie. 
Niestety także w internecie - co za dużo, to nie zdrowo. Za dużo ludzi, za dużo informacji.
Kolejna zła strona dzisiejszego internetu poza wiarygodnością to hołota, która co prawda nauczyła się włączać komputer i otwierać przeglądarkę, ale niestety nie nabyła jeszcze ogłady. Dlatego wszędzie można się natknąć na chamstwo, buractwo i tępotę. Ludzie (i wcale nie tylko gimbaza) myślą, że w internecie mogą robić zawsze co chcą, że w Internecie nie ma zasad, że nie obowiązuje kultura i normy społeczne, że jak zasłonią ryja debilnym avatarem albo w ogóle pojadą z anonima to wszystko im wolno, że mogą obrażać innych ludzi, wypowiadać się na każdy temat nawet jak nie wiedzą albo nie rozumieją o co chodzi...

Kolejna rzecz, która mi uprzykrza życie w sieci to hasła. Co jeden rok to większe wymagania co do haseł. Już mnie szlag trafia z tymi zmianami. Kiedyś wystarczyło, że hasło miało 5 liter i było dobrze. Potem wpadli na pomysł że musi mieć co najmniej 8 liter. Potem musiało zawierać co najmniej jedną cyfrę, potem jedna litera musiała być duża, teraz znowu doszedł znak specjalny. Nosz kur warszawa nie hoduje... co kogo obchodzi moje hasło?! Jak mi się ktoś gdzieś włamie i coś mi ukradnie to kurde mój problem. Czy wszystko na tym świecie muszę robić pod czyjeś dyktando? Moim zdaniem nie jedno hasło pięcioznakowe było bezpieczniejsze od tego z tymi wszystkimi bajerami, bo jak se ktoś napiszę w haśle swoje imię i nazwisko oraz rok urodzenia i wrzuci wykrzyknik na końcu to przedszkolak je zgadnie, a jak ktoś klika na każdy podesłany link przez każdą nawet obcą osobę to i 100 znakowe hasło z bajerami mu nie pomoże. Poza tym haseł nie powinno się nigdzie zapisywać, ale nawet ja już zapisuję, bo wszędzie trzeba dziś mieć konto a każdy ma inne wymagania co do hasła i najlepiej by te hasła co jakiś czas zmieniać, a ja już się po 20 zaczęłam gubić co do której strony było. Dobrze, że nikomu nie udało się mnie przekonać że windows 10 jest lepszy niż 7 to póki co mam problem hasłem do kompa z głowy (a jak to padnie alternatywą jest zawsze linux)

Dziś bez komputera i internetu oraz telefonów z dostępem do internetu praktycznie nie da się żyć.

Przez internet bardzo często robię zakupy, bo jest taniej i szybciej. Kupuję np w Holandii - kilka klików, płacę kartą i nazajutrz albo za dwa dni kurier przywozi mi moje zakupy do domu - ubrania, meble, zabawki. To jest fajne.

Dziś praktycznie nie miewam gotówki w rękach. Wypłatę dostaję na konto, w sklepach, na basenach, w kinie, pociągu itd płacę kartą, rachunki i faktury dostajemy przeważnie mejlem i płacimy przez internet. To jest praktyczne ale dość ryzykowne. Eksperci doradzają, że każdy powinien mieć tyle gotówki w skarpecie, by w razie wu (nagły brak prądu czy inne nieoczekiwane problemy) starczyło na zakup jedzenia przez kilka dni.

Przez internet mogę załatwić większość spraw urzędowych, wystarczy mieć czytnik dowodu osobistego (ja mam w lapku), czyli podpis elektroniczny.


W internecie mogę zdobyć sporo informacji (jest coraz trudniej ale ciągle się daje), zarejestrować się do lekarza itp.

Szkoły na bieżaco informują mnie internetowo o postępach (tudzież ich braku) moich dzieci,  o wydarzeniach szkolnych, wywiadówkach itd. Przez internet zamawiam też podręczniki - wystarczy wejść na stronę poleconej  księgarni, wybrać swoją szkołę z listy i zapłacić a książki przyjadą do domu lub do szkoły.

To wszystko ułatwia nam życie.

Tylko czasem przychodzi taka obawa, a co będzie jak nagle prądu zabraknie....?

A czasem przy bezsennej nocy np pojawia się taka fantastyczna refleksja, że jak ktoś się uprze i ogarnie cały ten system (może już się to dzieje?) to wreszcie ludzkość będzie mieć tego wymarzonego prawdziwego boga...

Nie wiem, czy mam dobre dane, ale gdzieś kiedyś obiło mi się o uszy, że wszystkie banki połączone są ostatecznie w wielkiej plątaninie światłowodów i innych sieci z Wall Street. Jeśli tak nie jest, to może być jutro.... Każdy telefon można zlokalizować. Google i jego 'koledzy' wiedzą, co jemy (zakupy, wyszukiwanie przepisów), jakich mamy znajomych i skąd, kto jest naszym tatą, bratem, córką, ile mamy lat, gdzie pracujemy (fb ma to wszystko często na tacy, bo ludzie podają). Dziś ktoś wie, że wstałam o 6tej bo wtedy pojawiłam się w sieci klikając komórkę, a mój M o 5 czytał  wiadomości w necie. O konkretnej godzinie i z konkretnego miejsca rejestruję swoją pracę przez internet z aplikacji w telefonie, gdy płacę gdzieś kartą (sklep, stacja benzynowa, automat do biletów, kino), pozostaje ślad (lokalizacja, kwota, czas). Itd itp. Ten, kto ogarnie ten system będzie prawdziwym bogiem. Będzie o każdym wiedział wszystko i każdego będzie mógł kontrolować. Było trochę takich filmów, ale czy ktoś dziś zagwarantuje, że jutro nie staną się rzeczywistością przy takim szybkim rozwoju techniki?

Inne zło - jak najbardziej realne - wynikające z istnienia telefonów, komputerów i internetu to odczłowieczenie, zanik funkcji społecznych. Ludzie spędzają coraz więcej czasu z elektroniką niż z innymi ludźmi. W szkole, w domu, w pracy. Tak, ja też się odczłowieczam często, za często. To wciąga, hipnotyzuje, uzależnia. Nie tylko gry - jak się niektórym wydaje, ale portale społecznościowe, zakupy, czytanie wiadomości, fora, a nawet pogoda. Macie stałe godziny włączania kompa lub telefonu z internetem? Możecie dziś spokojnie wyłączyć telefony, telewizor, komputer na miesiąc? Tak, ale gdyby ktoś czegoś potrzebował, dzwonił, pisał, coś sprzedawał, coś ważnego się wydarzyło... to musielubyście żyć ten cały miesiąc w niewiedzy. Zawaliłby się przez to świat? A kto wie...? Nie korzystacie z internetu? To nie mogliście tego przeczytać, co za tragedia ;-)

1 komentarz:

Komentujesz na własne ryzyko