27 września 2024

Dziecko uciekło ze szkoły

 Przyszykowałam właśnie wszystkie poszczególne części do skraftowania drożdżówek, czyli usmażyłam jabłka, ugotowałam masę kokosową i zaczyniłam ciasto drożdżowe. Korzystając z okazji, że ciasto jeszcze rośnie, postanowiłam zacząć wystukiwać swoją tygodniową kartkę pamiętnikową. O 15 muszę wyjść na popołudniowy dyżur w świetlicy, więc mam od teraz 3 godziny czasu. Postaram się wypchać ciasto kokosem i jabłkami, zanim pójdę, i upiec te słodkie bułeczki.

W mijającym tygodniu zapoznałam się już i z drugą placówką świetlicową. Ta pierwsza jednak bardziej mi się podoba, bo dzieci mają więcej miejsca... Ta druga świetlica mieści się w jakimś  dawnym mieszkaniu. W jednej sali nawet kominek jest. Sale są małe, jest tylko jeden mały kibelek dla przedszkolaków, a wucet dla starszaków znajduje się na piętrze, co jest beznadziejne przy większej liczbie dzieci, a bywa że mamy tam ponad 40 ludzików. Dzieci siedzą praktycznie jedno na drugi. Okropna ciasnota przy takiej frekwencji. Zdarza się jednak, że jest raptem kilkoro dzieci, a rano bywa nawet że nikt się nie zjawi.

Dziś na przykład w świetlicy były tylko przedszkolaki obecne, bo szkoła podstawowa ma dzień wolny (konferencja czy coś takiego), a w tej miejscowości świetlica nie zapewnia opieki dla dzieci szkolnych z okazji jednego wolnego dnia, co - moim zdaniem - jest beznadziejne. Z feriami jest nie lepiej, bo i w ferie nie ma tam zajęć, ale dzieci można zapisać do tej drugiej większej placówki... Dobre i cokolwiek, tyle że to inna wieś, a nie każdy ma możliwość zawiezienia tam rano dziecka i potem go odebrania. Nie zazdroszczę rodzicom, którzy nie mają przypadkiem w okolicy dziadków, czy wujostwa, którzy zajęli by się dzieciakami w te wszystkie wolne dni. To jednak nie moje zmartwienie. Nam też wszak łatwo tu nie było, jak Trójca była mała... Sami musieli sobie radzić.

O, nawet z koleżanką miałyśmy rozmowę na temat samodzielności dzieci. Ona zauważyła, że od czasów pandemii dzieci stały się bardziej samodzielne. Wtedy, gdy szkoły i świetlice były zamknięte, a rodzice musieli iść do pracy, rodzice masowo zaczęli się decydować na zostawianie dzieci samopas w domu, a te musiały wtedy samodzielnie ogarnąć lekcje online, wziąść sobie jedzenie i ogólnie samemu się o siebie przez te kilka godzin troszczyć i być odpowiedzialnym... Nie zdawałam sobie z tego sprawy z tego stanu rzeczy, bo nasze dzieci już przed koroną były samodzielne i odpowiedzialne, ale koleżanka utrzymuje, że bardzo wiele dzieciaków wraca po lekcjach samopas do domu z kluczem na szyi, a w wolne dni bez problemu zostają same w domu. Chodzi raczej o starszaków nie o dwu- czy 3-latki, choć i te pewnie zostają czasem ze starszym rodzeństwem.

W tym tygodniu przeprowadziłam pierwsze środowe zajecia dla przedszkolaków. Nie zupełnie przebiegły, tak jak to sobie pięknie zaplanowałam (choć brałam pod uwagę taki rozwój wypadków, w końcu kaszatany to kasztany....), ale bez wątpienia przebiegły dobrze i dzieciakom bardzo się podobało. Dzieciaki miały swój własny pomysł na zabawę kasztanami, a ja i koleżanka-mentorka pozwoliłyśmy im podążać za swoimi ideami. Zabrałam do świetlicy wielką torbę kasztanów, a w drugiej inne dary jesieni... Jeden stół był do robienia dźwięków: dzieciaki dostały do dyspozycji pudło z kasztanami oraz plastikowe butelki, metalowe puszki i kartonowe pudełeczka i miały tworzyć "muzykę". To się podobało, bo jakiemu dziecku nie podoba się robienie hałasu,  ale chwilę później puszka kasztanów wylądowała na podłodze i wtedy zaczęła się prawdziwa zabawa... Dzieci zaczęły wysypywać po kolei całe pudełka albo flaszki kasztanów na podłogę, a potem się po tym turlać. Następnie zbierały i znowu wysypywały... Zabawa przednia. Kasztany były wszędzie. Na szczęście zbieranie ich i zmiatanie też było niezłą zabawą. Drugi stół jesienny był stołem spokojnym, ale nie spotkał się z wielkim zainteresowaniem. 

sortownik do skarbów jesiennych

szablony do układania ze skarbów jesieni


Potem w drodze do toalety zajrzało do nas kilka starszych dziewczyn i tym bardzo spodobało się szukanie 6 kasztanów z namalowanymi buźkami pomiedzy innymi zwykłymi kasztanami. Wzięły to pudełko i poszły robić zabawę dla maluchów. Dla mnie bomba. Koleżankom też się podobalo.

Rzec muszę jednak, że w tej świetlicy wszystkie panie mają ciekawe pomysły i dużo chęci i entuzjamu do zabawy z dziećmi. Zatem moje nauczycielki miały rację, polecając nam szukanie pracy w tej właśnie organizacji. A ja dobrze zrobiłam, że się ich posłuchałam. Po drugim tygodniu nadal jestem zadowolona z tej pracy i dobrze się tam czuję.

Podoba mi się, że podejście do zajęć i wielu innych rzeczy jest bardzo elastyczne. Dzieci mogą eksperymentować, fantazjować, mogą same o wielu rzeczach decydować i to jest świetne.



Wkurzają mnie tylko moje niedyspozycje. 

Na przykład ten problem z zapamiętywaniem twarzy i nazwisk i kojarzenie jednego z drugim w tej sytuacji wyjątkowo daje się we znaki. Dodam tu, że to jest jeden z problemów porakowych. Kurde dawniej moja pamięć była niesamowita, aż sama się sobie czasem nadziwić nie mogłam i często obserwowałam, że jestem w tym o wiele lepsza niż większość ludzi. Po pierwszym dniu w nowej klasie zapamiętywałam co najmniej połowę kolegów z imienia, a sporo znich jeszcze np z adresu, czy ilości posiadanego rodzeństwa, zwierząt etc. Zapamiętywałam wszystkie numery telefonów z łatwością. W bibliotece czytelników zapamiętywałam po jednych odwiedzinach. Dodam tu, że mieliśmy około tysiąca czytelników, a ja wiedziałam nie tylko kto gdzie i z kim mieszka, w jakim jest wieku, ale jakie książki czyta, a często którą już przeczytał a której jeszcze nie. Gdy ktoś podał tytuł książki, od razu mogłam podać nie tylko kto jest autorem, ale w jakim miejscu na regale stoi, jaki ma kolor, wielkość i z jakiego wydawnictwa jest... No okej to osttanie to chyba większośc bibliotekarzy potrafi, ale chodzi o to że teraz nie potrafię zapamiętać nawet tytułu książki ani filmu którą/który taktualnie czytam/oglądam. Nawet jak oglądam z Małżonkiem kilka dni czy tygodni serial to często nie potrafię podać jego tytułu. Nie mówiąc o postaciach. No i Młody też z wielkim zdziwieniem i niedowierzaniem zauważył parę dni temu, że ja  w ogóle nie pamiętam imion bohaterów serialu Good Doktor, a oglądamy właśnie SZÓSTY sezon. Jak chcę o kimś powiedzieć, to mówię jak wygląda albo co robi. To jest żenujące i irytujące.

Domyślacie się zapewne do czego zmierzam... Tak, nie potrafię zapamiętać imion dzieci, co mnie wielce irytuje, bo przeciez dawniej przychodziło mi to z taką łatwością. To jest okropne uczucie. Taki zawód własną osobą. Złość, że coś nie działa, jak zaswsze działało. Mam nadzieję, że z czasem powoli zapamiętam kto jest kto. Póki co wszystkie loczkowate blondyneczki wyglądają dla mnie tak samo, wszyscy chłopcy z podobną fryzurą są dla mnie jedną i tą samą osobą. Tylko charakterystyczne osoby udaje mi się zapamiętać. Na przykład jest takich dwóch czarnoskórych gagatków braci z puchatymi czuprynami - zapamiętałam ich od razu, ale nie wiem który jest który, choć trochę się różnią. Zapamiętałam też pyskatego łobuza w okularkach i sympatycznego chłopca z lekką niepełnosprawnością. 

Pamiętanie imion i nazwisk jest tu bardzo ważne, bo przeciez trzeba każde rano, każde popołudnie i każdy wieczor rejestrować zapisy i wypisy poszczególnych dzieci. Kody do skanowania ratują sytuację, ale skanowanie tych plastikowych bryloczków to czasem droga przez mękę. Czasem ni cholery aparat nie chce szczytać tego piekielneg kodu. Nic to. Trzeba uzbroić się w cierpliwość. 

O, i to jest kolejny mój problem. Zauważyłam, że nie mam już cierpliwości, że łatwo się wkurzam, a to już w ogóle jest złe i zdecydowanie niepożądane w tej pracy. Czasem bardzo brakuje mi dawnej mnie, tej sprzed raka, bo tej takiej bardzo dawnej mnie, to wcale mi nie brakuje. Ani ani. 

W tym momencie poszłam piec drożdżówki. Udały się. Są smaczne. Teraz jest wieczór i bedę kontynuować wklepywanie myśli w bloga...

Jeśli już jestem przy upierdliwościach to wczoraj rano Tośka-skuter odmówiła dalszej współpracy. Zatem chcąc nie chcąc muszę naginać do roboty na rowerze. Nie taki był plan. Najpierw przez miesiąc czy dwa miałam jeździć skuterem, potem raz dziennie rowerem, by w końcu całkiem przesiąść się na rower. Powolutku. Etapami. Nie chciałam ryzykować, że znowu zajeżdżę swoje ciało w miesiąc i że znowu będę musieć pójść na zwolnienie. Boję się tego. Nie wiem przecież, w jakim stanie jest w tym momencie mój organizm. Dziś jestem zmęczona, ale nie wiem, jakie to będzie mieć dalsze dzieje, tzn czy zmęczenie normalnie się do poniedziałku zdezaktywuje, czy nie. 

Znowu nie śpię po nocach, bo muszę wtedy intensywnie myśleć. Tak przynajmniej uważa mój mózg. Ja chcę spać, ale mózg ma inne pomysły na spędzanie nocy. Myśli sobie o wszystkim, co zdarzyło się danego dnia i co może zdarzyć się następnego. Wszystko, każda wykonana za dnia czynność, każde wypowiedziane słowo, każda napotkana osoba, otrzymany mejl, nowy pomysł, wszystko musi w nocy dokładnie zostać przeanalizowane na wszystkie sposoby. Nie mam przeto czasu by spać i rano wstaję niewyspana i wyczerpana. Nie lubię tego, ale to też nowa ja - myślicielka nocna.






Młoda w tym tygodniu odwiedziła dermatologa i parodontologa. Z dermatologiem się pofarciło. Już dawno miała iść, ale nie było komu wizyty umówić. W końcu we wtorek pyta, jak ten dermatolog u nas na wsi się nazywa, bo trzeba by się zarejestrować, wszak na pewno parę miesięcy trzeba i tak będzie czekać. Wyguglowałyśmy stronę, a tu niespodziewanka - jest miejsce na kolejny dzień. Pewnie akurat ktoś odwołał wizytę, bo kolejne faktycznie za parę miesięcy. Młoda ma od kilku miesięcy swędzący pieprzyk na ramieniu i trochę ją to niepokoiło. Lekarka rodzinna uspokoiła ją, że to na razie nie groźne, ale dała jej też skierowanie do dermatologa, by ten na to spojrzał fachowym okiem. Fachowiec potwierdził, że na razie można spać spokojnie, ale kazał przyjść za pół roku, by zobaczyć czy nie ewoluuje toto w złym kierunku. 

U parodontologa radziła się w sprawie recesji dziąseł. Ten stwierdził, że to jednak nie jest wynikiem choroby, tylko - tak jak podejrzewała dentystka i Młoda sama - zbyt mocnego szorowania zębów. Niestety przyczyną tego stanu jest dyspraksja Młodej, która powoduje, że Młoda nie potrafi właściwie kontrolować ani ocenić jak mocno coś dociska. Pani parodontolog zaleciła jej kupienie nowej szczoteczki elektrycznej, takiej która się świeci, gdy za mocno się ciśnie oraz zamianę pasty sensodyne rapid (zaleconej przez poprzedniego dentystę) na jakiś elmex (nie pomnę nazwy). Młoda od razu kupiła pastę i zamówiła szczotę przez interenet. Już dziś przesyłka dotarła, więc będzie testowne.

Najstarsza dostała wezwanie do zapłaty od komornika, bo nie zapłaciła dwóch faktur ze szpitala. Oczywiście, że wysyłali jej te faktury na mejla, którego ona nigdy nie sprawdza. Jak będę w szpitalu, muszę poprosić w okienku, by wysyłali jej odtąd  papierowe faktury albo zmienili adres mejlowy na mój. 

Wczoraj przypominałam sobie stare gry z kartką i długopisem i znalazłam piłkarzyki. Okazało się, że Młody nie znał.  Spodobało mu się i teraz męczy wszystkich, by z nim grali, ale to do kitu, bo on jest w to za dobry. Zawsze to jednak jakaś alternatywa dla państ-miast. Ostatnio jak w to graliśmy, to aż popałkałam się ze śmiechu, tak Młody fisiował... Graliśmy jak zwykle na kilkanaście kategorii i w którymś momencie pytam, jaką ma chorobę, a ten na to "żadnej, jestem całkiem zdrowy, mordeczko" i takie hasła zapodawał przez całą grę, a i Małżonek nie gorszy. Niby głośno myśląc: "Zwierzę na S to będzie SMOK..." Dodaję więc, że jako "rzecz" pewnie w takim razie będzie miał "pieczara..." Młody nie znając słowa "pieczara" i najwyraźniej niedosłyszawszy mojego mamrotania pod nosem, pyta, co to jest ten "pieczar" czy "pieczarz"?  Małżonek na to: "ten co robi piece". Całe życie z wariatami. Lubię takie rodzinne gry. Czasem. Bo co za dużo to też nie zdrowo...

piłkarzyki na papierze


Tymczasem u Młodego w szkole dziś nieciekawa sytuacja zaistniała. Dzieciak (15) uciekł ze szkoły i ponoć wsiadł do pociągu (szkoła jest nieopodal stacji). W każdym razie słuch o nim zaginął. Przyjechało mnóstwo policji, wezwano helikopter. Przeszukiwano całą okolicę i pociągi. Zarządzono by na pobliskich trasach pociągi jeździły powoli a maszyniści z wielką uwagą patrzyli na tory ze względu na potencjalne zagrożenie próbą samobójstwa. Po 16tej wszyscy rodzice otrzymali mejl z informacją na temat tego zdarzenia. Młody powiedział, że w szkole chodziły słuchy, że chłopak przyszedł podobno do szkoły już pod wpływem narkotyków, że rzekomo krzesłem w nauczyciela rzucił i uciekł. To jednak już niepotwierdzone plotki. Nie wiem na razie, czy go znaleźli, czy nie... Może jutro coś będzie w wiadomościach nowego. Młody nie zna tego człowieka i nie ma nawet pojęcia jak wygląda, więc też jakoś specjalnie się tym nie przejmuje.

Nie chciałaby, w każdym razie być teraz na miejscu nauczycieli tej szkoły ani tym badziej dyrektora. O rodzicach już nawet nie wspominam. 

UPDATE. Nastolatek się odnalazł cały i zdrowy, jak poinformowano w mejlu ze szkoły.

Na koniec jak zwykle moje zdjęcia ładnych rzeczy z minionego tygodnia. 

gąsienica i kasztany










ślimaczek







pająk krzyżak




plażing
słoneczniki za naszą chałupą


21 września 2024

Jak pracuje nasza świetlica pozaszkolna? Pierwsze wrażnie z nowej pracy.

 Jeszcze nie całkiem do mnie dotarło, że mam nową pracę, a już przepracowałam cały tydzień.

Pierwsze wrażenia są całkiem dobre. Póki co nawet się nie mam za bardzo do czego przyczepić, co jest dosyć dziwnym uczuciem, ale spokojnie, nie panikujmy, dajcie mi czas, bym mogła się lepiej rozejrzeć, a na pewno nie jeden feler się znajdzie. 



W tej kwestii nie bez znaczenia jest bez wątpienia fakt, że ten tydzień sponsorowała nam letnia pogoda. Cały tydzień był słoneczny, a temperatury dochodziły nawet do 27 stopni, a co za tym idzie, dziatwa bawiła się mniej lub bardziej przymusowo na podwórku, co znacznie ułatwia sprawę. Trzeba wam bowiem wiedzieć, że nie ważne ile dzieciaki mają lat, ale jeśli mogą biegać, skakać, brudzić się, kopać w piłkę,  drzeć się na cały głos, czuć wiatr we włosach i słońce a twarzy,  to są o wiele łatwiejsze w obsłudze i rzadziej drą koty.

Zwyczaje tu są troszkę inne, niż 2 pozostałych poznanych przeze mnie świetlicach, ale ogólnie wszystko podobnie funkcjonuje.

Koleżanki są w wieku różnym. 

Niektóre już w wieku przedemerytalnym, inne całkiem młode i są to same koleżanki, bo faceci w tym zawodzie ciągle rzadko się zdarzają, choć się zdarzają. Jedna z koleżanek chodziła na ten sam kurs co ja, rok wcześniej, a druga właśnie będzie go zaczynać. Pracuje tu też mama i córka. Będą też pewnie czasem pojawiać się wolontariusze, pracujący studenci/uczniowie (studentjob) i stażyści. Niektóre dziewczyny pracują już kilkanaście lat, inne zaczęły kilka czy kilkanaście miesięcy temu.

Wszyscy zdają się być mili i pomocy. Przydzielono mi mentorkę, która wprowadza mnie krok po kroku w tajniki tej pracy, ale każda z dziewczyn stara się mi wszystko pokazywać i tłumaczyć co i jak. Pod tym względem działa to świetnie. Dostałam dyżury o różnych godzinach, a każda zmiana wiąże się z trochę innymi obowiązkami. 

Jako się rzekło w tej świetlcy przebywają dzieci z dwóch szkół, ale cała brać podzielona jest u nas według wieku, tzn na przedszkolaków (2-6 lat) i podstawówkę (7-12 lat), a my pełnimy raz dyżur w jednej grupie, raz w drugiej. Dyżur u maluchów wiąże się z dyżurem w kibelkach, co oznacza zaganianie malców na siku, do mycia rąk po skorzystaniu z toalety, zmianę ewentualnych osiusianych czy okupkanych gatków (najlepszym się zdarza), a także sprzątanie toalet na koniec dyżuru i pilnowanie by ręczniki i papiery toaletowe były zawsze, gdzie być powinny. Szanuję to, że tu używają zwykłych materiałowych ręczników do wycierania rąk. Sprzątania nie szanuję, bo dla mnie psiukanie szprajem i wycieranie JEDNĄ szmatką wszystkiego po kolei to dla mnie jest jakieś nieporozumienie... Czyszczenie w ten sposób na szybciora doraźnie stolików, drzwi czy innych takich okej, ale kibli...? Hm...Na szczęście (choć tylko ja tak uważam, co oczywiście przezornie przemilczałam)  na zebraniu podano najnowsze wytyczne, które zakazują używania szprajów nakazują od teraz używać wiadra z wodą i produktem i, o z grozo, wylewania tej wody po jednym sprzątaniu... Belgia w kwestii podejścia do higieny i sprzątania to temat na książkę... To powyższe to tylko, jak nadmieniłam, doraźne sprzątanie, więc nie rozczulam się nad tym zanadto. Świetlica ma sprzątaczkę, która przychodzi kilka razy w tygodniu i ogarnia cały lokal. Jest w miarę czysto (w standardach belgijskich - Polki by na zawał zeszły pewnie, jakby się tylko mogły lepiej po kątach rozejrzeć). Dla swojego dobra i jakości snu wolę nie znać szczegółów pracy sprzątaczki. Przez 7 lat widziałam i słyszałam wystarczająco.

Wróćmy lepiej do dzieci.

Rano my wychowawczynie schodzimy się przed siódmą, bo dzieci mogą być odstawiane do nas od siódmej. Czasem rano mamy kilkoro, innym razem kilkanaście dzieci. Które chce i ma ze sobą, może zjeść śniadanie. Każdy może się bawić, rysować, poczytać książkę, czy pobiegać po podwórku, o ile nie pada oczywiście. 

Obie grupy mają cały czas do dyspozycji kredki, kolorowanki, różne gry planszowe, najróżniejsze klocki. Są 2 kąciki ciche (domek, maty, poduszki), jest stół do piłkarzyków, jest kącik dinozaurów, klocków magnetycznych, kącik domowy (lalki, kuchenka, etc). 

Przed ósmą rano włączamy z płyty piosenkę sprzątaniową. Dzieci wiedzą, że to oznacza czas zbierania zabawek i odstawiania wszystkiego na miejsce. Gdy sprzątanie jest zakończone, pada komenda "bierzemy tornistry" i po chwili (i kilkunastu upomnieniach) dzieci z tornistrami są gotowe do wyjścia z sali na korytarz będący jednocześnie szatnią, w której dziatwa zakłada ewentualne kurtki i kamizelki odblaskowe. Sprzątnie oczywiście rzadko kiedy przebiega sprawnie, bo zawsze znajdzie się ten, komu się nie chce, a czasem wybuchnie przy tym kłótnia, ale zasady są jasne "sprzątają wszyscy" "dopóki nie jest posprzątane, nie wychodzimy" "gdy brakuje części gry, zabawki, ta rzecz znika na jakiś czas z dostępnych (pani chowa do szafy), co wydaje się całkiem niezłym pomysłem. Dzieci nie chcą się spóźnić do szkoły, bo z tego wynikają kłopoty, co też je motywuje. Oczywiśćie zwykle jest wystarczająco czasu na użeranie się ze sprzątaniem, więc raczej niewielka szansa jest, że faktycznie mogli by się spóźnić, ale oni wcale nie muszą tego wiedzieć.

Do szkół jest bliżej niż mi się wydawało. Nie ma nawet pół kilometra. Z każdą grupą idzie co najmniej 2 opiekunów. Gdy odprowadzimy dzieci, wracamy do świetlicy, by pogasić światła, zanotować nas czas wyjścia i wychodzimy, by wrócić po południu. 

Wtedy procedura jest odwrotna. Idziemy po dzieci do szkół, by je przyprowadzić do świetlicy. Popołudniami jest o wiele więcej dzieci niż rano. Największe grupy są zwykle w czwartki i wtorki. Czasem z nami idą dzieci, które mają po lekcjach zajęcia w akademii muzycznej, z którą dzielimy budynek. 

Dzieci czekają na nas na szkolnych podwórkach stojąc mniej lub bardziej w jednej grupie. Każde dziecko trzeba za każdym razem zapisać (a potem wypisać, gdy rodzic po nie przyjdzie, bo na tej podstawie wystawiane są faktury). Mamy do tego specjalną aplikację, która umożliwia skanowanie kodów (każde dziecko ma specjalny breloczek zawieszony u tornistra) lub wyszukanie po nazwisku czy imieniu. Gdy skanowanie się zakończy, wyruszamy. 

Dzieci maszerują w parach. Każdy przedszkolak idzie w parze z dzieckiem z podstawówki (nie zawsze chętnie). Słabsze dzieci, np z jakąś niepełnosprawnością, czy zaburzeniem idą zaraz za panią na samym przedzie. Najmłodsi, czyli dwulatki często prowadzone są przez panie za rączkę. Przed każdym przejściem dla pieszych grupa się zatrzymuje i czeka, aż pani niosąca tablicę stop zatrzyma ruch i da znać, by przechodzić. Każda pani i każde dziecko nosi oczywiście kamizelkę odblaskową.

Po dotarciu na plac pod świetlicą przedszkolaki ustawiają się w jednym rzędzie, starszaki w drugim. Wszyscy zdejmuja kamizelki odblaskowe i chowają do tornistrów (by się nie pogubiły). Najpierw wchodzą do środka przedszkolaki z jedną opiekunką i zdejmują kurtki, a tornistry odstawiają na specjalne półki. To samo robią po chwili starszaki, tylko tornistry odstawiają w innej części świetlicy. Potem maluchy są zaganiane do łazienki, by każdy zrobił siku i umył ręce. Potem mogą (ale nie muszą) zjeść ciasto, czy owoc, jeśli mają ze sobą i gdy mają na to ochotę (to jest ta różnica z poprzednimi świetlicami - tam obowiązkowo siadało się do stołu i każdy dostawał ciastko od wychowawczyni). 

W środę jedzą kanapki, bo w środę wyjątkowo cała Flandria kończy lekcje w południe (w inne dni o 15.30, tak gwoli przypomnienia). Kto nie chce jeść, lub już zjadł, może iść się bawić. Przy tak wyśmienitej pogodzie, jaka była ostatnio, wszyscy obowiązkowo byli od razu wyganiani na podwórko i tam mogli jeść swoje przekąski. Bardzo podoba mi się to, że nie ma zmuszania do jedzenie ani tym bardziej siedzenia przy stole.

Na podwórku jest mnóstwo zabawek: rowerki, hulajnogi, rolki, szczudła sprężynowe, piłki, zabawki do piasku, badminton etc etc. Część podwórka wyłożona jest kostką, część gumowymi płytkami, sporą część zajmuje wielka piaskownica, a najwięszą część stanowi trawnik z górką i krzakami.

W piaskownicy dzieci bawią się na bosaka (jeśli chcą, a większość chce), buciki i skarpety zostawiając na trawniku. Po trawie też mogą ganiać na bosaka. Gdy wracają na płytki, muszą założyć buty, co ma chronić trochę ich stopy w razie ewentualnego przejechania hulajnogą po ich stopach przez jakiegoś szalonego kolegę. To jest super, ale trochę mnie wstrzącha, gdy patrzę, jak dzieciaki wkładają skiepy na opiaszczone i brudne stopy... Mnie to jedno ziarno piasku w bucie do szału doprowadza, a co dopiero całe kupy piachu, liści i co tam się do stopiszcza przyczepi. Brrr! Niemniej jednak fajnie patrzeć na te bose upiaszczone stopki tuptające wkoło, na te ganiające za piłką z rozwianym włosem dzieciaki. Brudzą się, rozdzierają o krzaki ubrania, turlają po trawie, przewracają, spadają... Nie rzadko zdarza się otarte kolano, czasem pojawi się śliwa na czole i popłynną łzy, a potem trzeba siedzieć chwilę grzecznie z lodem przy czole i pokazywać wszystkim plasterek, ale dzieci są wyraźnie szczęśliwe i zwykle dobrze się bawią. W piątek jedna dziewczyna wytrąbiła się na plecy z deskorolki tylko zadzwoniło. Chwilę nie mogła złapać tchu. Pomagałam jej trzymać lód przy plecach. Co chwilę pytałyśmy o jej samopoczucie, by w razie co, dzwonić po rodziców, bo nigdy nic nie wiadomo. Po dłuższej chwili zaprowadziłam ją do środka, gdzie spoczęła na miękkiej kanapie koło innej dziewczynki, którą bolał brzuch i miała mdłości. Czytały sobie komiksy w spokoju. Tę z żołądkowymi problemami dosyć szybko odebrała mama. Ta poobijana po godzinie przyszła na podwórko i po chwili zaczęła jeździć na hulajnodze, na co kolega oświadczył - No widzisz, mówiłem, że szybko takie rzeczy przechodzą (wcześniej dzielili się całą ekipą podobnymi doświadczeniami).  Chłopiec z trzeciej przedszkola tego samego dnia obdarł sobie plecy. Skubany nawet wiele nie płakał, a jak po chwili kazałyśmy mu pokazać i zobaczywszy wielką czerwoną sznitę, spytałyśmy, czy nie boli, ten tylko machnął ręką i wskoczył na rowerek. Reakcja jego taty była podobna, gdy koleżanka mu potem oznajmiła - machnięcie ręki i "ojtam".

Na podwórku mamy też ławki i stoliki. Jeśli dzieci chcą, mogą poprosić panią o kredki i kolorowanki albo gry planszowe, a w środę nawet farby i cieszyć się takimi spokojnymi zajęciami pod gołym niebem. W środę, gdy dzieci dłużej siedzą w świetlicy, wynosi się też stoliki i krzesełka z sali.

Ogólnie podobają mi się zasady i metody pracy tej świetlicy oraz podejście do dzieci. Zaobserwowałam, że panie tu ogólnie niezbyt dużo bawią się z dziećmi, bo dzieci całkiem dobrze bawią się w swoim towarzystwie, ale czasem ktoś - moim zdaniem - potrzebuje uwagi i zainteresowania wychowaczyni... Ja w każdym razie lubię się bawić z dziećmi i nie zamierzam z tym walczyć. 

Po tych kilku dniach już udało mi się zawiązać pierwsze nici porozumienia z niektórymi młodymi ludźmi i to zarówno wśród krasnoludków jak i tych trochę więszkych ancymonków. Jest tu kilku łobuziaków i już ich lubię, bo ten rodzaj łobuzerstwa, gdzie oczy się radośnie świecą, główka pracuje, a buzia się nie zamyka. Grzeczne ułożone posłuszne dzieci są dla zwyklaków i looserów. Ja wolę wyzwania i lubię pod prąd... Oczywiście w granicach rozsądku.

Okazało się, że (jakby inaczej) jest u nas jedno polskie dziecko, a panie genialnie opowiedziały mu, że do świetlicy przychodzi polksa juf, a potem jeszcze na domiar złego przedstawiły mnie temu dziecku! Nie lubię! NIE, nie chodzi o dziecko. Dziecko lubię. Dziecko jest bardzo fajne i sympatyczne. 

Irytuje mnie jednak nieodmiennie fakt, że Belgom się wydaje, iż my obcokrajowcy o niczym innym nie marzymy, jak o spotykaniu swoich rodaków. No, dla dziecka to napewno fajne, ale szkoda iż nikt nie pomyślał o konsekwencjach, że jak dziecku powiesz oficjalnie, że pani mówi też po polsku, to ono będzie chciało potem z tą panią w tym języku gadać non stop, a ty i ono potem dostaniecie ochrzan, bo przecież jest obowiązek mówienia po niderlandzku... Ech. 

Tak czy owak polska juf jest tu swoistą atrakcją dla dzieci. Nie zliczę, ile razy w tym tygodniu usłyszałam pytanie "Ben je de Poolsce juf?" (czy jesteś polską panią). Niektórzy prosili też, by coś po polsku powiedzieć.  

Juf mówi się tu zarówno do nauczycielek jak i pań ze świetlicy. Poza tym dzieci często mówią do nas zwyczajnie po imieniu, co w Belgii też jest rzeczą zwyczajną i co mi bardzo odpowiada. Nie ważne, czy masz 12, 25, czy 60 lat, jeśli już trochę znasz się z dzieckiem, to ono będzie mówić do ciebie po imieniu. 

Grupa dziewczyn poprosiła, abym powiedziała po polsku, jak mam na imię, a potem poinformowały mnie, że jedna z nich jest z Maroka i mówi po arabsku. No więc ja też kazałam jej się po arabsku przedstawić. Piękny to język, ale ni cholery nie potrafiłam powtórzyć, tego co ta młoda powiedziała. Arabski to jeden z języków, którego chciałabym się móc nauczyć choć trochę...



Jak już powiedziałam na wstępie, ten pierwszy tydzień nowej pracy minął mi dosyć szybko. Jednakowoż bardzo się cieszyłam, kiedy nadszedł piątkowy wieczór i mogłam wrócić do domu. Po przyjściu do domu codziennie we łbie mam tłoczną autostradę -  szum słyszę z godzinę albo i dłużej. Po tych pięciu dniach mogę rzec, iż dobrze się tam czuję, tak zwyczajnie. W ogóle nie mam uczucia, że to dla mnie całkiem nowa praca, a tylko że nowe miejsce i nowi ludzie. Jednak i to mnie nie niepokoi, jak należało by się spodziewać po nowej pracy. Po prostu czuję i myślę: okej, muszę ich wszystkich poznać, zapamiętać ich imiona, cechy charakterystyczne, zrozumieć i zapamiętać rządzące tym miejscem zasady i się do nich dopasować najlepiej jak potrafię. 

Nie wszystko jednak jest cukierkowo w tych moich odczuciach wobec tej pracy, tego miejsca i siebie na tym tle. Po tych kilku dniach już zdążyłam zmarkować, że jestem inna, że odstaję, że nie jestem jak one, te moje koleżanki...  i nigdy nie będę... 

Niby to żadna nowość, ale niestety dla mnie to za każdym razem jest dosyć przykre odkrycie, bo jednak chyba podświadomie ciągle mam nadzieję, ciągle się łudzę, że kiedyś odnajdę się wśród normalnych ludzi i poczuję wspólnotę, że będę rozumieć innych i przez nich będę rozumiana...

I nie, absolutnie tu nie chodzi o język, ani o pochodzenie, a tylko i wyłącznie o to kim jestem i jaka jestem, a jestem normalna inaczej i w takich sytuacjach odczuwam to wyjątkowo boleśnie. Uświadamiam sobie też od razu, dlaczego praca na sprzątaniu była dla mnie świetna. Tam mogłam pracować zupełnie sama i nie musiałam ciągle udawać normalnej ani z nikim się przymusowo socjalizować. Teraz znowu muszę wybrać, czy lepiej dla mnie będzie pozostać sobą i kontakty z koleżankami ograniczyć strikte do wspólnej pracy, mając w głębokim poważaniu co omnie będę mówić, czy zacząć znowu z uwagą obserwować ludzi i spróbować ich naśladować w poczynaniach, nakładając codzień maskę grać rolę normalsa, a może próbować balansować gdzieś na granicy...? Po 47 latach doświadczenia w próbach (zawsze nieudanych) dopasowywania się do innych jestem niemal pewna, że opcja druga i tak się nie powiedzie. Jedno jest niemal pewne - pod tym względem będzie zawsze mi trudno i zawsze będę odczuwać dyskomfort psychiczny, zawsze coś tam będzie niemiło pod czachą łaskotać, bo jednak chciałabym być rozumiana i w pełni akceptowana taką jaką jestem... autystyczną, normalną inaczej, sobą samą.

Ważne, że z dziećmi się dobrze dogaduję, że umiem się bawić, że je rozumiem, że jestem niebywale empatyczna, kreatywna, pomysłowa, cierpliwa i mam duże poczucie humoru kompatybilne z dziecięcym.  W tej pracy to chyba jest najważniejsze. Kontakty z koleżankami i rodzicami wystacrzy jak będą w miarę dobre, nie muszą być zajebiste. Od jakiegoś czasu podejrzewam nawet nieśmiało, że jedno drugie wyklucza. Jeśli świetnie dogadujesz się z dorosłymi, z dziećmi już tak dobrze nie pójdzie i na odwrót.

Było nie było moje Wszystkie Trzy Dzieci systematycznie powtarzają, że ja jestem najleszą mamą na świecie i że wszyscy koledzy im takej mamy zazdroszczą. A ja nie jestem wszak jak inne mamy... Z czego wniosek, że

zdecydowanie nie muszę być jak inne panie ze świetlicy

mogę przecież być po prostu sobą


Jak będzie w rzeczywistości, wyjdzie w praniu.

w drodze do pracy 


W minionym tygodniu odebrałam kolejną dawkę Decapeptylu, co oczywiście mnie osłabiło dosyć, ale dałam rady. Wydaje mi się też, że już jakby mniej mi to dowala, niż na początku. Moje ciało wyraźnie się w czasie wakacji zrechabilitowało. Wróciły mi siły i ogól nie zdrowie się poprawiło. Wraz z Decaptylem wybrałam drugą dawkę szczepionki przeciwko żółtaczce, co ma mi dać odporność na całe życie. Jeszcze heheszki w temacie szczepionek... Na zebraniu pracowniczym nasza szefowa przeleciała z grubsza ostatnie nowinki około świetlicowe wysłane wszystkim pracownikom naszej firmy "z góry". Stało tam m.in. że w ostatnim czasie znacznie zwiększyła się liczba zachorowań na odrę i że zalecają sprawdzenie swojej karty szczepień oraz w razie co się zaszczepienie... W tym miejscu dziewczyny zaczęły o tym rozmawiać, zastanawiać się, która ma szczepionkę, która chcę się zaszcepić... a wtedy szefowa czyta dalej, że niestety ze względu na duże zainteresowanie szczepionek brakuje. No to zaczęłyśmy się śmiać. Na końcu jednak stało, że ludzie podlegajacy pod "opiekę", czyli np my pracownicy świetlicy mogą kupić takie szczepionki na specjalne zamówienie. 

Mój rocznik chyba nie był szczepiony na odrę i nawet miałam poprosić od razu lekarkę o zrobienie testu na przeciwciała, ale oczywiście że zapomniałam... Następnym razem może się uda niezapomnieć. 

Póki co Młody przyniósł ze szkoły jakiś wirus żołądkowy i podzielił się z Tatą, którego choróbsko rozłożyło na parę dni. Cały zeszły weekend praktycznie z kibla nie wychodził i w ogóle ledwie zipał, bo gorączka mu dowaliła niezdrowo. Było tak źle, że nawet do lekarza poszedł po zwolnienie. No, oczywiście nie zgodził się na tydzień zwolnienia, a tylko dwa dni wziął, a potem poszedł i walczył ze słabizną. 

Moja odporność chyba wróciła do normy (o ile w ogóle kiedykolwiek od niej odbiegała ;-) ), bo tylko z raz na kibel poszłam i przez dwa dni czułam cegły w brzuchu oraz lekki stan podgorączkowy, co świadczyło wyraźnie o tym, że wirus coś tam kombinował w tajemnicy, ale takie błahostki nie dla mnie, panie. Rak mi ciągle nie dał rady, to byle sraczka nawet niech nie próbuje. Ja nie mam czasu teraz na chorowanie, bo nową pracę mam. Teraz znowu boli mnie gardło (zmarzło się na skuterze o poranku haha), a spodziewać się należy, że przez najbliżse miesiące skolekcjonuję wszystkie możliwe wirusy nękające gównażerię w sezonie jesienno-zimowym. Wierzę jednak, że diabli swojego nie wezmą, a jak wezmą to jeszcze prędzej oddadzą buachacha.

Młody miał w tym tygodniu dzień sportu. Zajęcia odbyły się na terenie szkoły, ale były dosyć szalone... Rugby zdecydowanie Młodemu się nie podobało, co doskonale rozumiem, bo mnie też by się nie podobało. Moim nader skromnym zdaniem to jeden ze sportów dla silnych, ale głupich... choć każdemu wolno uważać inaczej. Wojnę na łuki natmiast uznał za świetną, choć trzy razy został postrzelony i to było nawet dosyć bolesne, jak utrzymuje Młody, ale też zabawa przednia. Strzały oczywiście miały gumowe czubki i młodzież miała ochraniacze na twarz. Sama bym poganiała z takim łukiem za innymi głupkami. To musi być zajebiste. 

foto z instagrama szkoły 



Dziś odebraliśmy gitarę Młodego z naprawy, gdzie zawieźliśmy ją w zeszłą sobotę. Nie znam się na gitarach, ale nauczycielka Młodego uznała, że struny są za nisko, przez co kitowo brzmią. Pan ze sklepu muzycznego to potwierdził pobrzdąkawszy chwilkę. Po czym oznajmił, że nie ma problemu, naprawią to. Mieli zrobić na środę, ale widocznie dużo roboty tam mają i dopiero dziś na popołudniu była gotowa. 

Gdyby komu tu potrzeba było jakiegoś instrumentu albo fachowca do tegoż to polecamy sklep Van De Moer Instruments w Aalst, nie daleko szpitala OLV, w którym miałam radioterapię. (także online  https://www.vandemoer.be/ ). Sklep bardzo fajny, sporo dobrych  instrumentów i akcesoriów muzycznych na miejscu, inne na zamówienie. Obsługa profesionalna i sympatyczna. Zapewniają też sewis dokonywany na miejscy przez fachowców.

Entuzjazm gitarowy Młodego utrzymuje się na wysokim poziomie. W Akademii poznał fajnych ludzi w wieku różnym. Pewien starszy kolega już mu wiele rzeczy podpowiedział i polecił dobrą aplikację na telefon do strojenia gitary, co szczędziło nam hajsu na specjalne urządzenie do strojenia. Odkrył też, że dawna klasowa koleżanka w tym samym czasie ma zajęcia baletu na tym sammym piętrze, więc czasem się widują. Aktualny klasowy kolega tego samego dnia ma lekcje wiolonczeli, tyle że mijają się w drzwiach - gdy jeden kończy, gdy drugi zaczyna. 

A ja zobaczyłam w sklepie muzycznym skrzypce... i aż serce mi mocniej zabiło...

To uzmysłowiło mi, że moje marzenie z młodych lat, by umieć na tym grać się nie przeterminowało. Niestety. Smutno mi się zrobiło, że nie mam na to czasu, pieniędzy ani głowy. Gdybym tak jednak srała pieniędzmi, zapisałabym się mimo wszystko do Akademii by choć spróbować, by choć Wlazlkoteknapłotek się nauczyć... ale lekcje dla dorosłych nie są niestety takie tanie jak te dla małolatów, przeto marzenie musi nadal pozostać marzeniem.





Zmęczona jestem dziś. To był dosyć stresujący i emocjonujący tydzień. Łeb mi niemal rozsadza. Rano aż nurofenem musiałam się ratować, bo kiepsko było. 

Muszę na środę przygotować jakieś zajęcia dla przedszkolaków, co jest trudne, bo nie wiem nic o zwyczajach zajęciowych, zainteresowaniach tamtejszych dzieci ani historii zajęć środowych. Nie wiem, co wybrać, bo nie za mało znam świetlicę, co mnie bardzo denerwuje i przez co jestem dosyć skołowana. Za dużo na raz jak dla mnie. 

Nie mam też jeszcze pomysłu jak będę znajdować równowagę i wietrzyć umysł po całym tygodniu pracy w świetlicy przeplatanej ogarnianiem swojej codziennej życiowej kuwety. Wiem tylko, że muszę szybko jakiś sensowny plan wymyśleć zanim za dużo się nazbiera i mnie rozsadzi.

Potrzebuję też czasu, żeby wejść w rytm pracy w szalonych godzinach. Kurde wracając do domu o dziewiątej i myśląc o tym, że za parę godzin trzeba wracać do pracy i że tak już bedzie przez cały ro,  trochę dziwnie się czuję. Boję się, że któregos dnia zajmę się codzienymi sprawami i zapomnę pójśc do świetlicy. Nastawiam sobie przypominajkę w telefonie. Ja nie mam teraz zupełnie poczucia czasu, co znacznie sytuację komplikuje. Mózg mi się zupełnie wyłącza czasem i działa na autopilocie, co ma swoje plusy, ale też wiele minusów. Chwilę potrwa zanim się wdrożę w ten system. Choć na sprzątaniu też czasem wracałam do domu na południe, to to jednak była godzina przerwy czy dwie, a nie sześć, jak teraz. 

Póki co trzeba konczyć to klepanie klawiatury i iść coś zeżryć. Rano placki proziaki zrobiłam i chyba jeszczde parę zostało, to zrobię sobię sobie poprawkę z tego rarytasu dla ubogich. Nawet dobre mi sie udały, co nie zawsze się zdarza. Smażyłam je na patelni bez tłuszczu, więc wyszły prawie jak z blachy na kuchni kaflowej. Nawet jak to "prawie' robi trochę różnicę...

Ale żem ciekawa, ile osób wie, co to w ogóle są placki prozioki… 😅 Ilu z was jadło kiedykolwiek tą wykwintną potrawę?

placki proziaki




13 września 2024

Od poniedziałku zaczynam pracę w świetlicy pozaszkolnej!

Co to był, panie, za tydzień dziki! 


W poniedziałek po południu miałam drugą część rozmowy kwalifikacyjnej. Tym razem już stacjonarnie w świetlicy, do której mam około 3 km. Odkad się dowiedziałam, że to nie nie chodzi o świetlicę w miasteczku tylko w sąsiednich wioskach to już mi zaczęło zależeć na tym, by ją dostać. W związku z czym mój entuzjazm aktywował się w pełni. Okazało się, że w tym wypadku nic więcej nie było potrzebne...

Moja zajebistość wystarczyła ;-)


Drzwi otworzyła mi z uśmiechem sympatyczna pani. 

Po wymianie uprzejmości od razu zaczęła mnie oprowadzać po świetlicy i tłumaczyć przy okazji, jak wygląda przeciętny dzień i jak rozplanowana jest praca. 

Większość osób ma na zmiany dyżury w dwóch świetlicach w sąsiednich miejscowościach (ja mieszkam gdzies po środku w jeszcze innej wsi, zatem pod tym względem idealnie). W jednej świetlicy jest przeważnie 30-50 dzieci w wieku od 2-12 lat, w drugiej trochę mniej. W jednej gromadzą się dzieciaki z dwóch szkół, w drugiej z przedszkola i szkoły podstawowej. W czasie ferii ta mniejsza świetlica nie pracuje. Wszystkie dzieci mogą zapisywać się do tej jednej na zajęcia feryjne, ale liczba dzieciaków jest ograniczona, bodajże do 30 (nie wszystko spamiętałam).

Pracuje się 20 godzin w tygodniu.

Rano zaprowadza się dzieci do szkół, a po południu je odbiera. Trasę szkoła-świetlica pokonuje się na piechotę. Szkoły są niedaleko, chyba około kilometr do dwóch. W drugiej tylko do przedszkola trzeba maszerować, bo podstawówka jest na miejscu.

Dzieci podzielone są na dwie grupy według wieku, a każdy wychowawca ma odgórny przydział dyżuru na dany dzień w określonym miejscu: ten maluchy, tamten, starszaki, jeden w środku, inny na podwórku. Raz w tygodniu razem opracowuje się i przygotowuje zajęcia na środy czy na ferie i robi to kilka osób, gdy inne pełnią dyżur przy dzieciach... 

Z opowieści, czyli w teorii świetlica mi się od razu spodobała. Z wyglądu może bez fajerwerków, ale też i nie najgorzej się prezentuje. Mieści się w jakimś starym budynku. Na piętrze jest biuro i magazyn zapasowych zabawek oraz różnych materiałów. Mieści się tam też jakaś akademia muzyczna... nawet nie wiedziałam, że coś takiego na tej wiosce mają!

Po obejrzeniu świetlicy usiadłyśmy do rozmowy. Pani przeglądała zapiski koleżanki która mnie egzaminowała za pierwszym razem i czytała mi, co tam zapisano dopytując czasem o szczegóły. Z każdego punktu dostałam po pierwszej rozmowie 3 na 4, czyli wyśmienicie jak na nowicjusza w tej branży. Rozmówczyni wydawała się być bardzo zadowolona z rozmowy ze mną, a i ja też bardzo pozytywną aurę od niej czułam.

Gadałyśmy jakies półtorej godziny i na koniec powiedziała, że teraz porozmawia z koleżanką i za parę dni dadzą mi znać, co i jak. I że pewnie różne dokumenty w razie co będę musiała jeszcze dostarczyć... 

We wtorek po południu otrzymałam od tej pani mejl, że rozmowa ze mną bardzo ją satysfakcjonuje i że jak dam rady zebrać, wypełnić, podpisać i przesłać jej wszystkie potrzebne dokumenty, to od poniedziałku będę mogła zaczynać. Inaczej będę musieć chwilę poczekać, bo osoba odpowiedzialna ze personel idzie potem na urlop.... Zdziwko lekkie mnie szarpnęło, nie powiem, że tak szybko.

No mnie tam się nie spieszy co prawda, ale wypełniłam w komputerze podesłany dokument odpowiednimi danymi osobistymi, potem to wydrukowałam, podpisałam, zeskanowałam i wysłałam. 

Dołączyłam kopię dyplomu, zaświadczenie o niekaralności specjalne do pracy z dziećmi, które już przezornie sobie przed rozmową załatwiłam poprzez aplikację z mojego urzędu gminy (tu technologia jest bardzo na plus - ten dokument otrzymuje i wysyła się mejlem, a na nim jest kod do skanowania, który pracodawca sobie może zeskanować i sprawdzić moje dane w necie), dokument z ilością urlopu (znowu chwała technologii i podpisom elektronicznym). Potrzebowałam jeszcze atestu od lekarza rodzinnego, że nie mam żadnych chorób psychicznych ani zakaźnych, ale na ten czas wystraczył skan podpisanego przeze mnie oświadczenia. Atest od doktora mogę przynieść, jak przyjdę podpisać kontrakt. 

Fajno, że większość tych rzeczy mogłam wykonać bez ruszania się z kanapy. 

Tylko do lekarki się musiałam pofatygować osobiście. Nie dało się umówić wizyty wcześniej niż na piątek, bo trwa sezon szczepień na grypę i covid... Nasze lekarki co prawda wyznaczyły specjalne dni, kiedy można się umówić na szczepionkę na grypę, w inny dzień na covid, a w jeszcze inny na obie na raz. Niemniej jednak to i tak spiętrza normalne wizyty, bo od groma ludzi się tutaj szczepi,  i nie da się, jak zwykle rano umówić online na za chwilę ani nawet na drugi dzień. W razie choroby to można zadzwonić i pewnie gdzieś tam wcisną, ale z takimi pierdołami jak atesty to przecież nikt nie będzie się wygłupiał.

Wczoraj po południu dostałam mejl, że mój kontrakt już gotowy (i nawet dostałam go mejlem do przeczytania) i że w poniedziałek oczekują mnie już w pracy, a przy okazji podpiszę dokumenty.

W mejlu były też już rozpisane moje dyżury na resztę miesiąca.

 I tak np w pierwszy dzień zapisano dla mnie na rano dwugodzinne zebranie pracownicze i półtorej godziny na popołudniowym dyżurze. We wtorek mam najpierw od 13.30 dwie godziny przygotowania zajęć feryjnych dla dzieci, a potem jeszcze półtorej godziny dyżuru do 17. W środę mam dużur poranny  od 6.55 i potem od południa 2 godziny. Jednego dnia mam rano i po południu w tej drugiej świetlicy.

Każdego dnia praktycznie inaczej, czyli czas pracy będę mieć dosyć szalony. Najpóźniej kończyć będę o 18.15, a najwcześniej o 6.55 zaczynać.

 Zważywszy jednak na to, że plan dostaje się z dużym wyprzedzeniem, to wszystko można sobie dobrze planować. 

Dziś dostałam jeszcze link do pobrania specjalnej aplikacji Koala, w której jest mój plan godzin, ale też dyżury kolegów. Co ciekawe z tej apki mogę też do tych kolegów i do kierownictwa dzwonić bezpośrednio czy pisać. Z apki sprawdza się też ilość dostępnego i wybranego urlopu. Dla mnie bomba! Bardzo praktyczna i przejrzysta aplikacja.

Jak na razie wszystko mi się podoba. Po rozpoczęciu pracy wszystko może się oczywiście diametralnie zmienić w moim zapatrywaniu się na tę robotę, ale nie ma co gdybać. Trza poczekać i się przekonać organoleptycznie. Jestem wielce podekscytowana i nie mogę się doczekać. Niepokój lekki oczywiście też mi towarzyszy, bo nie wiem, co za ludki tam pracują, jakie dzieci są, jak zajęcia wyglądają i w ogóle tysiąc pytajników.

Tak czy owak jest tak jak podejrzewałam, że będzie i jak logika podpowiada. Skoro brakuje tysięcy wychowawców świetlicy i żłobków, to znalezienie pracy w tym zawodzie musi być czystą formalnością. I tak, znowu miałam podobne uczucie, co w trakcie rozmowy kwalifikacyjnej do nowego biura sprzątajacego jakiś czas temu, czyli że to oni mi zachwalają swoją świetlicę, bym łaskawie zechciała akurat u nich pracować, a nie u konkurencji... No to dobra, łaskawie postanowiłam się zgodzić haha. 

A tak serio to bardzo, bardzo  się cieszę, że akurat w tej świetlicy był wakat i że mogę już iść do pracy.

Te 2 miesiące wakacji bardzo mi było potrzebne i dobrze mi zrobiło. Myślę też, że bardzo dobrze ten czas wykorzystałam, że dużo odpoczywałam, samym miłym i fajnym zajęciom się oddając i w ten sposób nabierając energii i dochodząc do siebie po kursie i lecząc się z traumy po stażu tej jednej niedobrej świetlicy. Dziś moje baterie zdają się być naładowane w 100%, a i motywacja, optymizm i chęci do pracy wróciły do swojego normalnego bardzo wysokiego stanu. Jednym słowem czuję, że mogę znowu góry przenosić. Oczywiście, że za parę dni pewnie uznam, że w dupie to mam, niech stoją, ale dziś cieszę się dobrym samopoczuciem i nawet nagły napad jesieni mi nastroju nie popsuł, a to już wielka sprawa.

No zlitujcie się! W sobotę ganieliśmy po wrzosowisku w krótkich portkach ocierając pot z czoła, bo było bliso 30 stopni, a wczoraj było 10 i znowu mamy typowo belgijską aurę, czyli co 5 minut przez całe dnie zmienia się diametralnie. 5 minut błękitne niebo bez jednej chmurki, nagle w sekundę robi się czarno i ciemno, a znieba leją wiadrami wodę, by 5 minut dalej znowu jarzyło jasne słońce na czystym błękicie, a po chwili na powrót ciągnęły czarne chmury z hektolitrami wody albo i gradu czy piorunów. Ocipieć idzie.

Młody codziennie wraca ze szkoły rowerem przemoknięty do suchej nitki szczękając zębami. Naprędce wygrzebywaliśmy z dna szafy ciepłe kurtki i rękawiczki, by nam na rowerze czy skuterze dupsko nie odmarzało.

Liście na drzewach zaczęły bardzo szybko żółknać i opadać. Kukurydza szumi wszędzie ponuro w porannych mgłach, tylko te kwitnące tu i ówdzie pola słoneczników ciągle rozjaśniają krajobraz. Dziś właśnie wybrałyśmy się z Najstarszą na spacer w pobliżu takiego jednego pola i narobiłyśmy im zdjęć.

W międzyczasie odbyłyśmy z Najstarszą pogawędkę telefoniczną z jej kołczką z biura pracy, która streściła nam kolejne kroki, które już z kolegą omówiła i spisali w oficjalnym dokumencie. Nie długo mają wysłać jej termin kolejnego spotkania.

Młody zaliczył kolejne lekcje w akademii, ale jedna pani się rozchorowała i jednej lekcji nie mieli. Chyba coś poważniejszego, bo dziś dzwonili z Akademii, by Ajzajdora poinformować, że będzie zastępstwo i lekcja bedzie zaczynać się pół godziny wcześniej, a potem będą musieć czekać pół godziny na następną, i że dalej spróbują i drugą lekcję przestawić o pół godziny.

Szkoła zwykła przysłała info, że nie długo odbędzie się dzień sportu i jakieś pierwsze faktury za różne rzeczy. Napisali też już pierwsze testy. Dziś Młody oświdczył, że z matmy był test z materiału z poprzedniego roku i że trudny był, czyli że nie ma się co rewelacyjnych punktów spodziewać. Z francuskiego ponoć poszło lepiej...

Najstarszej jakiś czas temu popsuł się komputer. Jest jeszcze na gwarancji, ale w sklepie nie potrafili go naptrawić i odesłali do serwisu. Obiecali zgrać dane, co ma 50 dych kosztować, bo tego gwarancja nie obejmuje. Najstarsza czeka z niecierpliwością. Dobrze, że na chacie zalegał jakiś stary laptop to korzysta z niego. Tyle tylko, że kompa ma podpiętego na kablu, bo na poddaszu nie ma zasięgu wi-fi, a laptop ma inne gniazdgo i nie da się podpiąć, a wi-fi nie łapie. Więc biedaczka zmuszona jest siedzieć teraz w salonie z laptopem. Ale spoko, przynajmniej do kuchni ma blisko i co chwilę idzie sobie herbaty robić albo jakiejśc szamy szukać. No i skoro jest w pobliżu, to i przy okazji przy gotowaniu się częściej udzieli. Wszystko ma swoje wady i zalety.

Ja ciągle walczę jeszcze z tymi diabelnymi puzzlami z 3 tysięcy sztuk. Trudne jakieś...

Ale nie dawno pojechałyśmy z Młodą do dalekiego sklepu po siano dla świń i po drodze był Kringwinkel, no tośmy wstąpiły, a tam tyle puzzli... Wzięłyśmy trzy pudełka, bo dobrze mieć duży wybór w domu. Teraz już z 10 mamy na zapasie. Na szczęście na 3000 już chyba tylko jedne. Reszta 500 i 1000. 

Dobra, teraz pora na kąpciu, amciu i idę do łóżka trochę poczytać, bo właśnie zaczęłam kolejny kryminał mojego ulubionego flamandzkiego (niestety już nieżyjącego) autora Pietera Aspe. Czytając ciągle spotykam słowa i zwroty, których nie znam i sobie je tłumaczę z nadzieją, że uda mi się zapamiętać. Jednakże skonstatowałam, że już coraz rzadziej muszę cokolwiek tłumaczyć, bo większość wyrazów już znam, co mnie bardzo raduje i podwyższa poczucie własnej wartości. To oznacza bowiem, że ciągle każdego dnia dużo nowych słów przyswajam, choć na co dzień nie jestem tego w ogóle świadoma, a nie raz nawet myślę, że tkwię w miejscu i nie robię żadnych językowych postępów.

Na koniec oczywiście zdjęcia z ostatnich dni z okolicy... Randomowo, bo nie chce mi sie przesuwać, by jakoś sensownie ułożyć.

zabytkowy opuszczony domek, którego remont utknął kilka lat temu



kapliczka przydrożna

droga wzdłuż torów i słoneczników

widok na browar PALM w sąsiedniej wsi






wybujała jarzębina

koń jaki jest, każdy widzi

barany i traktor


"sprzedane"

kalina




betonowe ogrodzenia pastwisk

wielkie skrzypy






przejście dla pieszych i rowerów pod torami

przejście pod torami
















selfiequeen

skrzyp




brrr...

Wszystkie Piękne Świnie

Boba

Lady i Babcia Love 

nowe używane puzzle

nowe używane puzzle

nowe stare używane puzzle 

Migotka chcąca wiedzieć, czy mam coś do jedzenia...

Love z sianem na nosie (jak zwykle)

Lady czilująca bombę

Migotka cziljąca bombę